A+ A A-

Delhy Seed, Focus, Budgie - Dolina Charlotty - 2009.08.14

Focus con Budgie

Festiwal Legend Rocka doczekał się w tym roku swojej trzeciej edycji i chyba można zaryzykować stwierdzenie, że na stałe wpisał się w kalendarz poważnych imprez muzycznych, a właściwie Muzycznych. Dopiero przy okazji właśnie tego trzeciego podejścia miałem okazję naocznie przekonać się, jak wygląda sama Dolina Charlotty oraz jak prezentują się na deskach tamtejszego amfiteatru gwiazdy, których blask pozornie tylko osłabł. Spośród kilku niezwykle ciekawie zapowiadających się koncertów wybrałem występy grup Focus i Budgie, legend, które cenię od lat i nie mogłem sobie darować tak wielkiej gratki.

Strzelinko i sama właśnie Dolina znajduje się kilka kilometrów na północ od Słupska. To naprawdę uroczy zakątek z ogromnym zapleczem rekreacyjnym. W jednej z jego części znajduje się dość spory, mogący pomieścić dobrych kilka tysięcy osób, amfiteatr. Ostro opadające w dół rzędy miejsc siedzących prowadzą prosto do standardowej prostokątnej sceny, na której umieszczono specjalne stelaże z oświetleniem, a po jej bokach zawisły dwa ekrany do rzutników. Na szczycie niecki amfiteatralnej zaprojektowano tak zwany kącik cateringowo-popcornowo-płytowy. Zadaszony teren ochraniał rzędy ław oraz kilka stoisk zapewniających strawę i napoje osobom potrzebującym czegoś więcej niż przeżycia duchowe, związane z muzyką. Na szczęście w jednym z rogów tej wielkiej uczty można było natrafić na dość bogate stanowisko z płytami przeróżnych zespołów, a do tego spora część tych płyt to były wersje winylowe, co dla niektórych maniaków musiało stanowić nie lada gratkę. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o stanowisku medycznym oraz całym rzędzie „zabawek”. Nic tylko jeść, pić i … słuchać.

Rozpoczęcie imprezy zaplanowano na godzinę 20-ą, więc postanowiliśmy pojawić się na miejscu z ponadgodzinnym zapasem, co tym razem okazało się być zupełnie niepotrzebną nadgorliwością. Trzeba przyznać, że od samego początku było widać doświadczenie i znakomite przygotowanie organizatorów na przyjęcie ogromnej rzeszy zmotoryzowanych fanów. Na okolicznych łąkach zorganizowano sektory parkingowe, na które umiejętnie kierowali nas rozstawieni na trasie pracownicy. Początek wydawał się nastrajać dość pozytywnie, choć atmosferę psuła dość ciemna barwa unoszących się nad nami chmur. Do tego zaczęliśmy się trochę zastanawiać w jakim celu większość osób zmierzających na koncert, ubranych jest dość ciepło, a do tego zaopatrzonych w przeróżne koce, narzuty i pełne plecaki. Okazało się, że byli po prostu o wiele bardziej doświadczonymi uczestnikami kolejnego wieczornego występu pod gołym niebem.

