Nie obejdzie się bez osobistego kometarza. Alison Moyet jest dla mnie artystką szczególną z powodów jak najbardziej prywatnych. Mam 27 lat. Dorastałem w takich, a nie innych czasach. Każdy z okresu dorastania pamięta sytuacje, w których odkrywał TE tematy, prawda? Dla mnie pierwszym tego typu doświadczeniem jest nieśmiertelna scena z filmu "Tango i Cash", w której Teri Hatcher (dziś znana jako gotowa na wszystko dziewczyna Supermana) namiętnie tańczy przy rurze w rytm "Don't Go" Yazoo. Gapiłem się na nią jeszcze bardziej intensywnie niż Kurt Russell na ekranie. Z kolei z beztroskich lat studiów pamiętam nader korzystny, relaksujący wpływ płyty Alison, "Raindancing" na płeć przeciwną, Taka jest prawda - Alison Moyet ma kto wie czy nie najbardziej namiętny głos wśród współczesnych wokalistek. Tak też było i w Olsztynie - zmysłowo. I zjawiskowo przy okazji.
Sam fakt koncertu Moyet właśnie w olsztyńskim amfiteatrze mógł dziwić. Dlaczego nie w Warszawie, Krakowie, Gdańsku? Czemu nie wystąpiła w jakimś większym polskim mieście, dając się zaprosić na moje akurat śmieci? Ano, własnie dlatego, że Olsztyn nie jest urbanistycznym molochem. Alison przekonała się do zaproszenia widząc zdjęcia miasta, doceniła jego kameralną atmoferę. Jak widać - nie w głowie jej gwiazdorskie fochy. A i na hity chyba już dziś nie poluje, koncentrując się na uroczo niedzisiejszym repertuarze, łączącym bluesa, swing i chanson. Tym niemniej koncert reklamowano jako występ "gwiazdy lat 80tych, głosu duetu Yazoo". Nie podobało mi się sprowadzanie dorobku artystki do okresu współpracy z Vince'em Clarke'em, ale cóż... Sztukę też trzeba jakoś rozpropagować, jeśli jest dobra - i tak się obroni.
Punktualnie o dwudziestej na scenie umieszczonego w zamkowej fosie amfiteatru zameldowała się Gaba Kulka z zespołem. Jej najnowsza płyta, "Hat, Rabbit", zbiera ciepłe recenzje, padają porównania do Tori Amos czy Kate Bush. Moim zdaniem - znacznie bliżej Gabie do tej drugiej. Jej pop jest tyleż elegancki i wysmakowany, co chimeryczny. Łączy w sobie jazz, rocka i wodewil. No i ma najistotniejszą cechę - własny, rozpoznawalny rys. Niespodziewane przechodzenie od motywu do motywu i wokalne szaleństwa Gaby są nie do podrobienia. Zabrzmiały zarówno utwory z "Hat, Rabbit", jak i z wcześniejszych płyt, podpisanych jeszcze imieniem Gabriela. Obawiałem się, że Kulka będzie na scenie przybierać jakieś wydumane pozy, w końcu jej repertuar jest bardzo aktorski. Nic z tych rzeczy! Gaba w kontakcie z publicznością jest bezpośrednia i jakby lekko onieśmielona. Po prostu naturalna. "O, mamy grupę taneczną!" powiedziała w pewnej chwili, widząc bawiące się pod sceną dzieci. Widać było, że liderka i jej akompaniatorzy świetnie się bawią na scenie. Kulka sprawdziła się w roli rozgrzewacza więcej niż zadowalająco. Brawa, które dostała na pewno nie były czysto kurtuazyjne.
