Gorączka trwa
Mijają prawie dokładnie cztery lata od koncertu Asia w warszawskim klubie Proxima. Muszę przyznać, że czas płynie nieubłaganie i chyba coraz szybciej. Tak czy inaczej myślę, że warto jednak wrócić do tego wydarzenia, tym bardziej, że tamta nowa-stara Asia przemieniła się niedawno w starą-nową.
Trudno uciec od porównywania obydwu wcieleń zespołu, czasami ma się wręcz wrażenie, że to dwa odrębne byty. Nie ukrywam, że jestem zwolennikiem całej twórczości grupy, niezależnie od tego, kto był czy jest jej członkiem. Dlatego wyjazd na ten koncert był małym świętem i czekałem na niego z niekłamaną niecierpliwością.
Mijają prawie dokładnie cztery lata od koncertu Asia w warszawskim klubie Proxima. Muszę przyznać, że czas płynie nieubłaganie i chyba coraz szybciej. Tak czy inaczej myślę, że warto jednak wrócić do tego wydarzenia, tym bardziej, że tamta nowa-stara Asia przemieniła się niedawno w starą-nową.
Trudno uciec od porównywania obydwu wcieleń zespołu, czasami ma się wręcz wrażenie, że to dwa odrębne byty. Nie ukrywam, że jestem zwolennikiem całej twórczości grupy, niezależnie od tego, kto był czy jest jej członkiem. Dlatego wyjazd na ten koncert był małym świętem i czekałem na niego z niekłamaną niecierpliwością.
Jak to często bywa, dojazd do miejsca przeznaczenia nie musi być wcale rzeczą prostą i przyjemną. Trasa była dwuetapowa: Piła-Szamotuły, Szamotuły-Warszawa. Jak widać, odległość dość spora. Zima tamtego roku była po prostu zimą, a nie skrzyżowaniem jesieni z wiosną, jak to ma miejsce ostatnio. Biorąc to wszystko pod uwagę ustaliliśmy pewien margines bezpieczeństwa jeśli chodzi o czas podróży, tak, aby się nie denerwować, że się spóźnimy. Koniec końców, po wielu przejściach, błądzeniach i nerwowych sytuacjach, udało nam się dotrzeć do klubu około godz. 18:30, a więc można powiedzieć, że na tak zwany styk.
W Proximie miałem okazję być po raz pierwszy i początkowo byłem troszkę rozczarowany niewielkimi rozmiarami klubu. Później otwarto główną salę i okazało się, że nie jest tak źle. Zanim jednak trafiliśmy na tą salę, to udaliśmy się do salki barowej, gdzie moją uwagę przykuł pewien długowłosy, szczupły jegomość, do którego co chwilę podchodzili różni ludzie i zamieniali z nim kilka słów. Wiedziałem, że skądś go znam, ta twarz była taka znajoma. Byłem pewien, że to musi być muzyk, no i w końcu olśnienie: Wojtek Szadkowski! Nie odważyłem się wtedy podejść, zresztą nie było czasu, ani nawet miejsca.
Tłumek powoli zaczął gęstnieć w oczekiwaniu na otwarcie głównej sali, więc my również skupiliśmy się na uzyskaniu jak najlepszego strategicznie miejsca. Podwoje otworzyły się z kilkuminutowym opóźnieniem, ale tak naprawdę ze znalezieniem miejsca pod sceną nie było żadnego problemu, po prostu publiczność była dość skromna i stanęliśmy sobie dokładnie tam gdzie chcieliśmy. Na szczęście nie było kłopotu z wniesieniem aparatów fotograficznych i uzbrojeni w nasze obiektywy czekaliśmy niecierpliwie na rozpoczęcie spektaklu.
Scena prezentowała się bardzo skromnie: po lewej zestaw klawiszy Geoffa Downesa, dalej w prawo bas, gitara akustyczna umocowana na stałe na specjalnym statywie i mikrofon Johna Payne'a, tuż obok, ale w głębi sceny zestaw bębnów Chrisa Slade'a, a zupełnie z prawej gitary Guthrie Govana, w tym jedna akustyczna również na statywie. Do tego dość standardowe światła, które chyba zresztą były na wyposażeniu klubu. To wszystko, żadnych efektów, fajerwerków, pokazów ani prezentacji. Po prostu liczyć się miała sama muzyka.