Wejście na teren amfiteatru nie nastręczało żadnych kłopotów, po prostu szybkie i formalne sprawdzenie biletów czy zaproszeń, i byliśmy już w środku. W powietrzu unosił się zapach smażonego mięsa i prażonej kukurydzy. Zajęliśmy miejsca kilka rzędów od sceny, praktycznie na środku. Poszczególne rzędy były od siebie w dość dużej różnicy poziomów, więc nikt nikomu nie zasłaniał widoku. Na scenie trwały pierwsze (a może kolejne?) próby i mieliśmy okazję przyjrzeć się muzykom Budgie i Focus. Wszystko wskazywało na to, że rozpoczniemy bez kłopotów i opóźnień. Kilka minut przed godziną 20-ą pośród coraz bardziej gęstniejących tłumów pojawił się wodzirej, ubrany dość podobnie do Mikołaja i nawet posiadający imponującą brodę, taką trochę w stylu muzyków ZZ Top. Muszę przyznać, że miał niezwykłą umiejętność nawiązywania interakcji z publicznością, był swobodny, zrelaksowany i dowcipny, choć w sumie miał do przekazania niezbyt wesołą wiadomość: rozpoczęcie opóźni się, a spowodowane to jest występem jeszcze jednej grupy, tym razem polskiego zespołu Delhy Seed. Nie widziałbym w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że praktycznie dopiero wtedy zaczęto przygotowywać scenę do występu tego bonusowego zespołu. Pojawili się technicy montujący podest na zestaw perkusyjny, i strojący brzmienie. Opóźnienie wydłużyło się do kilkudziesięciu minut i był to naprawdę duży minus imprezy, choć poza nim większych wpadek nie zanotowałem.

Muzycy Delhy Seed – wokalista, basista, gitarzysta i klawiszowiec – zostali wciśnięci w dość niewielki fragment sceny, ale chyba nie przeszkadzało im to za bardzo, gdyż ich występ i tak był nad wyraz żywiołowy. Nie znam zupełnie ich twórczości, ale nagrania brzmiały jak hard rock żywcem wyjęty z lat 70-tych. Tradycyjny Hammond, dynamiczny, dość pewny siebie wokalista, dość zgrabna sekcja rytmiczna i utalentowany gitarzysta dali całkiem intrygującą próbkę swoich możliwości, choć prawdę mówiąc, nie spotkali się ze zbyt entuzjastycznym przyjęciem.  Wszyscy chyba byli już zmęczeni zbyt długim czekaniem, i nastawiali się na gwiazdy wieczoru.

Dla mnie priorytetem był występ holenderskiego Focus i to ten właśnie zespół zagrał jako drugi. Zastanawiałem się jak wypadną w trakcie jednego występu dwa, grające przecież zupełnie różne odmiany rocka zespoły. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że jednak większość osób przyjechała, aby zobaczyć Budgie.  

