A+ A A-

Eko Union Of Rock Węgorzewo 2009 - 9.07.2009 - Dzień Wody

Stosunki pracy jak żywo przypominające te z "Ziemi obiecanej" opóźniły mój wyjazd z Olsztyna o dobre półtorej godziny, do tego doszły jeszcze remonty i tak krętych mazurskich dróg i listopadowa ulewa w środku lipca. Efekt - Totentanz i całą część konkursową miałem z głowy, a z jubileuszu dwudziestolecia działalności artystycznej Renaty Przemyk zobaczyłem tylko końcówkę.
Nad tą właśnie stratą boleję najmocniej. Pani Renata to dla mnie artystka naprawdę wielka. Flirtowała z chanson, rockiem w klasycznym ujęciu i nawet industrialnymi brzmieniami i mimo tych wolt zawsze było wiadomo, że to ona. Ten głos, ta ekspresja - nie do pomylenia. Kiedy wchodziłem na plac festiwalowy, akurta wybrzmiewał duet pani Renaty z gościem specjalnym - Anją Orthodox. Nader ciekawa kooperacja, na jednej scenie spotkały się dwa z trzech najwspanialszych według mnie polskich kobiecych głosów (do pełni szczęścia zabrakło mi Edyty Geppert). Pani Renata ubrana w prostą, czarną sukienkę, z czarnym kwiatem z materiału we włosach wyglądała jak starsza siostra Anji. O ile tamta prezentowała uniform współczesny, Przemyk mogłaby być raczej bohaterką dziewiętnastowiecznej powieści gotyckiej. Mocno zabrzmiał "Własny pokój", czyli pani Renaty apel o tolerancję. A potem już finał w postaci "Kochanej". Braku Kasi Nosowskiej nie odczułem. Znakomite wykonanie, ten spazmatyczny oddech w pewnym momencie nie pozostawił wątpliwości o czym jest ta piosenka. Bis był wkalkulowany w czas koncertu - padło na "Ostatni z zielonych", pamiątkę z czasów bardziej folkowych. Po tym, czego byłem świadkiem, tym bardziej przeklinałem wszystkie czynniki, które uniemożliwiły mi obejrzenie całości. W głosie występującej od dwudziestu lat wokalistki usłyszałem bowiem autentyczny żar.
Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o występie Renton. Od razu zaznaczam - nie lubię indie rocka, nowej rockowej rewolucji czy jak tam się nazywa ten styl. Nie przeskoczę własnych sympatii i antypatii. Ale zaangażowanie na scenie potrafię rozpoznać. Tymczasem najmłodsi w stawce muzycy Renton sprawiali wrażenie najbardziej zblazowanych. Metroseksualnie wystylizowani panowie grali sprawnie, nagłośnieniowiec też nie dał plamy, ale było to wszystko jakieś wystudiowane, bez spontaniczności. Dobrze, że nawiązują do klasycznego rock'n rolla z lat 50-tych, ale taki Volbeat ma podobne inspiracje i efekt jest stokroć lepszy. Dlatego końcówkę występu warszawiaków sobie odpuściłem kierując się w kierunku mini kina, gdzie z prawdziwą przyjemnością obejrzałem archiwalny koncert Dżemu (w składzie z Riedlem i Markiem Kapłonem za bębnami) w klubie Riwiera Remont. Koniec filmu idealnie zgrał się w czasie z początkiem koncertu Lao Che.
Ten zespół to dziś prawdziwa instytucja. Zgromadził pod sceną największy tego wieczora tłum i zeserwował godzinną porcję mocnych wrażeń. Nie mogę powiedzieć, żebym dokładnie śledził poczynania płockiej załogi, w całości znam tylko "Powstanie Warszawskie", poza tym słyszałem pojedyncze utwory w radiowej Trójce, ale po występie Spiętego i spółki mogę tylko uderzyć się w pierś i nazwać ciężkim frajerem. Pokażcie mi inny zespół, nie tylko w Polsce, który tak płynnie łączy punk, folklor i elektronikę. Pokażcie mi wśród trzydziestokilkulatków tekściarza dorównującego Spiętemu klasą. Lao Che, jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało, to dziś najbardziej progresywny zespół w Polce. Nie dlatego, że gra jak Genesis, ale dlatego, że stworzył coś nowego. Klasę zespołu poznaje się jednak na żywo. Zaznaczam więc - Lao Che to imponująca koncertowa machina, gdzie każdy ma swoją rolę. Spięty oczywiście jest wodzirejem, a przy tym kontrastuje swój z pozoru wycofany śpiew z przejmującymi krzykami. Gitarzysta Krojc to zdrowy kręgosłup zespołu, swoimi dosadnymi riffami przypomina z jakiego podwórka Lao Che wyszło. Perkusista Dimon