Ne mogę sobie darować, że nie widziałem momentu wejścia na scenę miss Moyet. Niestety, żeby w kafejce amfiteatru kupić napój chłodzący (tego wieczoru po prostu niezbędny), trzeba było odstać swoje w długiej kolejce. Tam też uslyszałem pierwsze takty rozpoczynaącego koncert "Love Resurrection". Od razu też pojąłem modus operandi Alison. Przed koncertem zastanawiałem się jak zdoła pogodzić swoje wczesniejsze, naznaczone synth popem oblicze, z późniejszymi, bluesowymi dokonaniami. Rozwiązanie było nader oczywiste - piosenki z jej dwóch pierwszych solowych płyt (a także, o zgrozo, z okresu Yazoo) przearanżowano na żywe instrumentarium. Ze świetnym skutkiem. Jeszcze raz potwierdziła się teza, że dobre utwory obronią się w każdej oprawie. W ten sam sposób potraktowano także "All Cried Out", "Whispering Your Name", "Only You" i moje ukochane "Ordinary Girl". A jeśli powiem, że wyszło to tym utworom na dobre? Dawniej siłą rzeczy adresowane były do młodszej publiczności. Teraz w nowej, uszlachetnionej wersji miały szansę trafić do innych odbiorców. A Alison jest dziś w zupełnie innym miejscu niż na początku kariery. To teraz prawdziwa diva, z egzaltacją śpiewająca o niewesołym życiu i pokiereszowanych związkach. Cóż, przez trzydzieści lat śpiewania miała prawo się zmienić. Najważniejsze, że nie zmienił się jej niesamowity głos.
Już rozmieszczenie muzyków na scenie jasno dowodziło kto tu jest gwiazdą. Cały zespól po bokach i z tyłu, oświetlony był raczej skromnie. Także wspomagająca Moyet chórzystka Annabel Williams pozostawała w półmroku. Cały splendor skupiała na sobie postawna (choć nie aż tak, jak w latach 80-tych) kobieta koło pięćdziesiątki, przeżywająca do głębi każdą linijkę śpiewanego głębokim altem tekstu. To był teatr jednej niesamowitej aktorki, potrafiącej skupić uwagę publiczności do tego stopnia, że w trakcie piosenek na widowni panowała cisza jak makiem zasiał. Milczały nawet dzieci. Podkreślę jeszcze raz: nawet one. Po każdym kawałku - eksplozja zasłużonych braw. Moyet zdecydowała się na repertuar przekrojowy. Było z czego wybierać - siedem płyt solowych i dwie w duecie z Vince'em Clarke'em to pokaźny zbiorek. Dostalśmy to, co najepsze. Przepełnione nadzieją "Wishing You Were Here", radosne "Ole' Devil Called Love", Cudowne "Windmills Of The Mind" napisane przez samego Michela Legranda, soulowy standard "Love Letters" - wszystko zagrane w eleganckiej manierze blue. Moyet przerwała akompaniatorom początek "Hoodoo", mówiąc, że nie podobało jej się, jak zaczęli. I zagrali "Hoodoo" ponownie, z luzem i polotem. Podobna sytuacja powtórzyła się jeszcze przy jednym z bisów. Ja osobiście żadnych zastrzeżeń do gry zespołu nie zgłaszam, słychać było, że to zawodowcy. A prawdziwy profesonalista ma to do siebie, że wie, kiedy pozostać w cieniu, a kiedy pora na solowy popis. Akompaniatorzy Moyet opanowali tę sztukę. Mieliśmy też okazję usłyszeć jako pierwsi (eh, warto żyć dla takich momentów!) nowy utwór z przygotowywanej właśnie płyty artystki. Jakoś nie zauważyłem objawów legendarnej nieśmiałości Alison. Głosne okrzyki "Thank you!", długie komentarze przed utworami, szczery, szeroki uśmiech na twarzy. Tak wyglądają zadowoleni ludzie! Rozumiem powód tego zadowolenia - widząc pelen amfiteatr chłonących każdą nutkę słuchaczy nie można się nie cieszyć. Alison Moyet zdobyła Olsztyn. Szturmem.
Żal mi tylko tego, że Moyet nie dała się wywołać na drugi bis, choć publiczność długo jeszcze domagała się więcej po wieńczącym całość "Don't Go" (bo cóż innego można wykonać na koniec, jeśli nie swój największy przebój?). Pierwszy bis zawsze jest zakontraktowany, drugi dowodziłby, że artystka naprawdę szanowała publiczność, która zgotowała jej królewskie przyęcie. Cóż, trudno. Najważniejsze było półtorej godziny czegoś więcej niż koncert - misterium. Alison, don't go! Please!
Paweł Tryba