Słodka symfonia
17 maja 2008 roku to już teraz data pamiętna i to nie tylko z powodu koncertu Sylvan w Hamburskim Planetarium. W tym samym czasie w Polsce odbywały się dwa znakomite koncerty: Scorpions i Riverside. Każda z tych imprez zasługiwała na zainteresowanie i z chęcią wziąłbym udział w nich wszystkich, ale niestety należało dokonać wyboru i ten wybór padł na Sylvan. Zresztą podsumowując marcowy koncert w Poznaniu, zobowiązałem się, że jeśli Sylvan zagra w promieniu 600km od Piły, to ja tam na pewno się pojawię. Cóż, do Hamburga, a dokładnie do Planetarium jest ok. 570km, więc koniec końców wyboru nie miałem.
17 maja 2008 roku to już teraz data pamiętna i to nie tylko z powodu koncertu Sylvan w Hamburskim Planetarium. W tym samym czasie w Polsce odbywały się dwa znakomite koncerty: Scorpions i Riverside. Każda z tych imprez zasługiwała na zainteresowanie i z chęcią wziąłbym udział w nich wszystkich, ale niestety należało dokonać wyboru i ten wybór padł na Sylvan. Zresztą podsumowując marcowy koncert w Poznaniu, zobowiązałem się, że jeśli Sylvan zagra w promieniu 600km od Piły, to ja tam na pewno się pojawię. Cóż, do Hamburga, a dokładnie do Planetarium jest ok. 570km, więc koniec końców wyboru nie miałem.
Organizacją biletów zajął się mój przyjaciel Kris, który zresztą towarzyszył mi w całej wyprawie i w tym wspaniałym wydarzeniu. Ponieważ miejsca były tylko dla wybranej grupy 250 szczęśliwców, należało się spieszyć z zamówieniem biletów. Wszystko przebiegło jednak bezproblemowo i po tygodniu mieliśmy już nasze egzemplarze w posiadaniu. Dodam, że to było w marcu, więc przed nami były dwa miesiące niecierpliwego oczekiwania.
Podróż w dobie GPS nie sprawia raczej większych problemów, do tego niemieckie autostrady słyną z doskonałej jakości, więc dotarcie na miejsce było wręcz przyjemnością. Cała trasa zajęła nam niecałe 7 godzin, a nawigacja zaprowadziła nas idealnie pod gmach Planetarium. Oczywiście zachowaliśmy się dość asekuracyjnie i dotarliśmy na miejsce z pięciogodzinnym zapasem. Lepiej jednak być za wcześnie, niż się spóźnić.
Samo Planetarium umiejscowione jest na uroczym przedmieściu Hamburga i stanowi część założonego w 1957 roku kompleksu wypoczynkowo-parkowego. Mnóstwo tam ścieżek, dróżek, wspaniałych drzew oraz miejsc służących do miłego spędzenia wolnego czasu. To taka oaza na miejskiej pustyni. Pogoda wprawdzie zrobiła nam psikusa i niestety popadywało, przez co nie mogliśmy do końca poznać uroków tego miejsca.
Kilka godzin oczekiwania umililiśmy sobie spacerem po tym naprawdę pięknym mieście. Hamburg charakteryzuje się oryginalnym budownictwem: wszędzie króluje czerwona cegła, co naprawdę wygląda i prezentuje się znakomicie. Do tego ulice są przestronne, wszędzie mnóstwo drzew, a domy i budynki są bardzo urozmaicone. Trafiliśmy również do sklepu muzycznego zajmującego się sprzedażą biletów na koncerty i powiem szczerze, że byłem pod ogromnym wrażeniem tego ile w Hamburgu się dzieje. W niedługim czasie mieli pojawić się tam Manfred Mann's Earth Band, Queen, Toten Hosen, Billy Idol, Kiss, Celine Dion, Smokie, Bon Jovi, Bruce Springsteen, Chicago, Meat Loaf, Bryan Adams, Jethro Tull i wiele, wiele innych. Coś niesamowitego po prostu, aż żal było wyjeżdżać.
