A+ A A-

III Festiwal Rocka Progresywnego - Gniewkowo, 21.08.2009r.

„Młodzi gniewni w Gniewkowie”

Zdarza się, że odstępy czasowe pomiędzy koncertami, na których bywam, są dość długie, nawet kilkumiesięczne. Ostatnio jednak sytuacja odwróciła się diametralnie i w przeciągu tygodnia miałem okazję trafić aż na dwa festiwale rockowe, w trakcie których obejrzałem występy siedmiu zespołów. O Festiwalu Legend Rocka już pisałem, natomiast o III Festiwalu Rocka Progresywnego, który odbył się 21 sierpnia 2009r. chciałbym właśnie w tym tekście podzielić się z Wami swoimi przemyśleniami i wrażeniami.

Gniewkowo to miejscowość położona prawie idealnie w środku pomiędzy Inowrocławiem a Toruniem. To niewielkie miasteczko już po raz trzeci z rzędu stało się gospodarzem imprezy, która pozornie nigdy w takim miejscu zaistnieć nie powinna. Jednak jest i wszystko wskazuje na to, że zagości tam na dłużej, a w każdym razie ja mam taką nadzieję. Trzeba od razu na początku zaznaczyć, że wstęp na wszystkie koncerty był wolny i tylko jeśli ktoś chciał posmakować złocistego napoju lub skosztować kiełbasy z grilla opalanego drewnem brzozowym, to trzeba było wysupłać parę groszy. Trzeba jednak również przyznać, że ceny były naprawdę przystępne. Dumna nazwa „amfiteatr” sprawiła, że początkowo miałem problem ze znalezieniem tego miejsca, pomimo kilkukrotnego mijania go. Na szczęście jeden z zapytanych przechodniów sympatycznie mnie poinformował, że „to tam, gdzie tak już łupią”. To mi wiele powiedziało i po szczerym uścisku dłoni z otwartym i chętnym do pomocy mieszkańcem, trafiłem wreszcie do „amfiteatru”. Cudzysłów pojawił się nieprzypadkowo, bowiem tak naprawdę festiwal odbywał się w miejscu wciśniętym pomiędzy starą zabudowę miasta, tworząc nie do końca regularny prostokąt otwarty tylko z jednej strony bramą wjazdową. Przeciwległy bok prostokąta tworzyła zadaszona scena pamiętająca na pewno świetlane czasy PGR-ów i szumnie obchodzonych dożynek. Na niewielkim placyku pod sceną umieszczono ławy dla fanów, a w środkowej jego części usytuowano skromną konsoletę mikserską. Początek imprezy zaplanowano na godzinę 18-tą, więc miałem jeszcze około godziny na przebranie się, rozejrzenie i porozmawianie z kilkoma osobami. Poznałem, wśród zgromadzonych kilkudziesięciu osób, członków Crystal Lake i Grendel, muzyków Dianoya i Nemezis jeszcze wówczas nie znałem, ale zapewne też tam byli. Atmosfera zdawała się być sielankowa, relaksująca i bardzo przyjacielska.


Dianoya

01. (Intro) Severance
02. Heartfelt Souvenir/ Dreamlack
03. Unsound Counterpart/ Delusion Stigma
04. Resound
05. Darkroom/ Sepia
06. Turbid Mind And Season Madness