zwiera swoją grą wielowątkowe kompozycje kapeli. Nawet pozornie prosta praca Denata (odpalanie sampli) jest dla brzmienia zespołu istotna. Zabrzmiały głównie utwory z ostatniej płyty "Gospel", kawałki z "Guseł" i "Powstania" pojawiały się sporadycznie. Publiczność śpiewała z Hubertem Dobaczewskim praktycznie każdy tekst i podrygiwała w rytm bardzo przecież skocznej muzyki Płocczan. Szczytem wszystkigo był zagrany na bis żywiołowy instrumental, w trakcie którego Denat wyskoczył zza samplera i odtańczył kazaczoka. Jaki polski zespół miał ostatni taką siłę scenicznego rażenia? Chyba Kult. Z Lao Che nadeszło nowe.
Po krótkiej przerwie technicznej pojawił się na scenie chyba najbliższy czytelnikom naszego serwisu zespół - Oceansize. Brytyjczycy są zespołem, który po prostu trzeba lubić, dlatego pod sceną pozostało może 30% publiczności bawiącej się przy Lao Che. Ale to była właśnie publiczność Oceansize - ludzie rozsmakowani w twórczości zespołu, delektujący się tymi ich przeskokami między noise'em a delikatnymi przestrzeniami rodem z Pink Floyd i post rocka. Na początku zaatakowali mocnymi riffami i przeraziłem się, że sprowadzono ich jako zagraniczny zespół, który ma pohałasować ( w kolejnych dniach miały się produkować Biohazard i Paradise Lost) na szczęście wkrótce potem pojawiły się te niezwykłe medytacyjne gołębie. Zespół prezentował się raczej statycznie, jedynym w miarę ruchomym jego członkiem był wokalista-gitarzysta Mike Venart. Mike, ubrany w wąskie spodnie, trampki i białą koszulę, wyglądał bardziej indie od członków Renton. Poruszał się dość osobliwie - ni to zwolniony twist, ni ruchy robota. Trochę też pobiegał sobie na trasie mikrofon-klawisze basista Steven Hodson. Nad całością czuwał dość zestresowany techniczny, który co rusz podpinał kolejne efekty do gitar Mike'a i Steve'a Durose'a. Nie jestem ekspertem w dziedzinie twórczości Brytyjczyków. Ich muzykę znam i szanuję, ale nie na tyle, by bezbłędnie wymienić listę utworów. Skupię się więc na ogólnym wrażeniu - jak najbardziej pozytywnym. Było pięknie, przestrzennie i psychodelicznie. Czad płynnie przechodzący w soundscape'y, wysoki, emocjonalny śpiew/wrzask Venarta (który trochę się niestety gubił akustykowi w mocniejszych momentach) , a wszystko to okraszone bogatą grą świateł. Zwolennicy takiego nieszablonowego grania na pewno byli usatysfakcjonowani - co było widać na twarzach osób stojących najbliżej sceny. Co bardziej zagorzali fani w takt kompozycji zespołu uprawiali taniec - bardzo współczesny i bardzo dowolny. Zresztą pejzaże, jakie wydobywał ze swoich instrumentów Ocensize, były świetną przeciwwagą dla wcześniejszego skoncentrowanego czadu Lao Che. Żal tylko, że Anglicy, choć ujęci na afiszu największą czcionką, dla gros festiwalowej publiczności musieli być zespołem anonimowym (można to było wywnioskować z frekwencji), a i konferansjerzy zachowywali się jakby nie wiedzieli jak takie dziwne coś zapowiedzieć. No cóż, Oceansize masówki nie uprawia. Muzycy chyba byli świadomi swojego trochę niejasnego statusu - Venart gorąco dziękował wszystkim, którzy pozostali aby usłyszeć jego grupę. Bisu niestety nie zagrali, ponoć spieszyli się na samolot. Niestety przegrałem walkę o rzuconą ze sceny kostkę Stevena Durose'a i rozpiskę koncertową, którą cisnął w tłum konferansjer. Ale i tak na mojej twarzy malował się szeroki uśmiech. Przez całą drogę powrotną po źle oświetlonych, krętych szosach Mazur. Niestety nie byłem już w stanie obejrzeć zaczynającego się grubo po drugiej w nocy koncertu industrialno-darkwave'owego Hetane ani zameldować się na kolejnych dniach festiwalu. Taki los dziennikarza amatora - musi wybierać między hobby a pracą i z reguły są to wybory bolesne.

P.S. Nie byłoby tej relacji, gdyby nie konkurs Olsztyńskiej rozgłośni U.W.M. FM, w którym wygrałem bilet. Serdecznie dziękuję!

Relacjonował: Paweł Tryba

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.