Wróciliśmy pod Planetarium jakieś dwie godziny przed rozpoczęciem koncertu i postanowiliśmy zrobić sobie na tle budowli kilka pamiątkowych fotek. W trakcie naszej mini sesji przebiegł obok nas nie kto inny jak wokalista Sylvan, Marco Glumann, i Krisowi zupełnie przypadkowo udało się zrobić mu zdjęcie.
Postanowiliśmy podejść pod Planetarium, licząc na spotkanie z muzykami. Nie zawiedliśmy się - przed wyjściem z budynku natknęliśmy się na basistę Sebastiana Harnacka, z którym zamieniliśmy parę słów i "strzeliliśmy" kilka zdjęć. Później dołączył do nas perkusista Matthias Harder, który jest niezwykle sympatycznym i otwartym człowiekiem. Był zdziwiony, że przyjechaliśmy aż z Polski i powiedział, że pamięta nas z Poznania. To było naprawdę miłe. Umówiliśmy się na spotkanie po koncercie i z drżącymi z wrażenia rękoma wróciliśmy do samochodu, aby się przebrać.
Po powrocie do gmachu stwierdziliśmy, że jesteśmy tak naprawdę pierwszymi fanami, ale kolejni zaczęli stopniowo napływać. Przedział wiekowy uczestników wahał się pomiędzy piętnastym a sześćdziesiątym rokiem życia, więc spektrum bardzo szerokie. Zdecydowana, ba, miażdżąca wręcz większość, to byli oczywiście Niemcy, ale później okazało się, że było również parę osób z Włoch i Finlandii. Nie wiem czy byli jeszcze inni Polacy, ale raczej nie, choć dostrzegłem w tłumie jednego jegomościa w koszulce Riverside. Uznałem, że to po prostu niemiecki fan naszego zespołu.
Zza zamkniętych drzwi dochodziły nas odgłosy próby dźwięku i adrenalina zaczynała powoli sączyć się do mych żył. Czas powoli mijał, tłumek gęstniał, twarde, niemieckie głoski roznosiły się coraz głośniej, z barku ustawionego w centrum hallu znikały kolejne butelki piwa i innych napojów, a ja z Krisem musieliśmy się ograniczyć do zwykłego polskiego Żywca i myślę tu o wodzie mineralnej niestety. Cóż, jako kierowcy, którzy planowali się zmieniać w drodze powrotnej, nie mogliśmy sobie tym razem pozwolić nawet na łyk "coli".
O 19:50 podwoje rozwarły się i po schodach trafiliśmy do wielkiej okrągłej sali nakrytej ogromną kopułą. Na środku, zupełnie w centrum pomieszczenia, znajdowała się potężna kula przypominająca nieco minę morską z II Wojny Światowej, choć nie była pokryta wąsami, lecz różniej wielkości otworami o wypukłych krawędziach. Po lewej stronie pod jedną ze ścian zainstalowano skromną scenę, na której ciasno skupieni, często siedząc na wysokich krzesłach, mieli zagrać główni aktorzy tego przedstawienia. Dookoła sali rozmieszczono kilka rzędów dość dużych i wygodnych foteli, podzielonych na sektory zgodnie z kierunkiem geograficznym. Nam w udziale przypadły dwa miejsca w szóstym rzędzie w części Nord-West, czyli północno-zachodniej. Nie były to niestety miejsca najlepsze, gdyż świetlna kula zasłaniała nam częściowo scenę. Jednak, jak się okazało, tym razem nie muzycy byli najważniejsi, przynajmniej jeśli chodzi o stronę wizualną. Zresztą tak naprawdę nie było nawet czasu ani okazji, aby zajmować się nimi. To, co działo się nad nami, jednoznacznie i bezwzględnie przykuwało naszą uwagę i zapierało dech w piersiach.