Jako pierwszy na scenie pojawił się warszawski zespół Dianoya, który tak naprawdę rzutem na taśmę trafił na festiwal. Po dość długim czasie dostrajania poszczególnych instrumentów i ustawiania dźwięku, muzycy zeszli jeszcze na parę chwil, aby „wzmocnić” się nieco przed czekającym ich koncertem. Impreza rozpoczęła się z kilkuminutowym dosłownie opóźnieniem, zaanonsowana przez jednego z organizatorów. Od razu zaznaczę,  że z zespołem Dianoya miałem wówczas do czynienia po raz pierwszy, choć ta nazwa gdzieś się już pojawiła, najprawdopodobniej na naszym progrockowym forum.  Jak na około progresywne grupy, Dianoya ma dość oryginalny skład, bowiem posiada aż dwóch równorzędnych gitarzystów. Muszę przyznać, że to daje niezły efekt, a przede wszystkim wzbogaca brzmienie. Oprócz wspomnianych muzyków, Jana Niedzielskiego i Macieja Papalskiego, zespół tworzą: wokalista Filip Zieliński, perkusista Łukasz Chmieliński i basista Adam Pierzchała. Ponieważ nie znałem wcześniej muzyki, więc występ był dla mnie swego rodzaju niewiadomą. Okazało się, że miałem okazję poznać bardzo ciekawy młody polski zespół, którego styl trudno jest jednoznacznie sklasyfikować. Dzięki otrzymanej po koncercie płytce promo, byłem później w stanie troszkę lepiej ogarnąć tę twórczość. Dianoya nie idzie bynajmniej na skróty. Choć bardzo trudno jest znaleźć swój wyjątkowy, unikalny styl, to muzycy tej grupy jednak próbują. Ich odmiana rocka progresywnego jest bardzo trudna i skomplikowana, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Sześć nagrań, których mieliśmy posłuchać, to przeważnie kompozycje bardzo rozbudowane, wiele się w nich dzieje.  Nie będę tym razem używał konkretnych porównań. Zespół zaczyna swoją muzyczną podróż i niech na razie próbuje znaleźć gdzieś swoją własną niszę. Jeśli chodzi warsztat, to starałem się porównać gitarzystów, gdyż jednak był to dla mnie naprawdę intrygujący skład. Jan Niedzielski usytuowany z prawej strony sceny sprawiał wrażenie bardziej zamkniętego w sobie, zajętego graniem, skupionego na swojej gitarze, przeżywającego koncert i swoją grę. Muszę przyznać, że zna się na swoim fachu, a w każdym razie tak mi się wydaje. Z drugiej strony, jak gdyby spinający klamrą cały zespół, drugi gitarzysta, Maciej Papalski wyglądał na bardziej wyluzowanego, uśmiechniętego i otwartego na otaczające go wydarzenia i osoby. Sprawiał wrażenie bardzo otwartej, sympatycznej osoby, co zresztą potwierdziło się w naszej późniejszej rozmowie. Początkowo wydawało mi się, że Maciej pełni jakby drugorzędną rolę gitarzysty rytmicznego, ale generalnie chyba obaj muzycy dzielą się po równo zadaniami w zespole. Basista Adam Pierzchała zajmował miejsce pomiędzy Maciejem a wokalistą-klawiszowcem Filipem Zielińskim. Niezwykle sympatycznie wyglądający blondyn stanowi ważny i cenny element sekcji rytmicznej Dianoya. Sprawiał na mnie wrażenie kogoś, kto w sprzyjających warunkach może dać niezłego czadu. Właściwie to wszyscy członkowie zespołu na takich wyglądali. Takie przyczajone tygrysy, onieśmielone trochę światłami, ale gotowe w każdej chwili do ataku. Perkusista Łukasz Chmieliński chyba nie do końca się spełnił w tym występie. Zagrał bardzo dobrze, poprawnie i momentami z wykopem, ale to chyba nie był to szczyt jego możliwości. Być może wynikało to z tego, że nie grał na swoich bębnach, gdyż wszystkie występy tego wieczoru były zagrane na jednym zestawie perkusyjnym Krzysztofa Grzelaka z Crystal Lake. Każdy z perkusistów zakładał tylko swoje „blachy”. Środową część sceny zagarnął dla siebie wokalista i klawiszowiec w jednej osobie, Filip Zieliński. Już w trakcie prób zwrócił moją uwagę swoją pewnością siebie i  swobodą sceniczną. Gdy o nim myślę, to nasuwa mi się określenie „charyzmatyczny”, choć przecież tłumów pod sceną nie było. Mam jednak wrażenie, że był jakiś kłopot z dźwiękową realizacją jego wokalu, który  zabrzmiał jakby słabo, zdawał się być schowany i wycofany. Zdecydowanie lepiej głos Filipa brzmi na promocyjnej płytce.
Jako całość, zespół Dianoya wypadł naprawdę znakomicie. Tym bardziej, że to przecież młody zespół i na pewno nie do końca obyty ze sceną. Jeżeli uda im się podążać wytyczoną przez siebie  ścieżką, wydać debiutancką płytę i nadal koncertować, to uważam, że mogą stać się poważną siłą na naszej progrockowej scenie. Mam zresztą taką nadzieję.



