ProgRock.org.pl

Switch to desktop

Asia - Warszawa - 2009.04.04

Fantasia w Warszawie

Setlista:
01. „Only Time Will Tell”
02. „Wildest Dreams”
03. „Never Again”
04. „Roundabout”
05. „Time Again”
06. „Bolero”
07. Solo akustyczne Steve’a Howe’a
08. „Book Of Saturday”
09. „Don’t Cry”
10. „Heroine”
11. „Open Your Eyes”
12. "Fanfare for the Common Man"
13. “Without You”
14. “An Extraordinary Life”
15. „The Court Of The Crimson King”
16. “Video Killed The Radio Star”
17. “The Heat Goes On”
18. “Heat Of The Moment”
Bis:
19. “Sole Survivor”

Zapoznając się z relacjami koncertowymi, złapałem się na tym, że zaczynam je czytać niejako od końca. Najpierw bowiem sprawdzam jaka była setlista, a ona przeważnie zamieszczana jest na końcu relacji. Postanowiłem tym razem troszeczkę to zmienić i jak widać zamieściłem spis utworów od razu na początku, co być może pozwoli na lepsze zapoznanie się z niewątpliwym wydarzeniem, jakim był występ legendy rocka, zespołu Asia.
Osobiście miałem przyjemność po raz drugi zobaczyć Asia na żywo. Pierwszy raz również w Warszawie, ale w klubie „Proxima” w marcu 2005r, grupa zagrała w poprzednim jeszcze składzie z Geoffem Downesem, Johnem Payne’em, Guthrie Govanem i Chrisem Slade’em. Dzięki temu mogę porównać dwa wcielenia tego samego zespołu, który przecież wrócił w tak zwanym „klasycznym” składzie. "Klasyczny" jest określeniem jak najbardziej adekwatnym. Po nagraniu naprawdę znakomitych dwóch albumów Asia rozmyła niejako swój wizerunek, a animozje pomiędzy poszczególnymi muzykami prawie doprowadziły do zupełnego rozpadu. Trzeci album „Astra” nie jest zły, ale brakuje mu tego ognia, tego charakterystycznego brzmienia. To po prostu poprawna rockowa codzienność. Zresztą utwór „Go” otwierający „Astrę” należał przez długie lata do koncertowego kanonu, i był nawet wykonywany podczas trasy w 2005 roku. Przyznam się szczerze, że zabrakło mi go na tegorocznym koncercie, mógł swobodnie zastąpić chociażby bisowy „Sole Survivor”, ale być może muzycy nie chcieli, abyśmy pomyśleli, że mamy już sobie iść. Tak czy inaczej bis był tylko jeden i rzeczywiście trzeba było opuścić „Stodołę”.
Jaka jest ta nowa stara Asia? Jest jak dobre wino, naprawdę muzycy, którzy mają już przecież swoje lata, zaprezentowali nam znakomite widowisko poparte wybitnymi umiejętnościami technicznymi. Patrząc na Geoffa Downesa, miałem wrażenie, że odżył w towarzystwie starych kolegów, którzy przecież już dawno osiągnęli status wielkich muzyków w historii rocka. Poprzednio klawiszowiec był jakby spokojniejszy, wycofany niejako, wręcz stremowany. Obecnie widać po nim pasję i pewną swobodę. Momentami miał wręcz zapędy gwiazdorskie, głównie w swoim utworze „Video Killed The Radio Star”, w trakcie którego ubrał jasną, lśniącą marynarkę i tandetne okulary przeciwsłoneczne. W innym z utworów z kolei zaczął szaleć z takim przenośnym instrumentem klawiszowym, starając się zachęcić publiczność do jeszcze większej interakcji z zespołem, a pozostałych muzyków do jeszcze lepszego grania. Tylko Steve Howe uznał, że gra już naprawdę najlepiej jak potrafi i nie potrzebuje dodatkowej zachęty, natomiast John Wetton i przesympatyczny Carl Palmer nie omieszkali się dołączyć do wspólnej zabawy.