Pomysł na stworzenie takiego spektaklu w oparciu o "Posthumous silence" wydawał mi się od samego początku bardzo trafiony. Tematyka nie jest na pewno łatwa ani zbyt przyjemna, ale dramatyzm i powaga historii młodej dziewczyny i jej ojca poruszają mnie zawsze, gdy słucham tej płyty. Byłem bardzo ciekawy jak zespół podejdzie do wizualizacji tej opowieści. Moje życzenia przeszły najśmielsze oczekiwania.
"Heat grows cold, light becomes dark" - "Ciepło schłodniało, a światło ściemniało" - tak dosłownie i w przenośni ten koncert się rozpoczął. Na scenę spokojnie i w skupieniu wkroczyło pięciu muzyków. Ubrani byli zupełnie tak samo jak podczas występu w Poznaniu. Ciche dźwięki "Eternity ends" rozpoczęły podróż w krainę dźwięku i ciszy, światła i ciemności, obrazów i filmów, dymu, laserów i wielkich emocji. Nie jestem Wam w stanie zrelacjonować dokładnie każdego utworu i obrazów, które im towarzyszyły, ponieważ po prostu tego dokładnie nie pamiętam. Przez 70 minut siedziałem, a właściwie półleżałem niczym wmurowany na swoim fotelu i chłonąłem, to co się działo wokół mnie. Materiał z płyty został odegrany wiernie i zgodnie z oryginałem. Muzycy, jak zwykle dla Sylvan, pokazali niezwykły kunszt i talent. Jedynie Marco miał chwilowe kłopoty z wyższymi partiami, ale nie było to zbyt ewidentne i nie wpływało na ogólny obraz koncertu.
Jakość tego, co zobaczyliśmy przekracza moje pojęcie. Mina morska okazała się sprytnym i niezwykle pomysłowym urządzeniem, pokrytym mnóstwem otworów różnej wielkości, które oświetlały kopułę rozpostartą nad nami, tworząc przepiękne gwieździste niebo. Dookoła całej sali, mniej więcej w połowie wysokości, zainstalowano kilkadziesiąt kolejnych świateł, reflektorów, laserów, projektorów, rzutników i czegokolwiek tam jeszcze trzeba do stworzenia takiego widowiska. Na samej górze kopuły, gdzieś jeszcze powyżej jej sklepienia, zamontowane były następne zestawy różnego rodzaju efektów świetlnych i reflektorów, których światło rozszczepiane w jakiś intrygujący i oryginalny sposób tworzyło jak gdyby świetlną siatkę.
Oglądamy przepiękną Ziemię widzianą z kosmosu, która zmienia się nagle w jak gdyby żywą pulsującą komórkę. W innym utworze, chyba "Forgotten virtue", wyrasta przed nami na wpół realistyczne miasto, składające się z wysokich, mrocznych budynków, wynurzających się i chowających, a momentami najeżdżających na nas niczym taran. W innym oglądamy dzielące się komórki, które później tworzą gałąź, roślinę i na koniec całą ogromną pulsującą życiem warstwę splecionych pnączy. Po chwili dane nam jest wniknąć w ten symbol życia, aż do wnętrza komórki, która rosnąc, w zbliżeniu przytłacza nas niczym spadający ogromny organizm. Mam wprawdzie lęk wysokości, a nie klaustrofobię, ale naprawdę dziwnie się wtedy poczułem.
Życie toczy się dalej, zarówno po tej jak i po drugiej stronie. Ludzie wstają, chodzą do pracy, bawią się, walczą, po prostu żyją. Oglądamy Hamburg żyjący w przyśpieszonym tempie i ludzi, którzy w nim tkwią niczym części wielkiego inteligentnego organizmu. Każdy szuka swojej odpowiedzi na życie ("Answer to life"), swojego sposobu i wzorca, według którego to życie prowadzi. Szuka własnego raju ("A kind of Eden").