Po kilku minutach (a było dobrze po 19:30) zespół pojawił się na scenie i zaczął ni stąd ni zowąd grać. To był chyba jakiś starszy kawałek ("Cutting It Fine"?), niestety już dziś nie pamiętam. Po około 10 minutach John Payne oznajmił nam, że to była tylko próba sprzętu i że wrócą na regularny koncert za jakiś kwadrans. Obtarliśmy wobec tego cieknącą z ust ślinę i ponownie uzbroiliśmy się w cierpliwość.
Trudno mi ocenić ile było ludzi pod sceną, w każdym razie była to dość skromna liczba, ale po ponownym wyjściu muzyków daliśmy wszyscy niezłego czadu. Zaczęli od dwóch nagrań z pierwszej płyty: "Wildest dreams" oraz "Here comes the feeling" i zrobiło się naprawdę gorąco. John Payne znakomicie zaśpiewał starszy materiał, zresztą ogólnie bardzo dobrze wypadł na żywo. Geoff Downes raczej skromnie chował się za swoimi klawiszami, dość spokojnie grając kolejne utwory. Chris Slade dawał z siebie wszystko, ale niestety wiek już chyba nie pozwalał na utrzymanie pełnej formy przez cały koncert, przez co później pojawił się set akustyczny, w trakcie którego Chris przygrywał na tamburynie. Natomiast Guthrie Govan to chyba najsympatyczniejszy gitarzysta świata. Jego uśmiech, swoboda, zaangażowanie i lekkość grania były po prostu oszałamiające. Nie doceniłem jego gry w trakcie słuchania płyt, dopiero koncert objawił mi jego geniusz. To jest prawdziwy talent i pomyślałem sobie wtedy: "ciekawe czy pozostanie w Asia na dłużej?" No cóż, jest w GPS, co tak naprawdę niewiele zmienia.
Zespół zagrał utwory praktycznie ze wszystkich albumów, poza "Areną":
"Asia" - "Heat Of The Moment", "Only Time Will Tell", "Sole Survivor", "Time Again", "Wildest Dreams", "Cutting It Fine", "Here Comes The Feeling"
"Alpha" - "The Heat Goes On", "Open Your Eyes"
"Astra" - "Go", "Voice of America"
"Aqua" - "Don't Call Me", "Who Will Stop the Rain?"
"Aria" - "Military man"
"Aura" - "The Longest Night"
"Silen Nation" - "What About Love", "Long Way From Home", "Silent Nation", "Ghost In The Mirror"
Setlistę uzupełnił medley w postaci "Bolero" Geoffa Downesa, zagrany z niezwykłym rozmachem i kunsztem.
Jak widać zdecydowaną większość utworów stanowią nagrania z pierwszych trzech płyt, co jest dość znamienne, w kontekście zmian, jakie nastąpiły już wkrótce. Tak czy inaczej, mnie to zupełnie nie przeszkadzało, a i chyba większość zgromadzonych fanów oczekiwała utworów z wczesnego okresu działalności. Zaznaczam, że jestem zwolennikiem całej twórczości Asia, bez dzielenia na erę Wettona i erę Payne'a. Zabrakło mi tylko większej ilości kawałków z mojej ulubionej płyty "Aura", ale poza tym setlista wydaje się być znakomicie dobrana.
Publiczność zachowywała się fantastycznie, wszyscy skakali, wrzeszczeli, a przede wszystkim bardzo dobrze znali teksty utworów, co pozwalało na sporą interakcję z zespołem przy melodyjniejszych refrenach. Pomimo dość skromnej oprawy, niewielkiej liczby zgromadzonych fanów oraz zmęczenia długą trasą (zdaje się, że chłopaki dopiero kilka godzin wcześniej przyjechali z Węgier), zespół nie odpuścił ani na moment. Niewielka scena nie pozwalała na zbyt aktywny udział w spektaklu, ale mimo wszystko widać i czuć było pasję, zaangażowanie i radość z grania. Nawet stonowany i poważny Geoff Downes rozgrzał się w końcu i usmiechnął zza konsolety. Jak już wcześniej wspomniałem, po kilkunastu utworach przyszedł czas na część akustyczną, w trakcie której Chris Slade miał czas na odpoczynek. Zagrali wówczas "Open Your Eyes" "Voice Of America", "Don't Call Me", "The Longest Night" i "Who Will stop The Rain". Przyznam szczerze, że nie jestem zwolennikiem takich przerywników, ale tym razem byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Utwory zabrzmiały rewelacyjnie, a pomiędzy nimi John Payne zagadywał publiczność i zupełnie swobodnie nawiązał z nią komunikację i porozumienie. Zaczynając tą sesję zespół pozwolił sobie na frywolny żart grając przez chwilkę jeden z utworów AC/DC (Slade grał tam swego czasu). To było naprawdę urocze.
