Nie jestem właściwym człowiekiem do pisania tej relacji. Muzykę, którą uprawia PiR2, czyli – umówmy się – jazz z przyległościami, jak najbardziej szanuję, ale jakoś nigdy nie wsłuchałem się w nią z należytą uwagą. Na ten koncert wybrałem się nie znając kompletnie twórczości zespołu – ot, z ciekawości. Wszystkie walory koncertu tria: Wojciech Pilichowski (bas), Marek Raduli (gitara), Tomek Łosowski (perkusja) najlepiej doceniłby nasz pokładowy ekspert od jazzu, redaktor Chudzik. No, ale Jacek był w Krakowie, a koncert odbywał się na moich olsztyńskich śmieciach. Posłuchajcie więc, Czytelnicy, relacji profana.
W bilet przezornie zaopatrzyłem się z wyprzedzeniem, ale trudności obiektywne sprawiły, że do klubu Bohema udało mi się dotrzeć dosłownie piętnaście minut przed rozpoczęciem występu. Stojący w drzwiach organizator ostrzegał, że o tej porze mogę liczyć co najwyżej na miejsce wiszące. Przesadził, ale tylko trochę. Klub był szczelnie wypełniony sympatykami dobrej, niecodziennej muzyki. Kiedy bohaterowie wieczoru wkroczyli na scenę, można było odczuć niepokój – Wojciech Pilichowski przykuśtykał o kulach, z usztywnioną prawą nogą – kilka dni wcześniej miał poważny wypadek. Chyba nie tylko ja zastanawiałem się wtedy czy nasz wirtuoz basu podoła trudom występu. Podołał znakomicie, ale o tym za chwilę. Oczywiście z konieczności „Pi” usiadł na krzesełku. W tej sytuacji jedynym ruchomym muzykiem tria pozostał Raduli - i to on wziął na siebie ciężar robienia „show” i konferansjerki. Przyjacielsko, ale z lekkim dystansem zagadywał publiczność między utworami, sypał żartami i oczywiście co chwila wspierał ciepłymi słowami cierpiącego kolegę.
Zaczęli! Najpierw kompozycja oparta na delikatnym (jako zdeklarowany fan rocka powiedziałbym: floydowskim) motywie gitary, przeplatana solowymi popisami muzyków. Nie przejmowali się czasem, improwizowali. Świetnie wypadła ekspresyjna solówka Łosowskiego. Następnie kompozycja bardziej tradycyjnie jazzrockowa. Trzeci utwór, o prawdziwie hardrockowej ekspresji, został zapowiedziany jako „opowieść o nowych butach Wojtka”. To musiało być ciężkie obuwie. Zimowe, do chodzenia po górach. Z okuciami. Kolejna porcja klasycznie jazzowych brzmień i „Minarets Voice” wyróżniający się orientalizmami. Płynęła sobie ta muzyka, a niżej podpisany zastanawiał się czy na pewno dobrze trafił... Warsztat instrumentalny znakomity, doskonałe brzmienie (brawa dla akustyka!), ale to wszystko było dla mnie zbyt konceptualne. Owszem, muzycy się uśmiechali, cieszyli się swoim występem, publika reagowała entuzjastycznie, ale ja wciąż nie mogłem „kupić” propozycji PiR2. Za mało w tym było pasji, przynajmniej jak dla mnie. Po zakończeniu pierwszej części koncertu miałem mieszane uczucia.