W trakcie koncertu muzycy zapowiadali poszczególne utwory i robili to przemiennie. Zdarzało im się czasami powiedzieć parę słów o danym numerze, opowiedzieć anegdotę lub po prostu podać tylko tytuł. Zgodnie z zapowiedziami oprócz nagrań Asia, na koncercie nie zabrakło również utworów innych zespołów, z którymi poszczególni muzycy byli lub są związani. Przed akustyczną wersją „Book Of Saturday” King Crimson John Wetton zażartował, że kiedy ona powstawała, to on miał 4 lata, po czym poprawił się i dał sobie 14 lat, aby na koniec podać 24. Zaśpiewał ten numer tylko przy własnym akompaniamencie gitary akustycznej i naprawdę wersja ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Chyba obcowanie z muzyką tak wielkiego zespołu jak King Crimson miało tu jednak spore znaczenie. Wetton zapowiedział, że usłyszymy jeszcze jeden utwór, ale już w pełnej, grupowej wersji.
Carl Palmer wychodził czasami przed swój zestaw bębnów i stawał przed mikrofonem, aby zapowiedzieć jakiś utwór. Bardzo często się uśmiechał, był naprawdę wspaniale nastawiony, a jego sylwetka nie pozostawiała wiele do życzenia. Rasowy, wysportowany, profesjonalny perkusista. Jego gra jest pozornie dość toporna, jakby rzemieślnicza, ale efekt końcowy wgniata po prostu. Bardzo mi odpowiada również wykorzystanie przez Palmera dwóch „centrali”, co nadaje muzyce niezwykłej, metalowej wręcz momentami dynamiki. Solo jakie zagrał w „The Heat Goes On” nie było może najdłuższe, ale za to jakże treściwe. Oryginalne w nim było wykorzystanie talerzy i zabawa z pałeczkami. Takie tricki zawsze robią wrażenie na publiczności. Za plecami Carla usytuowane zostały dwa gongi, które również dawały niesamowity efekt dźwiękowy.
Steve Howe, który na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie zabiedzonego i wygłodzonego, jest gitarzystą nietuzinkowym i nie odkrywam tutaj oczywiście żadnej tajemnicy. Alienuje się troszeczkę na scenie i wygląda na ekscentryka i dziwaka, ale tak naprawdę jest po prostu prawdziwym artystą. Gitara jest jakby jego naturalnym przedłużeniem, częścią ciała. Jego rozpoznawalny styl i brzmienie sprawiają, że muzyka Asia jest bardziej progresywna, bardziej zakręcona, mimo swojej pozornej prostoty i przystępności. Howe opanował całą lewą stronę sceny i kurczowo się jej trzymał, opierając się jedynie czasami o ścianę. W trakcie gry spoglądał często w stronę fanów, oczekując niejako akceptacji i aprobaty, co oczywiście z łatwością uzyskiwał.
„Stodoła” nie jest może wymarzonym miejscem na koncerty, ale z drugiej strony nie jest też najgorszym. W jednym z pomieszczeń oczywiście można było zaopatrzyć się w płyty, koszulki oraz inne gadgety związane z zespołem, ale ceny były dość, powiedziałbym, europejskie. Kilka barów zlokalizowanych na terenie „Stodoły” zanotowało spory wzrost przychodów, gdyż nie zabrakło smakoszy złocistego napoju, który lał się strumieniami.
Po otrzymaniu naklejki z akredytacją i fotopassem udaliśmy się pod drzwi do sali głównej, które otworzyły się około pół godziny przed rozpoczęciem koncertu. Scena standardowo umiejscowiona po lewej stronie nie sprawiała żadnego nadzwyczajnego wrażenia, ale tak to już w „Stodole” jest. Po prostu ograniczenia wynikają z braku miejsca. Lewa strona, jak już wspomniałem, zarezerwowana została dla Steve’a Howe’a, co można było łatwo poznać po stojącej tam gitarze. Obok, troszkę w prawo, na podwyższeniu umiejscowiono zestaw perkusyjny Carla Palmera, sygnowany zresztą jego nazwiskiem. Na przedzie w centralnej części sceny miał znaleźć się John Wetton, a prawa strona zajęta została instrumentami klawiszowymi Geoffa Downesa, tworzącymi kwadrat otwarty od strony publiczności. Z tyły sceny na wysokości 3-4 metrów zawieszono dwa telebimy, na których wyświetlane były obrazy towarzyszące poszczególnym utworom lub po prostu przekaz z kamer umiejscowionych w „Stodole”. Standardowo lewa i prawa strona sceny zakończona była kolumnami głośników, które miały za zadanie dorwać się do naszych wnętrzności.
