Przyznaję, że na ten koncert szedłem z lekkimi obawami. Nie jestem do końca przekonany do braku supportów, bo trochę zuboża to potencjał całości. Jednak, nie był to kolejny w naszym kraju występ bardzo popularnej w Polsce grupy Leprous, a wyjątkowy spektakl, obejmujący dużo dłuższy niż zwykle czas grania i specjalną oprawę.
Zacznijmy od wspomnianych elementów. Około 2,5 godziny grania z przerwą 15 minut pomiędzy dwiema częściami. Dużo. I choć pewnie każdy ułożyłby własną setlistę, która różniłaby się od innych, myślę, że fani nie mieli na co narzekać. A miałby kto, bo frekwencja tego wieczoru była znakomita. Być może to efekt samej popularności, a może jednak zadziałały na wyobraźnię barwne zapowiedzi i fakt, że był to jedyny koncert zespołu w Polsce, póki co w tym roku. Warszawska Progresja była nabita niemal do ostatniego miejsca, ciężko było się swobodnie poruszać. Nie przepadam za takimi warunkami, ale cieszę się, że ta muzyka zdobywa aż taką popularność.
Przejdźmy do słynnej oprawy. Miała ona obejmować głównie światła i pirotechnikę i tak też było. Światła bardzo dobrze dobrane, świetnie zgrane z muzyką, ale w standardowej ilości. Na poziomie, ale chyba nie powaliły mnie tak, jak się tego spodziewałem. Za to pirotechnika robiła wrażenie, słupy ognia odpalały się w odpowiednich momentach, podkreślając dramaturgię występu. Sami muzycy żartowali, że myśleli o tym od dłuższego czasu, ale nie byli pewni, czy to pasuje do ich muzyki. Oj, panowie, pewnie, że pasuje!
Kolejna sprawa, to żarty i ogólnie energia na scenie. Leprous to obecnie totalna maszyna koncertowa, absolutny pewniak. Doskonale zgrani, perfekcyjnie wykonujący poszczególne partie. Odbiór ułatwiło też doskonałe brzmienie - już bardzo dawno nie słyszałem tak dobrze nagłośnionej Progresji - było selektywnie, potężnie, ale na poziomie głośności, który zapewniał komfort bez konieczności zakładania zatyczek. Co do formy - znakomita energia, zero zadyszki - wspaniale było oglądać jak muzycy rzucają się po scenie chociażby w "Forced Entry" - uwielbiam taki spektakl! Do tego, muzykom dopisywały humory - chyba nie widziałem jeszcze tak szeroko uśmiechającego się Einara Solberga i tak często żartującego - ze wspomnianej wcześniej pirotechniki, z pierwszego koncertu Leprous w Polsce (bodajże w 2010 roku przed Therionem, ale w krakowskim Studiu, a dopiero dzień później w stołecznej Stodole) czy też z kontrabasu w kształcie...ukulele, który muzycy wykorzystali w "Faceless". To wtedy pojawił się na scenie również chór fanów, choć mam wątpliwości, czy wykonanie było w 100% na żywo.
Co do setlisty, było zgodnie z zapowiedzią - duży nacisk na zeszłoroczne "Melodies of Atonement" oraz wybór z dosłownie całej dyskografii, z debiutem włącznie (zaskakujące "Passing"). Nie zabrakło oczywiście "hitów", takich jak "On Hold", "Below", "Castaway Angels" czy "From the Flame". Występ zakończyła znakomicie wykonana instrumentalna część "The Sky Is Red" w, a jakże, czerwonej oprawie.
Podsumowanie jest w sumie zbędne. Brak słów, występ właściwie doskonały. Nie wiem, jakim trzeba być malkontentem, by znaleźć jakąś faktyczną wadę. Oby tak dalej, bo koncertowy początek roku jest naprawdę bardzo dobry!
Gabriel Koleński
Zdjęcia: Michał Majewski - Maj Music