A+ A A-

4th Oskar Art Rock Festiwal - Konin - 06.06.2009

Na Czwarty Festiwal Rocka Progresywnego w Koninie wielu ostrzyło sobie zęby od dłuższego czasu. Mieliśmy być świadkami występów trzech zacnych kapel krajowych: Riverside, Believe i Grendel i na okrasę dostać występ tak lubianych w Polsce Brytyjczyków z Galahad.
Niestety, na kilka tygodni przed festiwalem jakiś złośliwy chochlik zaczął mieszać organizatorom szyki. Najpierw wyłamało się Believe, które za priorytet uznało nagrywanie nowej płyty. Następnie gruchnęła wieść o kontuzji Piotra Kozieradzkiego, perkusisty Riverside. Żeby ratować sytuację, do składu minifestiwalu dokooptowano poznańskie Lilith, zespół nieco z innej bajki. Co więksi pesymiści zaczęli wieszczyć klapę. Spieszę uspokoić - do klapy nie doszło. Siłą rzeczy było trochę bardziej kameralnie, ale zgrzeszylibyśmy mówiąc, że było źle.
Na takich imprezach zawsze najgorzej ma pierwszy zespół. Lilith mieli jeszcze bardziej pod górkę - grali jako plan B przed nie do końca swoją publiką. Fakt, wielu progmaniaków darzy estymą gotycki metal, ale równie wielu go nie znosi. Lilith udało się jednak przekonać do siebie słuchaczy. Zaczęli od długiego, nieco progmetalowego intra z futurystyczną partią klawiszy Aleksandra Kubackiego. Trochę mi to pachniało "The Same River" nieobecnych Riverside. Dopiero po kilku minutach tego przyjemnego transu na scenę wkroczyła pełniąca obowiązki wokalne Agnieszka Stanisz. W tym momencie Lilith zapewnili sobie u publiczności (przynajmniej męskiej jej części) spory kredyt zaufania. Jaki inny zespół może pochwalić się dwiema uroczymi dziewczynami w składzie? Bo za plecami wokalistki (w klasycznie gotyckiej kreacji) za bębnami uwijała się jeszcze drobna, ale pełna energii Agnieszka Matuszczak. Najważniejsza jednak jest muzyka. Lilith zdaje się wiedzieli, dla kogo grają - w otwierające zasadniczą część występu "Szare krople dni" wpletli fragment "Set The Controls For The Heart Of The Sun" Pink Floyd. Co poza tym? Gothic metal - taki z czasów, kiedy tego terminu nie zbrukały jeszcze popowe kapele w rodzaju Nightwish czy Within Temptation. Fakt, było podniośle, ale nie słodko - Agnieszka głos ma dość niski, co dobrze współgra z dość powolną muzyką zespołu. Lilith skupili się na debiutanckim "Underworld" - brakowało trochę wyrazistych melodii, ale muzycy znakomicie nadrabiali entuzjazmem. Słychać było, że granie wciąż sprawia im radość, nie nadgryzła ich jeszcze rutyna. Agnieszka Stanisz, trochę onieśmielona, zapowiadała każdy utwór, czasem dość nietypowo. Np. "Nobody" zadedykowała wszystkim dziewczynom, które kiedyś nacierpiały się przez mężczyzn (no, może nie do końca tak to ujęła...). W "Temptation" pojawił się gość specjalny - dawny wokalista i gitarzysta Lilith - Hubert "Hubass" Walczak. Dwójka frontmanów uskuteczniła klasyczny dla takiej stylistyki duet growlującego Pana z będącą ucieleśnieniem niewinności Panią. Hubass zaprezentował się zresztą jako postać najbardziej na scenie zmanierowana - nawet mówiąc do publiki używał maniery, która według niego miała być chyba groźna, a brzmiała jak u kierowcy autobusu z Włatców Móch. Najlepsze przyszło na koniec w postaci dwóch świeżych kompozycji (ostatnia nawet jeszcze nie była zatytułowana), będących przedsmakiem nagrywanych przez kapelę drugiej płyty "Alter Ego". Nowe utwory wyraźnie już ciążyły w stronę progresu. Słuchacze zastrzygli uszami... Lilith dali dobre, bo w stu procentach spontaniczne, rockowe show - a na koniec pokazali, ze cały czas się rozwijają. Czegóż więcej potrzeba do satysfakcji?