Po odpoczynku grupa wróciła do swojego rockowego pazura i zaserwowała nam "What About Love", "Sole Survivor" i "Only Time Will Tell". Jeśli jeszcze ktoś miał wątpliwości albo nie był do końca przekonany, to już wtedy chyba musiał zmienić zdanie. Najwyższy kunszt wykonawczy, świetna współpraca, idealne zgranie, niezwykłe umiejętności oraz wyczucie sprawiły, że poczuliśmy powiew geniuszu.
Na sam koniec otrzymaliśmy bis w postaci "Go" - najciekawszego chyba kawałka z "Astry", a później tradycyjnego już i klasycznego "Heat of the moment". To już było zupełne szaleństwo, które udzieliło się nawet osobom z tyłu, zajmującym miejsca siedzące przy stolikach. Wiem to z relacji znajomych, ponieważ sam oczywiście byłem przy samej barierce oddzielającej nas od sceny. Nie wiem ile trwał ten kawałek, ale na pewno był o wiele dłuższy od oryginału.
Sam koncert był bardzo długi, choć minął niezwykle szybko. Muzycy nie dali się namówić na kolejny bis, ale zapewnili, że za chwilkę będą do naszej dyspozycji i będzie można uzyskać autograf lub zrobić zdjęcie. To mnie zupełnie zaskoczyło i sprawiło, że całe przedstawienie nabrało dodatkowego blasku. Tacy muzycy mieszają się po prostu z tłumem, nie są nadętymi gwiazdami, lecz zupełnie normalnymi ludźmi, którzy lubią wypić piwo i porozmawiać po koncercie? Niesamowite i naprawdę sympatyczne zakończenie tego absolutnie wyjątkowego i intrygującego spektaklu. Nie omieszkałem oczywiście skorzystać z nadarzającej się okazji i udało mi się sfotografować ze wszystkimi muzykami z osobna oraz zamienić z nimi kilka słów. To są naprawdę niezwykle otwarci i mili ludzie, co zresztą możecie zobaczyć na załączonych zdjęciach. Wtedy spotkałem się jeszcze ze wspomnianym wcześniej Wojtkiem Szadkowskim, który okazał się równie sympatycznym i otwartym człowiekiem, nie stroniącym od fanów i chętnie pozującym do zdjęć. To było naprawdę wspaniałe zwieńczenie całego koncertu.
Jakby nie patrzeć, Asia to już zespół legenda i jestem niezwykle dumny z tego, że mogłem zobaczyć ich występ w poprzednim już składzie. W tym roku będę miał okazję zobaczyć aktualne wcielenie zespołu, podczas koncertu 4 kwietnia w warszawskiej Stodole. Porównanie będzie niezwykle intrygujące i wcale nie twierdzę, że oryginalny skład jest skazany na jednoznaczne zwycięstwo. Nie po tym wspaniałym występie sprzed czterech lat, który tak bardzo utkwił mi w pamięci, że byłem w stanie napisać tą relację. Przepraszam jeśli wkradły się jakieś nieścisłości lub pomyłki. Starałem się być jak najdokładniejszy, ale być może coś mi umknęło.
Asia nie musi powstawać z popiołów niczym feniks, Asia była i jest zespołem unikalnym, intrygującym i niezwykle wartościowym. Czy nadal takim będzie? "Only Time Will Tell".
W Proximie miałem okazję być po raz pierwszy i początkowo byłem troszkę rozczarowany niewielkimi rozmiarami klubu. Później otwarto główną salę i okazało się, że nie jest tak źle. Zanim jednak trafiliśmy na tą salę, to udaliśmy się do salki barowej, gdzie moją uwagę przykuł pewien długowłosy, szczupły jegomość, do którego co chwilę podchodzili różni ludzie i zamieniali z nim kilka słów. Wiedziałem, że skądś go znam, ta twarz była taka znajoma. Byłem pewien, że to musi być muzyk, no i w końcu olśnienie: Wojtek Szadkowski! Nie odważyłem się wtedy podejść, zresztą nie było czasu, ani nawet miejsca.
Tłumek powoli zaczął gęstnieć w oczekiwaniu na otwarcie głównej sali, więc my również skupiliśmy się na uzyskaniu jak najlepszego strategicznie miejsca. Podwoje otworzyły się z kilkuminutowym opóźnieniem, ale tak naprawdę ze znalezieniem miejsca pod sceną nie było żadnego problemu, po prostu publiczność była dość skromna i stanęliśmy sobie dokładnie tam gdzie chcieliśmy. Na szczęście nie było kłopotu z wniesieniem aparatów fotograficznych i uzbrojeni w nasze obiektywy czekaliśmy niecierpliwie na rozpoczęcie spektaklu.
