A+ A A-

O Wężu Białym, co nie kąsał, czyli rozwiane marzenia w Stodole

„Every place that I go,
Well, it seems so strange.
Without you love, baby, baby,
Things have changed”


To były piękne czasy raczkującej MTV. Teledyski za milion, pudelska szopa na głowie, powłóczyste ciuszki, watowane marynary,  delikatny make-up, wijące się wokół zespołu „kociaki” chętne do robienia laski, dymy i światła. Trzeba było to przeżyć. Wówczas, w połowie lat 80-tych ubiegłego stulecia, Whitesnake złapało „drugi oddech”. To był czas BIAŁEGO WĘŻA. Sprzedaż płyt przekroczyła miliony egzemplarzy,  nastoletnie dziewczęta wzdychały,  każdy chciał być chłopakiem z gitarą takim,  jak Adrian Vandenberg czy Steve Vai. I poczuć blask estradowej chwały.
 Po tych dwudziestu latach – wielkie stadiony zastąpiły kluby, płyty sprzedają się w najlepszym razie przeciętnie, dziewczęta jakoś tak mniej chętne do figlowania, włosów na głowie mniej, za to więcej bruzd i zmarszczek na pięknej niegdyś twarzy.
 Po wydaniu ciepło przyjętego przez krytykę i oddanych fanów albumu Good To Be Bad Whitesnake jakżeby inaczej ruszyło w trasę. Po raz trzeci kolorowa, wężowa karawana odwiedziła nasz kraj. Bilety sprzedały się na kilka tygodni przed koncertem, zatem nie dziwiła obecność pod Stodołą  zdesperowanych fanów i fanek poszukujących wejściówek.  Miło było patrzeć na zgromadzoną przed klubem publiczność. Przekrój wiekowy wahał się: od rówieśników Coverdale’a,  wieszających 20-lat temu plakaty statecznych pań, aż po młodych fanów.  Dla wielu z nas grudniowy wieczór w Stodole był tym od dawna wyczekiwanym D-day - spotkaniem z LEGENDĄ.
 Na pierwszy ogień, do paszczy węża trafili Bracia Cugowscy. Występ krótki, treściwy, jak to z supportami bywa. Parafrazując: oddali Coverdale’owi co jego i zeszli ze sceny. Wstydu nie było – grają naprawdę fajnie, a i Piotr Cugowski dysponuje świetnym wokalem.  Występ Braci przyjęto bez entuzjazmu – ot miły umilacz czasu przed koncertem GWIAZDY.
 Show LEGENDY można streścić w jednym zdaniu: dwie godziny na scenie, setlista marzeń,  oddana, rozgrzana do czerwoności publiczność śpiewająca znajome refreny , purpurowe hiciory zagrane na koniec, oraz… zespół w przeciętnej dyspozycji.
 Obawiałam się o wokalną formę Davida Coverdale’a. W końcu ten zasłużony dla rocka „gardłowy” jest w wieku słusznym (czyli takim, w którym blisko 60-letni mężczyzna kopie w ogródku, zakłada kapcie, gdera do kobiety i ewentualnie ekscytuje się  programem telewizyjnym wg formatu Jak oni Śpiewają).  Jak zatem zaśpiewał? Bardzo przeciętnie.  Słychać było, że czas, używki, operacje zrobiły swoje.  Kiedyś, dawno temu jego głos powalał. Wczoraj? Nie – po prostu zabrzmiało to inaczej.  Może po prostu wyobrażałam sobie WOKALNĄ POTĘGĘ, a wyszło, cóż…. Czasami Dave odpuścił bardziej karkołomną partię, gdzieniegdzie wsparł się pomocą kolegów z zespołu, zdarzały się fałsze i chwile, w których głos po prostu odmawiał posłuszeństwa.  Momentami jednak Coverdale (jak 30 lat temu) rozdzielał „wokalne” razy i pokazywał „kto tu rządzi”. Szkoda, że tych ekscytujących chwil było tak mało. Czasami aż żal było patrzeć na walkę  Coverdale’a z samym sobą.
 Wspierający lidera muzycy zagrali nieźle, ale zabrakło mi przysłowiowego „pałeru”, ognia i zwykłej radości grania.  Solówki gitarowe duetu Aldrich/Beach stylowe, sekcja rytmiczna bez zarzutu, klawisze robiły tło (i czasami skutecznie niwelowały wokalne wpadki lidera). Brzmienie po początkowych perturbacjach selektywne i jak na Stodołę wręcz znakomite. Bardzo ciekawie wypadło zagrane akustycznie The Deeper The Love. Show profesjonalny, ale pozbawiony jakiejkolwiek „iskry bożej”. Znakomici profesjonaliści, instrumentaliści i tylko tyle. Odniosłam wrażenie, że muzycy pojawili się na scenie „za karę”. Wyszli, zrobili co do nich należało i zeszli- bez krzty zaangażowania, przeżywania chwili. Zmęczenie? Pańszczyzna? Klezmer kazał im grać?
 Zgromadzona w zaduchu i ścisku publiczność płonęła (Still I hear Burrrnn!!), ale ogniem publiczności nie zajął się zespół. Szkoda. 
 Co zagrali?: oczywiście wszystkie wężowe hity ( z Fool of Your lovin’, Still of The Night, Is This Love  na czele), dwa purpurowe klasyki (Burn i Soldier of Fortune), utwory z Good to be Bad (Can You Hear The Wind Blow, Lay Down Your Love, A Fool In Love, Best Years).  I tyle. Miło było powspominać, pośpiewać o niedolach i dolach miłości na tym łez padole.  Jednak nic nie przesłoni smutnego i przykrego wrażenia uczestnictwa w  muzycznej stypie. Koncercie zespołu, który był kiedyś wielki.
Cóż, pozostaje zatem obejrzeć  oraz   posłuchać  Live…In The Still Of The Night .  Szkoda, że magii tamtego koncertu  nie udało się wskrzesić w Warszawie. 
 
Agnieszka "Lothien" Lenczewska

 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.