Grendel rozpoczyna swój występ krótkim "Signal". Zachrypnięty Sebastian Kowgier nie ukrywa swej niedyspozycji głosowej. Nie ukrywa też przyjacielskich układów z ekipą Galahad, podkreślonych poprzedniej nocy. Jednak im dalej w występ, jego struny głosowe dostrajają się coraz bardziej do strun gitary. Instrumentu, na którym Sebastian grał fantastycznie. Soczyste solówki wkręcały w ziemię! Po lewej stronie, delikatnie i bardzo pastelowo akompaniowała mu Ula Świder. Bardzo skupiona, wręcz zlana w jedną całość z wielkim Rolandem. Z prawej strony starannie trzymający wszystko pod basową kontrolą Czarek Świder, a za plecami Wojtek Biliński bijący z rockowym sercem. Znakomity kwintet, zgrany i rozumiejący się pod każdym względem. Należy też nadmienić, że nie obyło się bez kilku problemów technicznych na początku występu, ale zespół poradził sobie z nimi niemal niezauważalnie, a to cechuje tylko najlepszych muzyków. Grendel zagrali cały materiał swej debiutanckiej płyty "The Helpless". Zagrali go absolutnie świetnie, potęgując zawarte w swych utworach emocje, urok i nostalgię, które mieniły się wraz z kolorowymi światłami nad sceną, oraz podkreślającymi wszystko wizualizacjami, wyświetlanymi na dużym ekranie. Wszystko to przyprawiało o prawdziwy dreszczyk. Nie obyło się bez dedykacji dla przyjaciół z Galahad, zagranych w bardzo wyjątkowy sposób. Niemal wyłącznie instrumentalne "Main" wprost wkręciło widownię w ziemię! Sebastian zagrał absolutnie cudowne solo gitarowe, które bez przesady stało się jednym z najbardziej roziskrzonych momentów festiwalu. Iskier w swym występie Grendel wykrzesał znacznie więcej. Sebastian przywołał chwilę refleksji o tym jak łatwo można ulec życiowym pokusom i zabłądzić w wirze nałogów. Żył z każdym utworem, potrafiąc przekazać nastrój widowni. Kolejne, tajemnicze "Towards The Lights", rozświetlone ogniem świateł, oraz fantastyczna, długa wersja tytułowego "The Helpless", okraszona kilkoma popisami indywidualnymi wprawiła publiczność w ekstazę. Publiczność nie pozwoliła muzykom z Białogardu zejść łatwo ze sceny. Na bis Sebastian, pytając, cytuję czy aby na pewno tego chcecie?, zaproponował jeszcze raz wspaniałe, instrumentalne "Main", ponownie nie ukrywając swej małej niedyspozycji głosowej. Występ zespołu spowodował, że płyta "The Helpless", którą miałem przyjemność recenzować jesienią, jeszcze bardziej urosła w moich oczach.
Kolejna przerwa trwała nieco dłużej. To zrozumiałe, wszak na scenę miała wejść gwiazda wieczoru. Galahad przeszedł w karierze kilka metamorfoz - od klasycznego neoprogresu przez okres skrajnie eklektyczny, elektroniczny i wreszcie - prawie progmetalowy. Tak też zaprezentowali się w Koninie - gotowi do mocnego uderzenia. Niemal każdy, przed występem, zdążył przybić piątkę z muzykami Galahad, zrobić sobie zdjęcie, dostać autograf, zamienić kilka słów. Atmosfera była więc niemal rodzinna a apetyt sięgał zenitu. Wreszcie przy pierwszych taktach sztandarowego "Sleepers" muzycy wybiegali po kolei na scenę. Uwagę przykuły zwłaszcza stroje. Roy ubrany w mocno opięte wielkimi wojskowymi opinaczami, panterkowe bojówki, oraz w… t-shirt z napisem Bullet For My Valentine, oraz kolorowe szelki, z bardzo charakterystyczną fryzurą. Od samego początku sprzęgający swoją gitarę, zdradzał, że będzie mocno. Basista Lee oraz frontman Stu również w bojówkach, ale bardziej jednolicie, w ciemnym stalowym kolorze. Wokalista podkreślił jeszcze tę moc i mrok delikatnym, czarnym makijażem wokół oczu. Obyło się jednak bez odgrywania przez Stuarta roli