Mamy dzieci, pragniemy ich, troszczymy się o nie, dbamy, kochamy, ale nie zawsze rozumiemy, nie zawsze mamy dla nich dość czasu. Czasami je tracimy i wtedy dopiero dociera do nas cała prawda, prawda o nas, naszych uczuciach, oczekiwaniach i pragnieniach, jak również o naszych bliskich, których często doceniamy dopiero pośmiertnie (posthumous). Tak jest właśnie z bohaterami tego wspaniałego spektaklu: ojciec wspomina swoją utraconą córkę, poznając ją tak naprawdę w trakcie czytania jej pamiętnika. Ona odeszła, wybrała inny świat, a on ciągle tkwi w tym i stara się zrozumieć dlaczego.
Pole kwitnącego rzepaku rozpościera się aż po horyzont, wiatr pochyla go niczym morskie fale, elektryczne wiatraki zamieniają każdy powiew w porcję energii. Światła uderzają feerią barw i rozbłysków, dym rozszczepia je tworząc sieć pięknych refleksów i kolorowych migoczących punkcików. Niebo się rozgwieżdża, Droga Mleczna wytycza ogromną ilość czasu, którą podąża historia ludzkości. To taka jakby wiadomość z przeszłości ("Message from the past"). Ogromne dziewczęce oko patrzy na nas z politowaniem i jakby lekkim żalem, a z drugiej strony z zazdrością, zbliża się do nas, przenika, prawie osądza, ale pozostawia jednak poczucie spełnienia i ulgi. Dziecko wiruje w odmętach czekającego na nie świata i czasu, słychać jego płacz. Co je czeka? Co tu odnajdzie? Wszędzie mnożą się pytania ("Questions"), a my musimy po prostu znaleźć na nie odpowiedzi. Tylko, że te odpowiedzi rodzą często kolejne pytania.
Kolory ciągle się zmieniają, nie ma chwili wytchnienia, nasze oczy atakowane są kolejną porcją nowych, intrygujących obrazów i barw. W pewnym momencie jaskrawobiałe rozbłyski boleśnie uderzają w źrenice i sprawiają, że zamykam odruchowo oczy. Laserowe igły krzyżują się i tworzą matrycę zaczynającą powoli drżeć i pulsować. Snujący się dym prześlizguje się pomiędzy jej poszczególnymi elementami i całość tworzy migotliwą mgłę otaczającą nas niczym ostatni uścisk ("The last embrace").
Czy rzeczywiście umieramy już w momencie kiedy przychodzimy na świat? Oto kolejne retoryczne pytanie.
Brak mi słów na opisanie tego, co widziałem i co czułem. Nie jestem w stanie spamiętać wszystkich obrazów i wizji, które towarzyszyły temu jedynemu w swoim rodzaju przesłuchaniu "Posthumous silence". Pominąłem zapewne gros rzeczy, a niektórych po prostu opisać się nie da. Nawet pisząc tą relację czuję podobne wrażenia i emocje, a zgłębiając ponownie historię "Posthumous silence" odnalazłem kolejne pokłady niezwykle głębokich i wrażliwych przemyśleń.
Gdy wybrzmiały ostatnie takty "Posthumous silence", wszyscy jak jeden mąż powstali i nagrodzili zespół gromkimi brawami. Marco wygłosił krótką przemowę w swoim ojczystym języku, więc niestety nie za bardzo wiem, o czym mówił. Chyba podziękował po prostu komu trzeba i wspomniał coś o nadchodzącym DVD. Swoje trzy grosze wtrącił też Matthias i tutaj jednoznacznie chodziło o podziękowania dla ludzi, którzy przyczynili się do organizacji koncertu. Później okazało się, że występ jeszcze się nie skończył. Usłyszeliśmy "Heal", "One step beyond" oraz "And this world is not for me". To jednak był już absolutny koniec, ponieważ o godzinie 22-ej Planetarium miało zostać zawładnięte przez płytę "Dark Side of the Moon" Pink Floyd. Przeszło nam nawet przez myśl, żeby obejrzeć to widowisko, ale niestety (a raczej na szczęście) priorytetem było spotkanie z muzykami.