Kilka ciekawych rozmów i jeden Okocim później zaczął się drugi set. Pierwszy utwór kontynuował wcześniejszą konwencję, ale wyczułem jakby większe zaangażowanie muzyków. A potem spocony Raduli ściągnął koszulę (swoją drogą – jak Pilichowski mógł przez trzy godziny wytrzymać w swojej nieodłącznej bejzbolówce?), pozostając tylko w T-shircie. Pan Marek nie mógł wybrać lepszego momentu na ukazanie bardziej rockowego image'u, bo kolejna kompozycja była zdecydowanie bliżej wysmakowanego bluesa niż jazzu. Delikatne brzmienie gitary, skupienie Radulego jako głównego aktora utworu, chemia między muzykami – pierwszy raz tego wieczoru byłem autentycznie urzeczony! Podobny charakter miał następny kawałek, a ja z minuty na minutę przekonywałem się, że warto było wpaść do Bohemy. A teraz wybaczcie uproszczenia, bo następna godzina zlała mi się w jeden potężny wir zabawy. PiR2 pod koniec występu zaprezentowali swoje rozrywkowe oblicze i – bez najmniejszej przesady – porwali publiczność. Coraz weselsze motywy nagradzane były rytmicznym klaskaniem i wrzaskami dzikiego entuzjazmu na sali (sam wrzeszczałem, a co się będę wypierał!), a przy tym panowie ani przez moment nie dali zapomnieć, że są grupą fachowców jakich mało, prawdziwych wirtuozów! Kulminacją był ostatni utwór. Odegrano główny motyw, po czym Raduli ciężko usiadł na brzegu sceny (granie takich dźwięków to jednak wyczerpująca praca), Łosowski rozprostował kości wychodząc zza zestawu, a publika przez jakieś pięć minut pozostała sam na sam tylko z basistą. Połamany Pilichowski przez cały koncert ani o włos nie odstawał od kolegów, ale to, co zaprezentował teraz, było dowodem najwyższego kunsztu. Tak szyć na basie potrafi mało kto. W pewnej chwili słuchacze zaskoczyli pana Wojtka – kiedy ten skończył jakąś zawiłą frazę, kilka osób spuentowało ją gromkim „Hej!”. Pilichowski podjął tę grę. Wygrywał ten sam temat coraz szybciej, a publika coraz głośniej mu odpowiadała. To już nie była muzyka, raczej coś na pograniczu czarów i telepatii! Następnie przyszedł czas na popis Łosowskiego. Rytm z początku funkowy, potem afrykańsko-plemienny, przerodził się pod koniec w ostre grzanie na dwie centrale. Czyżby w pana Tomka wstąpił duch olsztyńskiej legendy, ś.p. Docenta?
Muzycy nie dali się długo prosić o bis, co nie powinno dziwić – Pilichowski musiałby znów z trudem wchodzić na scenę - i zapowiedzieli jedyny utwór wokalny, jaki zdarzyło im się popełnić. Tym razem rolę wodzireja przejął basista. „Pi” okazał się równie dobrym konferansjerem co Raduli. Zapowiedział utwór jako propozycję PiR2 na festiwal w San Remo, pożartował na temat swoich basów z podświetlanymi progami. Hasło wieczoru: Kiedy na starość pozostanie mi granie na weselach, będzie mi się wyświetlał tekst „Szczęść Boże młodej parze”. Potem muzycy zabawili się z publicznością w „Jaka to melodia?”. Raduli zagrał pierwsze takty „Takiego tanga”( panie Marku, ale pan przecież grał w Budce Suflera na basie, dlaczego pan kradnie partię Mietka Jureckiego?), Pilichowski parę nutek „Message In A Bottle” - gra ten utwór także na solowych występach – i wreszcie zaczęli piosenkę, która okazała się quasi-hiphopowym utworem z absurdalnym tekstem wyrapowanym przez basistę. Refrenu, który pan Wojtek polecił skandować publiczności nie przytoczę, choćby darto ze mnie pasy - taki był nonsensowny. A ja go wówczas wykrzykiwałem z pełnym entuzjazmem! I to już był niemal koniec. PiR2 opuścili scenę żegnani owacją na stojąco. W pochwałach Radulego dla olsztyńskich fanów nie było chyba ani grama kurtuazji. Gitarzysta wrócił jeszcze samotnie przed mikrofon i uraczył zebranych delikatną miniaturą podobną do tych, jakie Mark Knopfler umieszcza na swoich filmowych płytach. Ostatni, głęboki ukłon zwieńczył niezwykły wieczór – wieczór, podczas którego z obserwatora zmieniłem się w oddanego fana zespołu.
Idąc na koncert tria spodziewałem się akademickiej powagi i skupienia muzyków na własnym rzemiośle. Zdanie zmieniłem zresztą dopiero w połowie występu, ale też była to zmiana diametralna. Bawić się muzyką może każdy, ale jaka to radość oglądać prawdziwych mistrzów, którzy wciąż potrafią cieszyć się grą! Raduli w którymś momencie zauważył, że muzyka powinna służyć przede wszystkim zabawie. Trudno nie przyznać mu racji. Po wyjściu z Bohemy wyciągnąłem z wiernego discmana „służbowo” przesłuchiwaną płytę, włożyłem tam świeżo nabytą płytę PiR2 i wróciłem do domu z akumulatorami naładowanymi energią na co najmniej tydzień.
Relacjonował: Paweł Tryba