Scena prezentowała się bardzo skromnie: po lewej zestaw klawiszy Geoffa Downesa, dalej w prawo bas, gitara akustyczna umocowana na stałe na specjalnym statywie i mikrofon Johna Payne'a, tuż obok, ale w głębi sceny zestaw bębnów Chrisa Slade'a, a zupełnie z prawej gitary Guthrie Govana, w tym jedna akustyczna również na statywie. Do tego dość standardowe światła, które chyba zresztą były na wyposażeniu klubu. To wszystko, żadnych efektów, fajerwerków, pokazów ani prezentacji. Po prostu liczyć się miała sama muzyka.
Po kilku minutach (a było dobrze po 19:30) zespół pojawił się na scenie i zaczął ni stąd ni zowąd grać. To był chyba jakiś starszy kawałek ("Cutting It Fine"?), niestety już dziś nie pamiętam. Po około 10 minutach John Payne oznajmił nam, że to była tylko próba sprzętu i że wrócą na regularny koncert za jakiś kwadrans. Obtarliśmy wobec tego cieknącą z ust ślinę i ponownie uzbroiliśmy się w cierpliwość.
Trudno mi ocenić ile było ludzi pod sceną, w każdym razie była to dość skromna liczba, ale po ponownym wyjściu muzyków daliśmy wszyscy niezłego czadu. Zaczęli od dwóch nagrań z pierwszej płyty: "Wildest dreams" oraz "Here comes the feeling" i zrobiło się naprawdę gorąco. John Payne znakomicie zaśpiewał starszy materiał, zresztą ogólnie bardzo dobrze wypadł na żywo. Geoff Downes raczej skromnie chował się za swoimi klawiszami, dość spokojnie grając kolejne utwory. Chris Slade dawał z siebie wszystko, ale niestety wiek już chyba nie pozwalał na utrzymanie pełnej formy przez cały koncert, przez co później pojawił się set akustyczny, w trakcie którego Chris przygrywał na tamburynie. Natomiast Guthrie Govan to chyba najsympatyczniejszy gitarzysta świata. Jego uśmiech, swoboda, zaangażowanie i lekkość grania były po prostu oszałamiające. Nie doceniłem jego gry w trakcie słuchania płyt, dopiero koncert objawił mi jego geniusz. To jest prawdziwy talent i pomyślałem sobie wtedy: "ciekawe czy pozostanie w Asia na dłużej?" No cóż, jest w GPS, co tak naprawdę niewiele zmienia.
Zespół zagrał utwory praktycznie ze wszystkich albumów, poza "Areną":
"Asia" - "Heat Of The Moment", "Only Time Will Tell", "Sole Survivor", "Time Again", "Wildest Dreams", "Cutting It Fine", "Here Comes The Feeling"
"Alpha" - "The Heat Goes On", "Open Your Eyes"
"Astra" - "Go", "Voice of America"
"Aqua" - "Don't Call Me", "Who Will Stop the Rain?"
"Aria" - "Military man"
"Aura" - "The Longest Night"
"Silen Nation" - "What About Love", "Long Way From Home", "Silent Nation", "Ghost In The Mirror"
Setlistę uzupełnił medley w postaci "Bolero" Geoffa Downesa, zagrany z niezwykłym rozmachem i kunsztem.
Jak widać zdecydowaną większość utworów stanowią nagrania z pierwszych trzech płyt, co jest dość znamienne, w kontekście zmian, jakie nastąpiły już wkrótce. Tak czy inaczej, mnie to zupełnie nie przeszkadzało, a i chyba większość zgromadzonych fanów oczekiwała utworów z wczesnego okresu działalności. Zaznaczam, że jestem zwolennikiem całej twórczości Asia, bez dzielenia na erę Wettona i erę Payne'a. Zabrakło mi tylko większej ilości kawałków z mojej ulubionej płyty "Aura", ale poza tym setlista wydaje się być znakomicie dobrana.
