Sala Górnośląskiego Centrum Kultury pęka w szwach. Przez moment obawiam się, że mnie nie wpuszczą. Nie, bilet mam, ale wyglądam jak łajza. A tu tymczasem pokaz mody i prezentacja Lexusów. Tyle krawatów, szpilek i małych czarnych to ja od matury nie widziałem...
Na sali trochę ciepło. Sweterek zdejmę jak zgaszą światła. Może nie wyproszą za niewyprasowany t-shirt... Światła gasną kwadrans po dwudziestej. Akademickie spóźnienia są honorowane. Publiczność klaszcze, ale po chwili na sali znów robi się jasno. Ze wstydu płonę...
Na szczęście, gdy Herbie Hancock pokazał się na scenie można było zapomnieć o wszystkich problemach świata, jak i przyziemnych bolączkach egzystencji. Taki koncert nie zdarza się co dzień... Herbie, miły i uśmiechnięty, na początku porozmawiał chwilę z publicznością. Pochwalił się między innymi, że ciocia jego żony pochodzi z Katowic, rzucił kilka sprawdzonych dowcipów i przedstawił zespół: Terence Blanchard (trąbka), James Genus (bass), Lionel Loueke (gitara), Gregoire Maret (harmonijka ustna) i Kendrick Scott (perkusja).
Zaczęli od Actual Proof i było to wspaniałe otwarcie wieczoru z niesamowitymi popisami Blancharda. Zresztą do trzech muzyków z całego obecnego na scenie sextetu nie mam zastrzeżeń. Hancock, Blanchard i Scott robili świetną robotę nawet w troszkę nudniejszych kawałkach, jak np. V. Przyznam się, że perkusisty tej miary, co Scott nie widziałem dawno. I nie chodzi tylko o to, że do perkusistów pod krawatem żywię ogromny szacunek. Rzecz w tym, że Scott wyprawiając bez najmniejszego problemu prawdziwe cuda, trzymał w fantastyczny sposób cały zespół w ryzach. Szkoła starego Roacha robi swoje... Blanchard był po prostu rewelacyjny – nic dodać, nic ująć. Troszkę niemrawy okazał się Genus – chwilami przysypiał, ale chwilami też olśniewał.
Natomiast Maret i Loueke wypadli blado. Loueke ze swoim, według słów Hancocka, nieprzewidywalnym stylem gitarowym po prostu nie pasował do zespołu i grany repertuar ewidentnie mu nie leżał. Gdyby występował z Richardem Boną z pewnością jego talent i umiejętności spożytkowane zostałyby w lepszy sposób. A tak... Osobnym rozdziałem koncertu była jego solówka. Na tle energicznego jazzu z elementami funky i rocka popisy Loueke’a rodem z world music (z całym tym mlaskaniem i buczeniem do mikrofonu), były po prostu groteskowe. Plus jest taki, że niewątpliwie rozbawił publiczność... Z kolei ‘Harmonica man’ znaczną część koncertu przesiedział schowany za fortepianem, czym – powiedzmy to sobie szczerze - przysłużył się widowisku. Jego gra, choć momentami porywająca, była jedną wielką pomyłką i aż gniew się we mnie budzi na myśl, że jakaś cząstka ceny biletu, to gaża tego pana. Mareta, nie było słychać zza trąbki i z rzadka w ogóle się odzywał. A gdy już wchodził, czynił to nie w tempo... Poza tym na przemian albo błąkał się po scenie jak postać z japońskiego horroru, albo imitował słup soli. Ewidentnie nie potrafił odnaleźć się tego wieczoru, czym w dodatku irytował innych muzyków (zwłaszcza Blancharda).
Herbiego zaś nie sposób oceniać, nawet jeśli jego dowcipy sugerować mogły np. dobrą zabawę za kulisami przed koncertem, nawet jeśli jego liryczne solo, gdy w pewnym momencie został na scenie sam, nie było najwyższych lotów. Herbie stanowi klasę sam dla siebie. Jego się raczej podziwia, a nie ocenia.
Co do muzyki, to przyjąłbym taką zasadę: im było głośniej i szybciej, tym było lepiej. Jeśli do granego numeru wkradał się funk – robiło się cudownie. I nieważne, że nagłośnienie trochę nie domagało, nieistotne są potknięcia członków zespołu, mniej ciekawe momenty koncertu, czy sztywna publiczność nieskora do zabawy z muzykami. Nawet jeśli czuję pewien niedosyt, to muszę powiedzieć, że koncert był magiczny. Bo taki być musiał...
A wszystko, co było nie tak przestawało być istotnym, gdy tylko pojawiał się funk... Na koniec koncertu zespól Herbiego zagrał Cantelope Island...i było to piękne. Czy można chcieć więcej? Chameleon na bis? Czemu nie?
Gdy zapalono światła, szło już na północ... Ma sześćdziesiąt osiem lat, a na scenie szalał przez sto osiemdziesiąt minut! Czy można to jakoś wytłumaczyć? W latach 70. ustanowiono dogmat o jego genialności, niektórzy – w tym niżej podpisany – idąc dalej, twierdzą, że Hancock – po prostu – jest kosmitą...