demonicznego kaznodziei, jakiego znamy z DVD "Resonance". Za klawiaturą Dean, w stroju lekko industrialnym, tak by podkreślić swoje muzyczne ciągoty w stronę równie industrialnej elektroniki, której zresztą nie omieszkał użyć podczas występu. Również perkusista Spencer wystąpił w bojówkach, tyle, że krótkich, ale to akurat zrozumiała sprawa. Miało być mocno i było! To był występ pełen niesamowitej energii i charyzmy. Usłyszeliśmy niemal cały album "Empires Never Last". Były także starsze kompozycje. Oprócz "Sleepers", Galahad zaprezentowali choćby fragmenty "Year Zero" (po latach słychać, że to jednak świetny album!), stary numer "Room 801" i oczywiście świetnie brzmiący, sztandarowy "Bug Eye", przy którym na ekranie wyświetlone zostały szczególnie ciekawe wizualizacje, a Dean Baker tradycyjnie wyczarował całą tęczę elektronicznych dźwięków. Widać było, że muzyków wprost bawi granie. Przy dość ciężkim brzmieniu, dało się zauważyć lekkość i polot, oraz znakomite zgranie zespołu. Muzycy w łatwy sposób nawiązali kontakt z publicznością, której z każdą chwilą ubywało na miejscach siedzących, a przybywało tuż pod sceną. Dość powiedzieć, że przy drugim w kolejce "Sidewinder", pod sceną byłą już spora grupka zagorzałych fanów, śledząca z zachwytem każdy ruch i każdy dźwięk na scenie. Roy Keyworth i Lee Abraham nie dość, że grali perfekcyjne to niejednokrotnie pozwolili sobie na sceniczne żarty i wesołe gesty w stronę widowni. Stuart Nicholson pokazał, co można wyprawiać ze statywem od mikrofonu, który raz był karabinem, innym razem gitarą a jeszcze w innym momencie, zakręcony popis przerwał zaplątany kabel. Dał również znakomity popis wokalny, przy akompaniamencie pianina, otwierając w ten sposób "This Life Could Be My Last". Przy tytułowym utworze z ostatniego albumu studyjnego publiczność, porwana przez charyzmatycznego Stu, wyśpiewała z nim jak hymn - refren ze słowami "…Empires Never Last….". Świetnie brzmiało również, stare, odkurzone "Lady Messiah". Zza wielkiego zestawu perkusyjnego prawie nie widać było Spencera Luckmanna, ale za to świetnie było słychać jego grę. Stuart kilkukrotnie odbywał wycieczki w jego stronę, a także w stronę klawiszowca - Deana, z którymi również nie omieszkał żartować. Nie obyło się bez pozdrowień dla ekipy poznańskiego Lilith, oraz oczywiście Grendela, z którym Stuart i spółka zacieśnili znajomość poprzedniej nocy. Na bis muzycy zagrali "Termination", otrzymując zasłużone owacje. Był to bardzo udany występ, pomimo ciężkiej, rock’n’rollowej nocy, jaka poprzedziła występ. Publiczność naładowana pozytywną energią, opuszczała salę, a na korytarzu… niezmordowani Anglicy znów pozowali do zdjęć, rozdawali autografy, żartowali z fanami.
Wielka szkoda, że w festiwalu nie wzięli udziału pozostali, zapowiadani goście, czyli Believe i Riverside. Mielibyśmy świetny przegląd formy kilku zespołów z polskiej, progresywnej czołówki na tle brytyjskiej legendy, będącej w dodatku w znakomitej formie. Ich absencja jednak miała jeden pozytywny aspekt. Pokazała się mało znana formacja Lilith, udowadniając swój potencjał. Mam nadzieję, ze gościnna sala klubu Oskard w Koninie jeszcze nie raz rozbrzmiewać będzie tak pozytywną energią, jaką kipiała w ten sobotni wieczór. Jest do tego wprost stworzona, a dzięki oprawie, sprawnej organizacji i fakcie umiejscowienia w centrum Polski, ma ogromne szanse stać się klubem kultowym. Oby… Kto nie był, niech żałuje!!!

Relacjonowali: Krzysztof Baran i Paweł Tryba




© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.