Foyer opanowane zostało przez cały tłum ludzi, wśród których poruszali się członkowie Sylvan. Czekaliśmy na dogodną sytuację i w końcu udało nam się porozmawiać i zrobić zdjęcia ze wszystkimi. Są to naprawdę niezwykle mili i sympatyczni ludzie, którzy cieszą się swoją muzyką i kontaktem ze swoimi fanami. Jestem pod wrażeniem ich otwartości i swobody bycia.
Zapomniałbym wspomnieć o nagłośnieniu. Cóż, najkrócej mówiąc było niewiarygodne, fantastyczne, przejrzyste, selektywne, czyściusieńkie i po prostu absolutely fucking fantastic. Byłem na wielu koncertach, ale akustyka pomieszczenia, głośniki, ich konfiguracja i ustawienie były tutaj chyba najlepsze.
Występ Sylvan był wyjątkowy z jeszcze jednego powodu: to był pierwszy koncert rockowy w hamburskim Planetarium. Wiem to od samego zespołu, który przesłał mi mailowe podziękowania.
Podróż w dobie GPS nie sprawia raczej większych problemów, do tego niemieckie autostrady słyną z doskonałej jakości, więc dotarcie na miejsce było wręcz przyjemnością. Cała trasa zajęła nam niecałe 7 godzin, a nawigacja zaprowadziła nas idealnie pod gmach Planetarium. Oczywiście zachowaliśmy się dość asekuracyjnie i dotarliśmy na miejsce z pięciogodzinnym zapasem. Lepiej jednak być za wcześnie, niż się spóźnić.
Samo Planetarium umiejscowione jest na uroczym przedmieściu Hamburga i stanowi część założonego w 1957 roku kompleksu wypoczynkowo-parkowego. Mnóstwo tam ścieżek, dróżek, wspaniałych drzew oraz miejsc służących do miłego spędzenia wolnego czasu. To taka oaza na miejskiej pustyni. Pogoda wprawdzie zrobiła nam psikusa i niestety popadywało, przez co nie mogliśmy do końca poznać uroków tego miejsca.
Kilka godzin oczekiwania umililiśmy sobie spacerem po tym naprawdę pięknym mieście. Hamburg charakteryzuje się oryginalnym budownictwem: wszędzie króluje czerwona cegła, co naprawdę wygląda i prezentuje się znakomicie. Do tego ulice są przestronne, wszędzie mnóstwo drzew, a domy i budynki są bardzo urozmaicone. Trafiliśmy również do sklepu muzycznego zajmującego się sprzedażą biletów na koncerty i powiem szczerze, że byłem pod ogromnym wrażeniem tego ile w Hamburgu się dzieje. W niedługim czasie mieli pojawić się tam Manfred Mann's Earth Band, Queen, Toten Hosen, Billy Idol, Kiss, Celine Dion, Smokie, Bon Jovi, Bruce Springsteen, Chicago, Meat Loaf, Bryan Adams, Jethro Tull i wiele, wiele innych. Coś niesamowitego po prostu, aż żal było wyjeżdżać.
Wróciliśmy pod Planetarium jakieś dwie godziny przed rozpoczęciem koncertu i postanowiliśmy zrobić sobie na tle budowli kilka pamiątkowych fotek. W trakcie naszej mini sesji przebiegł obok nas nie kto inny jak wokalista Sylvan, Marco Glumann, i Krisowi zupełnie przypadkowo udało się zrobić mu zdjęcie.
Postanowiliśmy podejść pod Planetarium, licząc na spotkanie z muzykami. Nie zawiedliśmy się - przed wyjściem z budynku natknęliśmy się na basistę Sebastiana Harnacka, z którym zamieniliśmy parę słów i "strzeliliśmy" kilka zdjęć. Później dołączył do nas perkusista Matthias Harder, który jest niezwykle sympatycznym i otwartym człowiekiem. Był zdziwiony, że przyjechaliśmy aż z Polski i powiedział, że pamięta nas z Poznania. To było naprawdę miłe. Umówiliśmy się na spotkanie po koncercie i z drżącymi z wrażenia rękoma wróciliśmy do samochodu, aby się przebrać.