Czteroosobowy skład Focus zaprezentował się po prostu znakomicie. Uważam, że był to zdecydowanie najlepszy koncert piątkowego dnia festiwalu. Przede wszystkim świetnie zostało przygotowane brzmienie, wszystkie instrumenty słychać było doskonale, co nie końca udało się w przypadku Budgie, ale o tym później. Niekwestionowanym liderem i motorem napędowym zespołu jest oczywiście wokalista, flecista i klawiszowiec - Thijs van Leer, który jako jedyny gra w Focus od początku jego istnienia. Starszy, korpulentny muzyk, zajmował miejsce za słusznej wielkości organami Hammonda, umiejscowionymi z lewej strony sceny. Tutaj mała uwaga do organizatorów – pomysł z rejestracją video jest oczywiście świetny, ale chyba trzeba go w przyszłości zaplanować w trochę inny sposób. Kamerzysta stojący na środku sceny i zasłaniający któregoś z muzyków, to dość denerwujące i niewygodne rozwiązanie. Ja siedziałem w takim miejscu, że Thijsa nie widziałem w ogóle. Na szczęście wokalista nie był zbyt statyczny i podchodził czasami do mikrofonu z przodu sceny, aby zaśpiewać lub zagrać na flecie, oraz nawiązać lepszy kontakt ze zgromadzoną publicznością. Widać było, że jest swobodny, zrelaksowany i znakomicie daje sobie radę z interakcją z tłumem. Pozostali instrumentaliści również zaprezentowali się wspaniale, zarówno pod względem technicznym, jak i zaangażowania w koncert. Gitarzysta Niels van der Steenhoven, młody, ale niezwykle utalentowany, zajmował środkową część sceny i w sumie był dość statyczny, choć niezwykła pasja i radość z gry emanowały z jego twarzy. Szczególne wrażenie wywarł na mnie w utworze „Eruption”, który zresztą był chyba najjaśniejszym momentem tego występu. Moment to niezbyt trafne określenie, gdyż przecież nagranie to trwa ponad 20 minut i byłem zachwycony, że zespół sięgnął po ten klasyk z drugiej płyty „Focus 2” (wydanej również jako „Moving Waves”) z 1970 roku. Nie zabrakło również największego przeboju „Hocus Pocus”, w którym aktywny udział wzięła zgromadzona publiczność, rozgrzana wreszcie dynamicznym i głośnym nagraniem. Usłyszeliśmy także nagranie z ostatniej płyty „Focus 9”, zatytułowany zabawnie „Aya-Yuppie-Hippie-Yee”, przy którym z kolei świetnie bawili się sami muzycy. Dotyczy to szczególnie basisty Bobby’ego Jacobsa, który ujął mnie swoim sympatycznym wyglądem i emocjonalnym podejściem do gry. Uśmiechał się, śpiewał i przemierzał scenę, a jego wzrok często wędrował w stronę Thijsa, który wydawał się być dyrygentem orkiestry zwanej Focus, skupiającym na sobie uwagę wszystkich muzyków, i kierującym poczynaniami na każdym etapie tego świetnego koncertu. Ten ostatni nawet w trakcie instrumentalnych popisów gitarzysty, schowany gdzieś za głośnikami nie przestawał stroić śmiesznych min i machać rękoma w stronę skandującej publiczności. Jak w tym wszystkim odnalazł się powracający po sporej przerwie perkusista Pierre van der Linden? Bardzo dobrze, a przede wszystkim naprawdę profesjonalnie. Widać było, że żyje tą muzyką, a najlepiej czuje się właśnie w tych starszych, klasycznych nagraniach.