Czekając przy „fosie” na rozpoczęcie koncertu, obserwowałem powoli gęstniejący tłum fanów. Po raz kolejny byłem zdziwiony przedziałem wiekowym uczestników tego wydarzenia. Od kilkuletniego chłopca, który raczej obejrzał tylko plecy osób stojących przed nim, poprzez nastolatków wznoszących buńczuczne okrzyki, statecznych poważnych osób w garniturach, po starsze od samych muzyków osoby, wszyscy zebrali się tylko w jednym celu: spotkać się z legendą, a w niektórych przypadkach spotkać się po prostu z legendarnymi muzykami.
Kilka minut przed 20-tą w towarzystwie kilku innych fotoreporterów weszliśmy do „fosy”, aby przygotować się spokojnie do sesji zdjęciowej, która miał trwać tylko przez jeden utwór i dodatkowo nie można było korzystać z lamp błyskowych. Punktualnie o wyznaczonej godzinie światła przygasły i usłyszeliśmy ciche dźwięki wprowadzające do pierwszego utworu, którym okazał się być „Only Time Will Tell”. Skandująca nazwę zespołu publiczność oszalała, a ja uwijałem się jak w ukropie, aby zarejestrować jakieś ciekawe zdjęcia. John Wetton prawie oniemiał kiedy wszyscy zaczęli śpiewać z nim pierwsze wersy piosenki: „You’re leaving now, It’s in your eyes, There’s no disguising it…”. Mimo że skupiony byłem na robieniu zdjęć, to jednak poczułem to miłe mrowienie po plecach, które oznacza wielkie wydarzenie i wielkie emocje. Jeśli muzycy mieli jeszcze jakieś wątpliwości przed wyjściem na scenę, to już pierwszy utwór musiał ich uspokoić i natchnąć pewnością siebie. Tej pewności niestety nie miałem już ja, gdyż w moim pojęciu fotopass pozwala na fotografowanie podczas całego koncertu, a tymczasem po opuszczeniu „fosy” i próbie kontynuowania sesji okazało się, że tym razem można to było robić tylko podczas tego pierwszego, jedynego utworu. O mały włos zostałem zlinczowany przez ochroniarza, który chyba za mocno wczuł się w rolę i zapragnął mnie po prostu wyprowadzić. Na szczęście jeden z fanów stojących w pobliżu stanął solidarnie w mojej obronie i sprawa rozeszła się po kościach. Sporo innych osób nie miało już takiego szczęścia i zostało wyproszonych. To był jedyny minus tego wspaniałego spektaklu, ale pewnie tak sobie zażyczyli sami muzycy.
Wróćmy jednak do głównego wątku czyli muzyki. Kolejnym utworem, który usłyszeliśmy był „Wildest Dreams”, także z pierwszej płyty. Wycofałem się w międzyczasie i zająłem miejsce mniej więcej w samym środku sali. Dobór pierwszych utworów został dokonany w sposób przemyślany i niezwykle udany. Później już z tym różnie bywało. Publiczność już bardzo rozgrzana reagowała tak jak każdy zespół tego oczekuje: żywiołowo, głośno, niczym jeden wielki organizm kierowany jakimś wewnętrznym impulsem. Niektórzy tańczyli, inni bujali się w różne strony, sporo osób śpiewało, ale wszyscy byliśmy złączeni dźwiękami płynącymi z głośników.