Po powrocie do gmachu stwierdziliśmy, że jesteśmy tak naprawdę pierwszymi fanami, ale kolejni zaczęli stopniowo napływać. Przedział wiekowy uczestników wahał się pomiędzy piętnastym a sześćdziesiątym rokiem życia, więc spektrum bardzo szerokie. Zdecydowana, ba, miażdżąca wręcz większość, to byli oczywiście Niemcy, ale później okazało się, że było również parę osób z Włoch i Finlandii. Nie wiem czy byli jeszcze inni Polacy, ale raczej nie, choć dostrzegłem w tłumie jednego jegomościa w koszulce Riverside. Uznałem, że to po prostu niemiecki fan naszego zespołu.
Zza zamkniętych drzwi dochodziły nas odgłosy próby dźwięku i adrenalina zaczynała powoli sączyć się do mych żył. Czas powoli mijał, tłumek gęstniał, twarde, niemieckie głoski roznosiły się coraz głośniej, z barku ustawionego w centrum hallu znikały kolejne butelki piwa i innych napojów, a ja z Krisem musieliśmy się ograniczyć do zwykłego polskiego Żywca i myślę tu o wodzie mineralnej niestety. Cóż, jako kierowcy, którzy planowali się zmieniać w drodze powrotnej, nie mogliśmy sobie tym razem pozwolić nawet na łyk "coli".
O 19:50 podwoje rozwarły się i po schodach trafiliśmy do wielkiej okrągłej sali nakrytej ogromną kopułą. Na środku, zupełnie w centrum pomieszczenia, znajdowała się potężna kula przypominająca nieco minę morską z II Wojny Światowej, choć nie była pokryta wąsami, lecz różniej wielkości otworami o wypukłych krawędziach. Po lewej stronie pod jedną ze ścian zainstalowano skromną scenę, na której ciasno skupieni, często siedząc na wysokich krzesłach, mieli zagrać główni aktorzy tego przedstawienia. Dookoła sali rozmieszczono kilka rzędów dość dużych i wygodnych foteli, podzielonych na sektory zgodnie z kierunkiem geograficznym. Nam w udziale przypadły dwa miejsca w szóstym rzędzie w części Nord-West, czyli północno-zachodniej. Nie były to niestety miejsca najlepsze, gdyż świetlna kula zasłaniała nam częściowo scenę. Jednak, jak się okazało, tym razem nie muzycy byli najważniejsi, przynajmniej jeśli chodzi o stronę wizualną. Zresztą tak naprawdę nie było nawet czasu ani okazji, aby zajmować się nimi. To, co działo się nad nami, jednoznacznie i bezwzględnie przykuwało naszą uwagę i zapierało dech w piersiach.
Pomysł na stworzenie takiego spektaklu w oparciu o "Posthumous silence" wydawał mi się od samego początku bardzo trafiony. Tematyka nie jest na pewno łatwa ani zbyt przyjemna, ale dramatyzm i powaga historii młodej dziewczyny i jej ojca poruszają mnie zawsze, gdy słucham tej płyty. Byłem bardzo ciekawy jak zespół podejdzie do wizualizacji tej opowieści. Moje życzenia przeszły najśmielsze oczekiwania.
"Heat grows cold, light becomes dark" - "Ciepło schłodniało, a światło ściemniało" - tak dosłownie i w przenośni ten koncert się rozpoczął. Na scenę spokojnie i w skupieniu wkroczyło pięciu muzyków. Ubrani byli zupełnie tak samo jak podczas występu w Poznaniu. Ciche dźwięki "Eternity ends" rozpoczęły podróż w krainę dźwięku i ciszy, światła i ciemności, obrazów i filmów, dymu, laserów i wielkich emocji. Nie jestem Wam w stanie zrelacjonować dokładnie każdego utworu i obrazów, które im towarzyszyły, ponieważ po prostu tego dokładnie nie pamiętam. Przez 70 minut siedziałem, a właściwie półleżałem niczym wmurowany na swoim fotelu i chłonąłem, to co się działo wokół mnie. Materiał z płyty został odegrany wiernie i zgodnie z oryginałem. Muzycy, jak zwykle dla Sylvan, pokazali niezwykły kunszt i talent. Jedynie Marco miał chwilowe kłopoty z wyższymi partiami, ale nie było to zbyt ewidentne i nie wpływało na ogólny obraz koncertu.