Focus
na pewno zasługuje na miano legendy rocka, a status ten potwierdził występem w Dolinie Charlotty. Mieszanka doświadczenia, rutyny oraz scenicznego obycia wokalisty i perkusisty z młodzieńczą werwą i spontanicznością gitarzysty i basisty, zaowocowała koncertem nie do końca nostalgicznym, opartym na starych klasykach, lecz właśnie świeżym, nowym i pokrzepiającym. Czasami dziwimy się tym dinozaurom dlaczego jeszcze nie wymarły. Dlaczego nie wypoczywają w chwale i uznaniu. W tym przypadku było widać, że muzyka ciągle ich cieszy, ciągle tęsknią za tą magią występowania na żywo przed naprawdę żywiołowo reagującą publicznością. Ja natomiast tęsknię za takimi artystami i takimi koncertami.


Po pożegnaniach i ukłonach przyszedł znowu czas na zmiany w sprzęcie i krótką przerwę, którą sporo osób wykorzystało na zamówienie kolejnych porcji jedzenia i picia. Chłód panował coraz większy, proporcjonalnie do ilości osób gromadzących się pod sceną. Widać było, że jednak większość przyjechała tu, aby obejrzeć i usłyszeć Budgie. Bardzo lubię ten zespół i byłem niezmiernie ciekawy, jak się zaprezentują. W Polsce grupa ta ma kultowy wręcz status i to od wielu już lat. Basista i wokalista Burke Shelley,  perkusista Steve Williams oraz gitarzysta Craig Goldy wyszli w końcu na scenę i rozpoczął się główny spektakl tego wieczoru, a właściwie już nocy. Brzmienie początkowo mnie przytłoczyło, bas powiewał nogawkami moich spodni i miałem wręcz kłopoty z oddychaniem. Nie wiem czy to było celowe, ale według mnie bas został wysunięty za bardzo do przodu, przez co straszliwie straciła na tym gitara. Niektóre solówki ginęły po prostu w ścianie sekcji rytmicznej. Cóż, to moje prywatne zdania, chyba nikomu innemu to nie przeszkadzało, a pod sceną doszło wręcz do regularnego pogowania grupki młodych ludzi. Burke Shelley liderem oczywiście jest niepodzielnym, a do tego ciągle mnie zastanawiało skąd w tym niepozornym, szczupłym i niewysokim muzyku tkwi tyle energii. Jego charakterystyczny zachrypnięty lekko wokal nie należy na pewno do czołówki metalowych czy hardrockowych głosów, ale przecież nie o to chodzi. Generalnie radził sobie nieźle, choć bywały momenty kiedy wyższe partie były dla niego niedostępne. Trójce muzyków jest dość łatwo zagospodarować nawet niewielką scenę, więc lewą jej stronę zajął właśnie Burke, prawą Craig, a z tyłu za nimi usytuował się za swoimi bębnami Steve. Gitarzyści podchodzili czasami do siebie, ale generalnie trzymali się swoich pozycji. Craig Goldy mnie naprawdę oczarował, grał z niezwykłą swobodą i polotem. Momentami podchodził do skraju sceny i spoglądał na kotłujących się poniżej fanów. Szkoda, że jego instrument nie został lepiej nagłośniony. Perkusista Williams, który przypominał mi z wyglądu nieco Petera Gabriela, doskonale uzupełniał się z basistą. Widać było wieloletnie doświadczenie i ciągle niezłą kondycję. Zawsze zadziwia mnie forma fizyczna perkusistów, a szczególnie tych nienajmłodszych już przecież. Właściwie przez ponad godzinę Steve nie miał ani chwili przerwy, ale ciągle, niezmiennie i bezbłędnie uderzał w poszczególne bębny i blachy.  Usłyszeliśmy zestaw klasycznych już nagrań, uzupełniony o utwory z najnowszej płyty, nagranej po wielu latach przerwy, „You're All Living in Cuckooland”.  Jeśli dobrze zapamiętałem, to Budgie zagrali między innymi: „Panzer Division Destroyed”, „Dead Men Don't Talk”, „Justice”, „Falling”, „Parents”, “Crash Course in Brain”, “Turn to Stone”, ”Napoleon Bona Part 1 & 2”, “In for the Kill” i “Breadfan”. Mimo dojmującego chłodu nikt chyba nie marzł w trakcie tego występu. Młodzi ludzie szaleli pod sceną, kobiety stawały na ławkach i tańczyły w rytm pulsującego basu, muzycy dwoili się i troili, a gwiazdy na niebie zadziwione wielkim hałasem w Dolinie Charlotty, budziły się i wysuwały się spod chmurnych pościeli, obiecując dobrą pogodę.

Piękny to był wieczór, może troszkę nostalgiczny i refleksyjny, ale jednak piękny. Pomimo mankamentów organizacyjnych i sporego opóźnienia, dane nam było obcować z wielką muzyką i wspaniałymi artystami. Kontrastowo dobrane zespoły mogły zaspokoić szeroki wachlarz muzycznych gustów, a urocze okolice Doliny Charlotty jeszcze bardziej te występy wzbogaciły i upiększyły. Wśród zgromadzonej publiczności można było znaleźć fanów w najróżniejszym wieku, od kilkuletnich dzieci, przez młodzież, wiek średni, aż po naprawdę dojrzałych słuchaczy. To chociażby pokazywało, że muzyka ta jest ponadczasowa i ponadpokoleniowa,  łącząca wiele osób z zupełnie różnych przecież niejednokrotnie środowisk.

Festiwal Legend Rocka ma wielką szansę stać się czymś stałym w naszym corocznym kalendarzu muzycznym. Ogromne doświadczenie organizatorów powinno pozwolić na bezproblemową organizację kolejnych edycji. Wpadki czasem się zdarzają i miejmy nadzieję, że wyciągnięte z nich zostaną po prostu wnioski, aby zapobiec na przyszłość kolejnych „obsuw”. Zachęcam wszystkich, którzy jeszcze tam nie byli, do odwiedzenia tego urokliwego zakątka. W otoczeniu pięknych widoków, czystego powietrza, przy wspaniałej i ambitnej muzyce można tam zapomnieć na chwilę o szarej codzienności i przenieść się do krainy nutą płynącej.

Arkadiusz Cieślak


© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.