Przyszedł czas na nagranie z najnowszej płyty „Phoenix”, „Never Again”. Bardzo liczyłem na ten utwór i się nie zawiodłem. Stylistycznie utrzymany w pobliżu debiutu, mam wręcz wrażenie, że został napisany jako swego rodzaju wariant „Heat Of The Moment”. Tak czy inaczej świetnie się sprawdził w „Stodole”.
Gdy wybrzmiały ostatnie takty, Carl Palmer opuścił swój stołek i zapowiedział pierwszy z „innych” utworów, anonsując jednocześnie Steve’a Howe’a i tytuł „Roundabout” z repertuaru Yes. Nie muszę chyba nadmieniać, że publiczność przyjęła to z ogromnym entuzjazmem. Wersja, którą usłyszeliśmy była dość wierna oryginałowi, znakomicie w roli wokalisty wpasował się John Wetton, który przecież dysponuje zupełnie inną barwą głosu niż Jon Anderson, ale główną postacią oczywiście był Steve Howe skupiony na swoim instrumencie, zaangażowany i jakby nieobecny.
Muzycy znowu zatęsknili za rokiem 1982 i następnie wysłuchaliśmy „Time Again”. Utwór został zagrany poprawnie, bez fajerwerków, a ja w jego trakcie obserwowałem koordynację działań ochroniarzy, którzy regularnie przemierzali salę i wyłuskiwali niesfornych, pragnących upamiętnić ten wspaniały występ fanów. Jak w kilku innych nagraniach, w „Time Again” zaobserwowałem synchronizację Steve’a i Geoffa, którzy spoglądali na siebie koordynując grę na swoich instrumentach.
Przyszła w końcu pora na solowy występ Geoffa Downesa, który zagrał nam „Bolero” czyli fragment „Cutting It Fine”. Musze przyznać, że to wyciszenie i uspokojenie idealnie wpasowało się w formułę występu, a czyste brzmienie klawiszy było balsamem na uszy. Geoff również sprawiał wrażenie, że dobrze się bawi.
Kontynuując ten solowy fragment koncertu na scenie pojawił się i pozostał na kilka minut jedynie Steve Howe, który przysiadł z gitarą akustyczną i zaczął grać. Nie wiem czy rzeczywiście, czy może dla zabawy Steve cały czas był niezadowolony z dźwięku swojego instrumentu, dając znaki swoim technikom. Zdobył oczywiście uznanie publiczności, a na koniec zapowiedział solowy występ Johna Wettona.
John zapytał najpierw czy ktokolwiek pamięta jeszcze King Crimson, a następnie zażartował na temat swojego wieku. Akustyczna wersja „Book Of Saturday” zostawiła we mnie pewną nutę nostalgii za taką muzyką. Ten nastrój idealnie wprowadził mnie do kolejnego utworu.
Na koniec sesji akustycznej zespół już w pełnym składzie zagrał pół akustyczną wersję „Don’t Cry” i to był to dla mnie najbardziej wzruszający fragment. Wolę wprawdzie ten utwór w pełnej, oryginalnej wersji, ale ta warszawska miała w sobie jakąś magiczną, wzruszającą siłę. Wspaniale odebrała ten nastrój również pozostała cześć widowni, śpiewając i zasłużenie oklaskując muzyków. Przepiękne. Steve Howe zagrał tutaj na jakieś małej gitarze, przypominającej trochę mandolinę, a Carl Palmer przygrywał tylko na tamburynie.
Pozostając nadal w bardziej balladowym nastroju zespół zagrał utwór z najnowszej płyty, zatytułowany „Heroine”. To bardzo nastrojowa piosenka, która o dziwo idealnie wkomponowała się w zakończenie spokojniejszej części całego występu.
