Tegoroczny Wrocławski Festiwal Gitarowy otworzył niezwykły koncert. W piątek, 14 listopada, przed zgromadzoną w Hali Stulecia publicznością wystąpił FIVE PEACE BAND. Jeśli dodać, że za tą nazwą kryją się m.in. takie znamienitości świata jazzu, jak John McLaughlin i Chick Corea, to wszystko pomału staje się jasne...
Zespół przyjechał do nas prosto z Wilna i chwała organizatorom Festiwalu Gitara 2008 za to, że udało im się zaprosić Five Peace Band do Polski. Był to bowiem pierwszy występ nad Wisłą (...nad Odrą) liderów Mahavishnu Orchestra i Return to Forever (- tak przynajmniej twierdzili).
I właśnie ci dwaj panowie, McLaughlin i Corea, rozpoczęli wrocławski koncert od pięknie zaaranżowanej na gitarę i fortepian kompozycji T. Monka ‘Round Midnight’. Po tym nastrojowym wstępie, już w pełnej obsadzie (z K. Garrettem na saksofonie, Ch. McBridem na basie i V. Colaiutą na perkusji), zagrali energiczne ‘Raju’ z ostatniej płyty McLaughlina. Publiczność – co tu ukrywać – oszalała...
McLaughlin witając się z publicznością przed trzecim utworem (‘The Disguise’) podziękował za to, że choć nigdy wcześniej tu nie byli, to czują się jak w domu. Wydaje mi się, że jeszcze nie wiedział, co go czeka...
Do przerwy Five Peace Band zaprezentowali jeszcze ‘New Blues Old Bruise’. I choć wszystko było jak trzeba: wspaniała gra, świetne kompozycje, żywo reagująca publiczność, to jednak gdzieś w głębi mnie tkwiło lekkie poczucie niedosytu. Widać – pomyślałem - legendy też się starzeją...
Po przerwie wrócili z ‘Hymn To Andromeda’. Warto zauważyć, że w Five Peace Band, choć do tej pory wspominałem o dwóch, było jednak pięciu wspaniałych muzyków. Kenny Garrett i Christian McBride brzmieli po prostu fantastycznie, a ich popisy były ozdobą koncertu.
Zespół rozkręcał się z czasem... Trwający ponad dwadzieścia minut ‘Dr. Jackle’ i zamykający występ, bynajmniej nie krótszy, ‘Senor CS’ sprawiły, że publiczność była wniebowzięta. Było to niezwykłe, niesłychane, niesamowite... Jakby Mahavishnu objawiła się na nowo na scenie – ta sama emocjonalność, spontaniczność i siła muzycznego przekazu.
Blisko dziesięć minut po tym, jak zespół zniknął ze sceny trwały owacje na stojąco. Część niedowiarków opuściła salę. Zapalono światła. Mimo to znaczna część publiczności domagała się bisów. Five Peace Band nie zawiódł fanów i powrócił na kolejne dwadzieścia minut z lekką górką, grając utwór, na który chyba wszyscy czekali – ‘In a Silent Way / It’s About That Time’.
A potem? Chick Corea w ogóle nie zszedł ze sceny... Oblegany przez fanów rozdawał autografy, życzliwie z każdym zamieniał po kilka słów, dopytywał się, jak poprawnie wymawiać ‘Wrocław’... I gdy już zaczął marudzić, że przecież nie jest w stanie zadowolić wszystkich, że musi pójść zadzwonić do żony, pojawił się obok niego John McLaughlin. Poklepał go po ramieniu, rzucił krótkie ‘doing great job here’, po czym...samemu oddał się w ręce fanów. W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego, jak powalczyć o małą pamiątkę. Udało się. Dla żony zdobyłem autografy panów McLaughlina i Corei, dla siebie zaś zachowałem uścisk ich dłoni.
Rewelacyjny koncert. Kto nie był, niech żałuje.
Zespół przyjechał do nas prosto z Wilna i chwała organizatorom Festiwalu Gitara 2008 za to, że udało im się zaprosić Five Peace Band do Polski. Był to bowiem pierwszy występ nad Wisłą (...nad Odrą) liderów Mahavishnu Orchestra i Return to Forever (- tak przynajmniej twierdzili).
I właśnie ci dwaj panowie, McLaughlin i Corea, rozpoczęli wrocławski koncert od pięknie zaaranżowanej na gitarę i fortepian kompozycji T. Monka ‘Round Midnight’. Po tym nastrojowym wstępie, już w pełnej obsadzie (z K. Garrettem na saksofonie, Ch. McBridem na basie i V. Colaiutą na perkusji), zagrali energiczne ‘Raju’ z ostatniej płyty McLaughlina. Publiczność – co tu ukrywać – oszalała...
McLaughlin witając się z publicznością przed trzecim utworem (‘The Disguise’) podziękował za to, że choć nigdy wcześniej tu nie byli, to czują się jak w domu. Wydaje mi się, że jeszcze nie wiedział, co go czeka...
Do przerwy Five Peace Band zaprezentowali jeszcze ‘New Blues Old Bruise’. I choć wszystko było jak trzeba: wspaniała gra, świetne kompozycje, żywo reagująca publiczność, to jednak gdzieś w głębi mnie tkwiło lekkie poczucie niedosytu. Widać – pomyślałem - legendy też się starzeją...
Po przerwie wrócili z ‘Hymn To Andromeda’. Warto zauważyć, że w Five Peace Band, choć do tej pory wspominałem o dwóch, było jednak pięciu wspaniałych muzyków. Kenny Garrett i Christian McBride brzmieli po prostu fantastycznie, a ich popisy były ozdobą koncertu.
Zespół rozkręcał się z czasem... Trwający ponad dwadzieścia minut ‘Dr. Jackle’ i zamykający występ, bynajmniej nie krótszy, ‘Senor CS’ sprawiły, że publiczność była wniebowzięta. Było to niezwykłe, niesłychane, niesamowite... Jakby Mahavishnu objawiła się na nowo na scenie – ta sama emocjonalność, spontaniczność i siła muzycznego przekazu.
Blisko dziesięć minut po tym, jak zespół zniknął ze sceny trwały owacje na stojąco. Część niedowiarków opuściła salę. Zapalono światła. Mimo to znaczna część publiczności domagała się bisów. Five Peace Band nie zawiódł fanów i powrócił na kolejne dwadzieścia minut z lekką górką, grając utwór, na który chyba wszyscy czekali – ‘In a Silent Way / It’s About That Time’.
A potem? Chick Corea w ogóle nie zszedł ze sceny... Oblegany przez fanów rozdawał autografy, życzliwie z każdym zamieniał po kilka słów, dopytywał się, jak poprawnie wymawiać ‘Wrocław’... I gdy już zaczął marudzić, że przecież nie jest w stanie zadowolić wszystkich, że musi pójść zadzwonić do żony, pojawił się obok niego John McLaughlin. Poklepał go po ramieniu, rzucił krótkie ‘doing great job here’, po czym...samemu oddał się w ręce fanów. W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego, jak powalczyć o małą pamiątkę. Udało się. Dla żony zdobyłem autografy panów McLaughlina i Corei, dla siebie zaś zachowałem uścisk ich dłoni.
Rewelacyjny koncert. Kto nie był, niech żałuje.
tekst i zdjęcia: Jacek Chudzik