Publiczność zachowywała się fantastycznie, wszyscy skakali, wrzeszczeli, a przede wszystkim bardzo dobrze znali teksty utworów, co pozwalało na sporą interakcję z zespołem przy melodyjniejszych refrenach. Pomimo dość skromnej oprawy, niewielkiej liczby zgromadzonych fanów oraz zmęczenia długą trasą (zdaje się, że chłopaki dopiero kilka godzin wcześniej przyjechali z Węgier), zespół nie odpuścił ani na moment. Niewielka scena nie pozwalała na zbyt aktywny udział w spektaklu, ale mimo wszystko widać i czuć było pasję, zaangażowanie i radość z grania. Nawet stonowany i poważny Geoff Downes rozgrzał się w końcu i usmiechnął zza konsolety. Jak już wcześniej wspomniałem, po kilkunastu utworach przyszedł czas na część akustyczną, w trakcie której Chris Slade miał czas na odpoczynek. Zagrali wówczas "Open Your Eyes" "Voice Of America", "Don't Call Me", "The Longest Night" i "Who Will stop The Rain". Przyznam szczerze, że nie jestem zwolennikiem takich przerywników, ale tym razem byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Utwory zabrzmiały rewelacyjnie, a pomiędzy nimi John Payne zagadywał publiczność i zupełnie swobodnie nawiązał z nią komunikację i porozumienie. Zaczynając tą sesję zespół pozwolił sobie na frywolny żart grając przez chwilkę jeden z utworów AC/DC (Slade grał tam swego czasu). To było naprawdę urocze.
Po odpoczynku grupa wróciła do swojego rockowego pazura i zaserwowała nam "What About Love", "Sole Survivor" i "Only Time Will Tell". Jeśli jeszcze ktoś miał wątpliwości albo nie był do końca przekonany, to już wtedy chyba musiał zmienić zdanie. Najwyższy kunszt wykonawczy, świetna współpraca, idealne zgranie, niezwykłe umiejętności oraz wyczucie sprawiły, że poczuliśmy powiew geniuszu.
Na sam koniec otrzymaliśmy bis w postaci "Go" - najciekawszego chyba kawałka z "Astry", a później tradycyjnego już i klasycznego "Heat of the moment". To już było zupełne szaleństwo, które udzieliło się nawet osobom z tyłu, zajmującym miejsca siedzące przy stolikach. Wiem to z relacji znajomych, ponieważ sam oczywiście byłem przy samej barierce oddzielającej nas od sceny. Nie wiem ile trwał ten kawałek, ale na pewno był o wiele dłuższy od oryginału.
Sam koncert był bardzo długi, choć minął niezwykle szybko. Muzycy nie dali się namówić na kolejny bis, ale zapewnili, że za chwilkę będą do naszej dyspozycji i będzie można uzyskać autograf lub zrobić zdjęcie. To mnie zupełnie zaskoczyło i sprawiło, że całe przedstawienie nabrało dodatkowego blasku. Tacy muzycy mieszają się po prostu z tłumem, nie są nadętymi gwiazdami, lecz zupełnie normalnymi ludźmi, którzy lubią wypić piwo i porozmawiać po koncercie? Niesamowite i naprawdę sympatyczne zakończenie tego absolutnie wyjątkowego i intrygującego spektaklu. Nie omieszkałem oczywiście skorzystać z nadarzającej się okazji i udało mi się sfotografować ze wszystkimi muzykami z osobna oraz zamienić z nimi kilka słów. To są naprawdę niezwykle otwarci i mili ludzie, co zresztą możecie zobaczyć na załączonych zdjęciach. Wtedy spotkałem się jeszcze ze wspomnianym wcześniej Wojtkiem Szadkowskim, który okazał się równie sympatycznym i otwartym człowiekiem, nie stroniącym od fanów i chętnie pozującym do zdjęć. To było naprawdę wspaniałe zwieńczenie całego koncertu.
Jakby nie patrzeć, Asia to już zespół legenda i jestem niezwykle dumny z tego, że mogłem zobaczyć ich występ w poprzednim już składzie. W tym roku będę miał okazję zobaczyć aktualne wcielenie zespołu, podczas koncertu 4 kwietnia w warszawskiej Stodole. Porównanie będzie niezwykle intrygujące i wcale nie twierdzę, że oryginalny skład jest skazany na jednoznaczne zwycięstwo. Nie po tym wspaniałym występie sprzed czterech lat, który tak bardzo utkwił mi w pamięci, że byłem w stanie napisać tą relację. Przepraszam jeśli wkradły się jakieś nieścisłości lub pomyłki. Starałem się być jak najdokładniejszy, ale być może coś mi umknęło.
Asia nie musi powstawać z popiołów niczym feniks, Asia była i jest zespołem unikalnym, intrygującym i niezwykle wartościowym. Czy nadal takim będzie? "Only Time Will Tell".
Tekst i zdjęcia: Arkadiusz Cieślak