Nemezis

01. The End part I
02. Nemezis
03. Somewhere in time
04. Unknown tomorrow
05. A moment of life
06. With no return
07. Without a reason
08. The End part II

Po krótkiej organizacyjnej przerwie, przyszedł czas na kolejny występ, tym razem zespołu Nemezis. Na scenie pojawiło się tym razem pięciro muzyków: wokalistka Karolina Strużycka, basista Paweł Kuźmicz, gitarzysta Marcin Kruczek, klawiszowiec Jarosław Olszewski i perkusista Grzegorz Bauer. Choć to zespół już niemłody, to jednak w pewnym sensie debiutował wówczas na scenie. Po kilkuletniej przerwie w działalności, Nemezis nagrał w zeszłym roku swoją pierwszą płytę zatytułowaną po prostu „Nemezis”. Początkowo wydawało mi się, że muzycy z jakiegoś powodu się separują od reszty uczestników, sprawiają wrażenie zamkniętych w sobie i niedostępnych. Jak się później okazało, wynikało to po prostu z braku czasu, a zobowiązania poszczególnych członków zespołu nie pozwoliły im na większą integrację. Muszę przyznać, że moją uwagę przykuwała głównie Karolina, dziewczyna o wspaniałym głosie i wielkiej urodzie. Jako jedyna nawiązywała kontakt z publicznością i anonsowała poszczególne utwory, a także przedstawiła pokrótce zawiłą przecież historię zespołu. Pogłębiający się zmierzch sprawił, że występ Nemezis nabrał zupełnie innego wymiaru, a unoszący się dym w połączeniu ze scenicznymi światłami dał niezwykły efekt jakby welonu zawieszonego nad muzykami. Podczas tego występu postanowiłem przysiąść na dłużej i wsłuchać się w nową w sumie dla mnie muzykę. Instrumentaliści Nemezis są muzykami niezwykle skrupulatnymi i skupionymi na swoich instrumentach. To na pewno bardzo pozytywna cecha, choć myślę, że z czasem powinni starać się być troszkę bardziej otwarci i komunikatywni. Wydaje mi się jednak, że na ich postawę wpływa na pewno obecna sytuacja zespołu i po prostu brak ogrania. Z drugiej strony może to być również celowa i zamierzona postawa sceniczna. Mimo wszystko muszę z czystym sumieniem powiedzieć, że zagrali profesjonalnie i bardzo czysto. Muzyka Nemezis ma w sobie ten rodzaj neoprogresywnego charakteru, który mi niezwykle odpowiada. Słyszę w tej muzyce pogłos dawnych dobrych czasów, ale pozbawiony rzewnej nostalgii, raczej rozlegający się we współczesnej estetyce progresywnej. Nie wiem jak potoczą się losy tego zespołu, choć wiem, że muzycy mają naprawdę spore i ambitne plany, ale mam nadzieję, że im się uda. Mam również nadzieję, że dostanę jeszcze kiedyś szansę na ponowne obejrzenie ich na żywo oraz na znalezienie czasu na wspólną pogawędkę i wymianę przemyśleń na temat muzyki, zainteresowań i zwykłego codziennego życia. „Somewhere In time”.