Jakość tego, co zobaczyliśmy przekracza moje pojęcie. Mina morska okazała się sprytnym i niezwykle pomysłowym urządzeniem, pokrytym mnóstwem otworów różnej wielkości, które oświetlały kopułę rozpostartą nad nami, tworząc przepiękne gwieździste niebo. Dookoła całej sali, mniej więcej w połowie wysokości, zainstalowano kilkadziesiąt kolejnych świateł, reflektorów, laserów, projektorów, rzutników i czegokolwiek tam jeszcze trzeba do stworzenia takiego widowiska. Na samej górze kopuły, gdzieś jeszcze powyżej jej sklepienia, zamontowane były następne zestawy różnego rodzaju efektów świetlnych i reflektorów, których światło rozszczepiane w jakiś intrygujący i oryginalny sposób tworzyło jak gdyby świetlną siatkę.
Oglądamy przepiękną Ziemię widzianą z kosmosu, która zmienia się nagle w jak gdyby żywą pulsującą komórkę. W innym utworze, chyba "Forgotten virtue", wyrasta przed nami na wpół realistyczne miasto, składające się z wysokich, mrocznych budynków, wynurzających się i chowających, a momentami najeżdżających na nas niczym taran. W innym oglądamy dzielące się komórki, które później tworzą gałąź, roślinę i na koniec całą ogromną pulsującą życiem warstwę splecionych pnączy. Po chwili dane nam jest wniknąć w ten symbol życia, aż do wnętrza komórki, która rosnąc, w zbliżeniu przytłacza nas niczym spadający ogromny organizm. Mam wprawdzie lęk wysokości, a nie klaustrofobię, ale naprawdę dziwnie się wtedy poczułem.
Życie toczy się dalej, zarówno po tej jak i po drugiej stronie. Ludzie wstają, chodzą do pracy, bawią się, walczą, po prostu żyją. Oglądamy Hamburg żyjący w przyśpieszonym tempie i ludzi, którzy w nim tkwią niczym części wielkiego inteligentnego organizmu. Każdy szuka swojej odpowiedzi na życie ("Answer to life"), swojego sposobu i wzorca, według którego to życie prowadzi. Szuka własnego raju ("A kind of Eden").
Mamy dzieci, pragniemy ich, troszczymy się o nie, dbamy, kochamy, ale nie zawsze rozumiemy, nie zawsze mamy dla nich dość czasu. Czasami je tracimy i wtedy dopiero dociera do nas cała prawda, prawda o nas, naszych uczuciach, oczekiwaniach i pragnieniach, jak również o naszych bliskich, których często doceniamy dopiero pośmiertnie (posthumous). Tak jest właśnie z bohaterami tego wspaniałego spektaklu: ojciec wspomina swoją utraconą córkę, poznając ją tak naprawdę w trakcie czytania jej pamiętnika. Ona odeszła, wybrała inny świat, a on ciągle tkwi w tym i stara się zrozumieć dlaczego.