Bujanie bujaniem, kołysanie kołysaniem, ale koncert rockowy rządzi się swoimi prawami. John Wetton zapowiedział kończący drugą płytę utwór „Open Your Eyes”. Troszeczkę wyciszeni fani odżyli ponownie i zaczęli głośno dopingować muzyków, śpiewając i machając uniesionymi rękoma. Muzycznie pierwsza klasa, szczególnie w grze Steve’a, a zakończenie w postaci szalonego crescendo do tej pory wywołuje we mnie dreszcz emocji. Złapałem się na tym, że krzyczę jak oszalały, a aparat fotograficzny wiszący na szyi ni stąd ni zowąd dokonał trudnej sztuki odchudzenia mnie, czego nie zrobiła dotąd żadna dieta-cud.
Po krótkiej przerwie usłyszeliśmy charakterystyczne fanfary i stało się jasne, że przyszła pora na utwór Emerson, Lake & Palmer, "Fanfare for the Common Man" (właściwie aranżację utworu Aarona Coplanda). Dość wyraźnie główną postacią został oczywiście Geoff Downes, który uwijał się jak mógł pomiędzy swoimi klawiszami, wyczarowując naprawdę wspaniałe dźwięki. Znowu zaduma przeszyła mi serce w tęsknocie za starymi dobrymi latami 70-tymi.
Jak należało się spodziewać, zespół najczęściej sięgał po utwory z pierwszej płyty. Tak również było w przypadku kolejnego nagrania zatytułowanego „Without You”. Przyznam, że bardzo lubię ten numer, ale na koncercie wybrzmiał dość niemrawo, jakoś mało przekonująco, ale to może kwestia wrażenia po poprzednim nagraniu. W każdym razie napięcie jakby lekko spadło.
Niewiele zmieniło się również w kolejnej piosence „An Extraordinary Life” pochodzącej z płyty „Phoenix”. Niestety znudził mnie ten fragment i bardzo żałowałem, że muzycy nie wybrali w zamian utworu „Alibis”, który jest o wiele bardziej energetyczny, a solówka na gitarze przyprawia o dreszcze. Cóż, myślę, że była to dla zespołu swego rodzaju sentymentalna podróż w czasie, co dodatkowo podkreślały przewijające się na ekranach obrazy. Muszę również tu wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Otóż John Wetton nie pamięta jeszcze zbyt dobrze nowych tekstów i w utworach z ostatniego albumu zerkał regularnie na ekran leżącego na podłodze notebooka.
Carl Palmer po raz kolejny zapowiedział podróż w przeszłość do czasów sprzed 40 lat, kiedy ukazała się debiutancka płyta King Crimson „In The Court Of The Crimson King”. Salę opanowało oczywiście szaleństwo kiedy usłyszeliśmy dźwięki „The Court Of The Crimson King”. Co można powiedzieć o takim klasyku? To jest tak wielki utwór, do tego został wykonany przez tak znakomitych muzyków, że ręce same się składały do oklasków, a włosy karnie stawały dęba. Bardzo mnie cieszyła reakcja młodych osób, które naprawdę doceniały grę „staruszków”. Znowu wszyscy śpiewali, a momentami publiczność zagłuszała wręcz Johna Wettona.
Przenosimy się o dziesięć lat do przodu i trafiamy do roku 1979 i do mega przeboju The Buggles, „Video Killed The Radio Star”. Zapowiedź Carla nie pozostawia złudzeń, co do bohatera tego utworu czyli Geoffa Downesa, który przebrał się we wspomnianą jasną marynarkę i okulary. Lekki, przyjemny i przebojowy numer rozbujał oczywiście publikę, która chyba na dobre polubiła śpiewanie.
Gorączka trwa cały czas, a potęguje ją kolejny utwór z drugiej płyty, zatytułowany wymownie „The Heat Goes On”. Carl Palmer miał w nim zagrać solo na perkusji, przez co skupiłem się jeszcze bardziej. Nie znam się na technicznej stronie gry na perkusji, ale uważam, że Carl zagrał fantastycznie, wirtuozersko i niezwykle potężnie. Skąd w tym facecie tyle siły, tyle zaangażowania? Czy to tylko zwykła rutyna dopracowana przez lata grania ciągle tego samego? Nie sądzę.