Crystal Lake

01. Crystal lake
02. We'll be safe
03. Surrender
04. Rose
05. Flame of soul
06. I'm free
07. Recall of angel
 
Bez bicia muszę się przyznać, że do Gniewkowa przyjechałem głównie ze względu na występ Crystal Lake i Grendel. Z tym pierwszym współpracuję od jakiegoś czasu i jestem emocjonalnie związany, a drugi po prostu zaintrygował mnie swoją muzyką. Występy Dianoya i Nemezis były zaskakująco miłymi dodatkami, ale czekałem jednak na dwa ostatnie koncerty.
Crystal Lake nie zawiódł mnie absolutnie, dostałem to czego się spodziewałem, a nawet więcej. Muzycznie trudno jest ich jednoznacznie zaklasyfikować, sami chyba nie do końca jeszcze zdefiniowali swoją muzyczną półkę, a może rozmyślnie podążają czasem skrajnie różnymi ścieżkami, przez co ich twórczość jest tak ciekawa. Twórczość to może za duże słowo, ponieważ mają przecież na swoim koncie dopiero jedną płytę, ale to w zupełności wystarczy, aby dać świetny, żywiołowy i zaangażowany koncert. Ogromnym atutem tej grupy jest niewątpliwie charyzmatyczny i bardzo energiczny wokalista Adam Płotnicki. Widać w nim pasję i radość ze śpiewania, z przebywania na scenie, z kontaktu z publicznością, która prawdę mówiąc nie zawsze ten kontakt odwzajemniała. Kazał sobie opróżnić wystający fragment sceny, na którym do tej pory stały jakieś muzyczne sprzęty, i dzięki temu uzyskał niejako przyczółek do swojej scenicznej ekspresji. Nie mogę jednak powiedzieć, aby pozostali muzycy pozostawali w tyle. Absolutnie nie, a basista Łukasz Bieńkowski i gitarzysta Marcin Gawełek wtórowali Adamowi jak tylko potrafili. Zresztą widać, że ta para dobrze się razem czuje i stanowi bardzo zgrany tandem. W miarę rozwoju sytuacji i kolejnych nagrań atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca, a ja mdlałem trzymając aparat i starając się wyłapać jak najciekawsze ujęcia. Nie mogłem jednak oprzeć się i ciągle fotografowałem już bardzo rozluźnionych i pewnych siebie muzyków. Adam Płotnicki z jednej strony starał się zachęcać publiczność do większego zaangażowania, a z drugiej flirtował niejako z pozostałymi muzykami, a głównie z klawiszowcem Piotrem Wypychem, który również nieźle się bawił, a na jego twarzy często gościł uśmiech. W ten sposób powstały jak gdyby dwie sceniczne pary, a przecież członków (hm, jakieś dziwne to słowo) Crystal Lake jest pięciu. Troszeczkę osamotniony i schowany, ale przez to bardzo skupiony na grze, tył sceny zagospodarował dla siebie perkusista Krzysztof Grzelak. Zdążyłem z nim zamienić kilka słów przed rozpoczęciem występu i wspominał mi coś o jakiejś tremie czy zdenerwowaniu, ale nie zrozumiałem dokładnie, kogo miał na myśli. Na pewno nie siebie, gdyż na scenie dał z siebie wszystko i zagrał naprawdę znakomicie, nie mogąc zresztą ustąpić rewelacyjnie dysponowanym kolegom. Usłyszeliśmy cały debiutancki krążek „Safe” oraz jeden zupełnie premierowy utwór, przygotowywany na kolejny krążek, a zatytułowany „Recall Of Angel”. Spodziewałem się wiele po tym występie i się naprawdę nie zawiodłem. Myślę, że Crystal Lake brzmi na żywo lepiej niż w studio, ale być może to jest tylko moje złudzenie. Od mojej pierwszej styczności z tym zespołem, nabrałem do ich muzyki wielkiej sympatii i śledzę ich rozwój, mając nadzieję, że odniosą kiedyś sukces na jaki niewątpliwie zasługują.


Grendel

01. Signal
02. The matter of time
03. Towards the light
04. Faded memories
05. The helpless
06. Main
07. Full of pride
08. Illusions