Pole kwitnącego rzepaku rozpościera się aż po horyzont, wiatr pochyla go niczym morskie fale, elektryczne wiatraki zamieniają każdy powiew w porcję energii. Światła uderzają feerią barw i rozbłysków, dym rozszczepia je tworząc sieć pięknych refleksów i kolorowych migoczących punkcików. Niebo się rozgwieżdża, Droga Mleczna wytycza ogromną ilość czasu, którą podąża historia ludzkości. To taka jakby wiadomość z przeszłości ("Message from the past"). Ogromne dziewczęce oko patrzy na nas z politowaniem i jakby lekkim żalem, a z drugiej strony z zazdrością, zbliża się do nas, przenika, prawie osądza, ale pozostawia jednak poczucie spełnienia i ulgi. Dziecko wiruje w odmętach czekającego na nie świata i czasu, słychać jego płacz. Co je czeka? Co tu odnajdzie? Wszędzie mnożą się pytania ("Questions"), a my musimy po prostu znaleźć na nie odpowiedzi. Tylko, że te odpowiedzi rodzą często kolejne pytania.
Kolory ciągle się zmieniają, nie ma chwili wytchnienia, nasze oczy atakowane są kolejną porcją nowych, intrygujących obrazów i barw. W pewnym momencie jaskrawobiałe rozbłyski boleśnie uderzają w źrenice i sprawiają, że zamykam odruchowo oczy. Laserowe igły krzyżują się i tworzą matrycę zaczynającą powoli drżeć i pulsować. Snujący się dym prześlizguje się pomiędzy jej poszczególnymi elementami i całość tworzy migotliwą mgłę otaczającą nas niczym ostatni uścisk ("The last embrace").
Czy rzeczywiście umieramy już w momencie kiedy przychodzimy na świat? Oto kolejne retoryczne pytanie.
Brak mi słów na opisanie tego, co widziałem i co czułem. Nie jestem w stanie spamiętać wszystkich obrazów i wizji, które towarzyszyły temu jedynemu w swoim rodzaju przesłuchaniu "Posthumous silence". Pominąłem zapewne gros rzeczy, a niektórych po prostu opisać się nie da. Nawet pisząc tą relację czuję podobne wrażenia i emocje, a zgłębiając ponownie historię "Posthumous silence" odnalazłem kolejne pokłady niezwykle głębokich i wrażliwych przemyśleń.
Gdy wybrzmiały ostatnie takty "Posthumous silence", wszyscy jak jeden mąż powstali i nagrodzili zespół gromkimi brawami. Marco wygłosił krótką przemowę w swoim ojczystym języku, więc niestety nie za bardzo wiem, o czym mówił. Chyba podziękował po prostu komu trzeba i wspomniał coś o nadchodzącym DVD. Swoje trzy grosze wtrącił też Matthias i tutaj jednoznacznie chodziło o podziękowania dla ludzi, którzy przyczynili się do organizacji koncertu. Później okazało się, że występ jeszcze się nie skończył. Usłyszeliśmy "Heal", "One step beyond" oraz "And this world is not for me". To jednak był już absolutny koniec, ponieważ o godzinie 22-ej Planetarium miało zostać zawładnięte przez płytę "Dark Side of the Moon" Pink Floyd. Przeszło nam nawet przez myśl, żeby obejrzeć to widowisko, ale niestety (a raczej na szczęście) priorytetem było spotkanie z muzykami.
Foyer opanowane zostało przez cały tłum ludzi, wśród których poruszali się członkowie Sylvan. Czekaliśmy na dogodną sytuację i w końcu udało nam się porozmawiać i zrobić zdjęcia ze wszystkimi. Są to naprawdę niezwykle mili i sympatyczni ludzie, którzy cieszą się swoją muzyką i kontaktem ze swoimi fanami. Jestem pod wrażeniem ich otwartości i swobody bycia.
Zapomniałbym wspomnieć o nagłośnieniu. Cóż, najkrócej mówiąc było niewiarygodne, fantastyczne, przejrzyste, selektywne, czyściusieńkie i po prostu absolutely fucking fantastic. Byłem na wielu koncertach, ale akustyka pomieszczenia, głośniki, ich konfiguracja i ustawienie były tutaj chyba najlepsze.
Występ Sylvan był wyjątkowy z jeszcze jednego powodu: to był pierwszy koncert rockowy w hamburskim Planetarium. Wiem to od samego zespołu, który przesłał mi mailowe podziękowania.
Tekst : Arkadiusz Cieślak