Gorączka trwa, ponieważ to jest właśnie ten jedyny, wyjątkowy moment - „Heat Of The Moment”. Każdy fan Asia wie, że ten utwór jest zawsze grany na zakończenie koncertu. Pocieszeniem wydawał się być fakt, że tym razem nie był to bis, co sugerowało jeszcze kolejne utwory. Nie dziwię się, że „Heat Of The Moment” jest idealnym utworem finałowym, gdyż poza niezwykle chwytliwym refrenem, ma w sobie ten charakterystyczny koncertowy feeling, który doprowadza publiczność do szaleństwa. W tym utworze na dobre straciłem głos i jak zwykle zastanawiałem się jak wokaliści mogą śpiewać dzień w dzień z tą samą siłą. Ciągle nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale za to wiem, że na wokalistę się nie nadaję na pewno.
Ukłony, grzeczne podziękowania i ostanie uśmiechy. Scena pustoszeje, ale światła się jeszcze nie zapalają i oczywiste jest, że będzie jeszcze bis. „Sole Survivor” nie porwał już tak bardzo, muzycy odegrali go po prostu na odczepnego, a publiczność sprawiała wrażenie nasyconej. Zdecydowanie lepiej nadałby się jednak „Go”. To już jednak definitywny koniec.
Relacjonując koncert z 2005 roku zastanawiałem się nad przyszłością Asia. Teraz już wiemy jak ta historia się potoczyła i można się w niej doszukiwać pewnego wyrachowania z strony muzyków, którzy nagle postanowili zebrać się w swoim „złotym” składzie. Pewnie coś w tym jest, ale reunion ten chyba należy oceniać pozytywnie, choć zapewne tak nie uważa John Payne, który miał ogromny wpływ na kształt Asia w latach 90-tych i na początku tego wieku. Dzięki niemu powstało wiele wspaniałych płyt i to wszystko nagle zostało pozamiatane pod dywan. Starzy wyjadacze wrócili na dawne pozycje i znowu podbili świat. Można to oceniać na różne sposoby, ale jedno jest pewne: w „Stodole” obcowaliśmy z legendą muzyki, która nawet jeśli nie wzniosła się na zupełny szczyt swoich możliwości, to jednak zagrała naprawdę wyjątkowy koncert. Przeniosła nas w piękną podróż w muzyczną przeszłość, do czasów świetności rocka progresywnego, do czasów słabszych, ale nie pozbawionych bynajmniej uroku, do utworów z 40-letniego okresu, który rozpoczął się symbolicznym debiutem King Crimson.
Koncert w 2005 roku był zupełnie inny, bardziej kameralny, bezpośredni, mniej gwiazdorski, ale bardzo profesjonalny, a muzycy ewidentnie bawili się i cieszyli z grania. Tegoroczny występ to gwiazdorstwo w jednoznacznej postaci, zespół pewien swojej pozycji i znaczenia odgrywa po raz kolejny znane do bólu utwory, wspierając się nagraniami z całej kariery poszczególnych muzyków. W niektórych piosenkach widać było zaangażowanie i radość z gry, ale czasami jednak było to po prostu pewne rzemiosło. Tak czy inaczej: „The Heat Goes On”.
Cieszę się, że miałem okazję uczestniczenia w obydwu tych wydarzeniach. Sprawiły mi one naprawdę wiele przyjemności i dostarczyły mnóstwo wspaniałych wspomnień. Czy jeszcze kiedyś będę miał okazję zobaczyć Asia ponownie? „Only Time Will Tell”.

Tekst i zdjęcia: Arkadiusz Cieślak

PS
Chciałbym serdecznie podziękować wytwórni Metal Mind, dzięki której miałem możliwość fotografowania tego wydarzenia. Podziękowania kieruję przede wszystkim w stronę Pani Ani, która okazała się być bardzo twardym, ale równie miłym negocjatorem.Dziękuję również Janowi Włodarskiemu za miłe towarzystwo, oraz mojej kochanej Eli za to, że koncert Jej się podobał i za umilanie mi drogi powrotnej pogawędką, która nie pozwoliła mi zasnąć za kierownicą.

 

 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.

Top Desktop version