Na przełomie września i października przetoczyła się przez Polskę trasa działających pod auspicjami Insanity Records progmetalowców z Symphony i Reload, wspieranych okazjonalnie przez zaprzyjaźnione kapele. Na przedostatnim przystanku, w Lublinie, koncert otworzył występ zespołu Azylum. Cieszyłem się, że w moje strony Tour Of Reflections zawitało u swego kresu – muzycy byli już dobrze ograni, a dodatkowo motywował ich przypadający na następny dzień koncert w Ostrowcu Świętokrzyskim – mateczniku Symphony.
W ostatniej niemal chwili koncert przeniesiono z klubu Poziom do Polifonii. Odkąd pamiętam lokal ten, jeszcze w czasach funkcjonowania pod nazwą Koniec Świata, był ostoją ceniących sobie mocne brzmienia „truemetalowców”, więc o frekwencję byłem spokojny. Tu spotkała mnie przykra niespodzianka – fanów przyszła dosłownie garstka. Niska frekwencja na koncertach była zesztą leitmotivem powtarzanym w rozmowach przez wszystkich muzyków. Jak się okazuje – rynek metalowy mamy na tyle rozwinięty, że samo wydanie płyty popularności nie gwarantuje. Trzeba o nią zabiegać jak największą liczbą występów. Choćby przed niewielką publiką i w niesprzyjających warunkach technicznych. Polifonia bowiem nie jest idealnym miejscem do grania na żywo, zwłaszcza metalu. Umieszczony w podziemiach starego domu klub dysponuje sceną w postaci symbolicznego podwyższenia 2x4m, akustyka niewielkiej sali też pozostawia sporo do życzenia. Dało się to zauważyć zwłaszcza w przypadku nagłośnienia wokalistów. Jak jednak wiadomo, dobra muzyka obroni się zawsze. I obroniła! Wszystkie zespoły zagrały solidne, energetyczne sety. Czując wibracje podłogi zastanawiałem się, co czują ci, którzy w ten sobotni wieczór wybrali się do znajdującego się za ścianą Polfonii kina.
Rozpoczęło Azylum. Działająca nieco ponad rok siedlecko-warszawska załoga zaprezentowała się dość eklektycznie. Powermetalowe galopady, gdzieniegdzie gra perkusisty na dwie stopy, zmiany tempa, sporo miejsca na popisy klawiszowca – takie granie wywodzi się niewątpliwie z USA, ale trudno wskazać, żeby Azylum miało jakichś określonych mistrzów. Równie dobrze można by wskazać Symphony X, Dream Theater, Shadow Gallery i jeszcze kilka innych. Bardzo dobrze – nikt nie powie, że Azylum od kogoś jednoznacznie zrzyna, a gros progmetalowców i tak bazuje na patentach wspomnianych kapel. Nisko śpiewający Marcin Ciekot ma w gardle sporo pary – to dało się zauważyć nawet mimo kłopotów z nagłośnieniem – a i od growlu nie stroni. Azylum prezentuje dobry warsztat, może jeszcze nieco brak im luzu, ale to kwestia czasu.
Po trzech kwadransach występu Azylum przyszedł czas na Symphony. Miałem wrażenie, że progowe mieszanie nie jest dla zespołu priorytetem, że bardziej skupia się on na tworeniu dobrych, klimatycznych kompozycji, a komplikuje je tylko wtedy, kiedy widzi sens. Symphony uraczyło nas dawką mocnego, ale melancholijnego grania, o rodowodzie, powiedziałbym, skandynawskim. Pojawiły się utwory z płyty „Mind Reflections”, jak również kilka nowości, które mają pojawić się na nowym krążku – zespół wchodzi do studia w połowie kwietnia. Jak na piewców smutku (przypominam, że dawniej nazywali się Symphony Of Despair) Ostrowianie mają do swojej twórczości zdrowy dystans. Tomasz Ośka sypał ze sceny dowcipami. Pod koniec występu panowie zagrali „Proud Mary”, zaczynając niczym w oryginale Tiny i Ike'a, by potem zbliżyć się do wersji Acid Drinkers. Na bis dostaliśmy kolejny popowy szlagier - „Wicked Game” i znowu Symphony zastosowali ten sam zabieg. Najpierw melancholia jak u Chrisa Isaaka, a potem łomot jak w pamiętnej przeróce HIM. W wokalu Ośki daje się zresztą usłyszeć pewne echa stylu Ville Valo. Podczas tych rockandrollowych numerów między muzykami Symphony niczym puchar przechodni krążył kapelusz z piórkiem, na codzień własność Prezesa, perkusisty Reload.
Na koniec przyszła pora na kryminalne historie Reload. W wersji na żywo ukazali swoje mocniejsze oblicze, nie aż tak zdominowane klawiszowymi popisami Davida – było mocniej niż na „Crime Theories”. Dwie gitary w składzie (wzorcowo współpracujące – bracia Cetnarscy muszą się dobrze dogadywać i poza sceną) robią swoje. Przy ograniczeniu roli klawiszowca główną rolę w spektaklu przyjął na siebie wokalista Żaku. Jego wokalne popisy, zwłaszcza zamiłowanie do „górek”, od razu przywodzą na myśl Bruce'a Dickinsona, trochę też Geoffa Tate'a. Wzorce to niedoścignione, ale oddajmy sprawiedliwość – Żaku doskonale opanował tajniki heavymetalowego śpiewu. Podstawę muzyki Reload stanowi energetyczny power metal z częstymi zmianami tempa i nastroju. Bardzo melodyjny – należy dodać. Wieczór zakończył się jednak w rytmie... reggae, tak bowiem kończy się utwór „Reload Project”.
Wracałem do domu z mieszanymi uczuciami – spędziłem wieczór na dobrym koncercie, w kameralnej atmosferze ( o ile metal w ogóle może być kameralny oczywiście). Dzięki temu, że pojawiło się tak mało fanów, muzycy mieli doskonały kontakt z przybyłymi. Jakoś jednak nie potrafię się z tego cieszyć. Solidne rzemiosło Azylum, Symphony i Reload zasługiwało na większe audytorium. Tymczasem w całym Lublinie próżno było szukać plakatów informujących o występie. Jeśli w innych miastach podobnie położono promocję – utyskiwania muzyków na mizerną frekwencję przestają dziwić. Zespoły zrobiły swoje, organizatorzy niestety nie.
Paweł Tryba