Zmrok już dawno zapadł, ba, to już była prawie północ, a przed nami jeszcze jeden występ. Na scenie pojawili się kolejni muzycy i zaczęło się ponowne strojenie, ustawianie i przygotowywanie. Tym razem roztoczyć przed nami swoją wizję beznadziejnego pozornie świata, miało czworo muzyków grupy Grendel. Właściwie występowali jako gwiazda wieczoru, co sugerowała ostatnia pozycja startowa, ale nie było to w tym wypadku aż tak ważne, a nawet w jakimś sensie negatywne. Późna pora i zmęczenie dość długim festiwalem sprawiły, że część widowni opuściła swoje miejsca. Sam miałem już trochę dość, ale mimo wszystko czekałem z niecierpliwością. Choć uważam, że debiut Grendel jest momentami dość wtórny, to jednak traktuję to w tym przypadku jako zaletę. Po entuzjastycznych opiniach moich redaktorskich kolegów na temat występu Grendel na Czwartym Festiwalu Rocka Progresywnego w Koninie, chciałem wreszcie sam to skonfrontować. Od razu powiem, że zgadzam się z tymi pozytywnymi opiniami. Grendel tworzy muzykę, w której niepoślednią rolę odgrywa gitara i jej charakterystyczne brzmienie. Odpowiedzialny za ten instrument jest Sebastian Kowgier, który jednocześnie zajmuje się również śpiewaniem, a połączenie to nie jest wcale łatwym zadaniem. Sebastian zajął środkową część sceny, gdzie na stojakach miał pod ręką gitary, które zmieniał w trakcie występu. Za nim za perkusyjnym zestawem usytuował się Wojciech Biliński, a lewą stronę sceny zajęło rodzeństwo ŚwiderUrszula, grająca na instrumentach klawiszowych, oraz basista Cezary. Zespół zaprezentował nam cały materiał ze swojej pierwszej płyty. Bardzo podobało mi się zgranie wszystkich muzyków, widać było po nich już pewne sceniczne doświadczenie, choć temperamenty mają różne. Urszula sprawiała momentami wrażenie jakby nieobecnej, zamyślonej, ale być może to tylko moje iluzje („Illusions”). Nie przeszkadzało jej to jednak w budowaniu muzycznego podkładu w postaci klimatycznych pasaży. Cezary schowany troszeczkę za siostrą, musiał być z niej dumny („Full Of Pride”), choć raczej nie należy do ekspresyjnych osób. Nie wiem czy to kwestia charakteru, czy ograniczeń sceny gniewkowskiego „amfiteatru”, ale Cezary raczej wolał się skupić na grze, choć były też rzadkie momenty jego interakcji z Sebastianem, co zaowocowało nawet uśmiechem. Mimo że wspomnienia z czasem blakną („Faded Memories”), to jednak cały czas mam przed oczyma Sebastiana, który już chociażby z racji pełnionych w zespole funkcji skupia na sobie uwagę. Czy jest główną („Main”) postacią w zespole? To za dużo powiedziane, ale na pewno jego sposób grania oraz ogromna ekspresja sprawiają, że przynajmniej w trakcie koncertów jest filarem grupy i na pewno jego bardzo mocną stroną. Cóż, muszę przyznać, że tego właśnie oczekuję od muzyków: zaangażowania, pasji, radości z grania, tego samego, co czuję sam, słuchając muzyki. Gdy widzę taką postawę, to podążam w stronę muzyki niczym ćma w stronę światła („Towards The Light”). W tym kontekście Wojtek Biliński sprawiał raczej wrażenie bardziej rozluźnionego i dobrze się bawiącego niż przeżywającego duchowe doznania.  Stanowił jakby wypadkową pozostałych muzyków: nie był ani zbyt poważny ani za bardzo zaangażowany, po prostu zagrał swoje, choć nie na swoich bębnach. Dotarcie do końca koncertu, a zarazem festiwalu, to była tylko kwestia czasu („The Matter Of Time”), a zakończył go utwór „Illusions”. Wysoko położony księżyc dał sygnał („Signal”) do odpoczynku, a właściwie do ruszenia w podróż powrotną do szarej rzeczywistości. 




Cztery młode zespoły, które więcej łączy niż dzieli, wspaniale zagospodarowały kilka dobrych godzin mojego (i nie tylko) czasu. Oprócz Dianoya, każda z tych grup ma na swoim koncie jedną płytę, choć ich kariery toczyły się bardzo różnie. Zresztą Dianoya tak naprawdę dysponuje materiałem na swój debiut, ale jego wydanie planowane jest dopiero na listopad. Każdy z zespołów reprezentuje inny odcień tego samego koloru jakim jest rock progresywny, a nazwa festiwalu ani nie jest przypadkowa ani tym bardziej nieprawdziwa. Idealnie wręcz oddaje charakterystykę poszczególnych wykonawców.

Takie imprezy mają swój jedyny w swoim rodzaju klimat, powiedziałbym, że wręcz intymny. Bywałem na wielu koncertach i wiem jak ważne dla fanów jest obcowanie z ich ulubieńcami. Często się zdarza, że jest to niemożliwe lub bardzo trudne i nie myślę tu tylko o wielkich gwiazdach. W tym przypadku było zupełnie inaczej. Muzycy byli po prostu częścią zgromadzonych tam osób. Byli dostępni, można było z nimi porozmawiać, integrowali się ze sobą, co też było niezwykle sympatyczne. Z wyjątkiem może członków Nemezis, ale to już wytłumaczyłem wcześniej. Bliskość sceny, możliwość zajrzenia do koncertowej „kuchni”, namacalne wręcz odbieranie muzyki, to atuty festiwalu w Gniewkowie. Spędziłem tam naprawdę wyjątkowy wieczór, za co jestem wdzięczny organizatorom, a przede wszystkim samym muzykom. Mam nadzieję, że doczekam się kolejnych edycji i będę miał okazję w nich uczestniczyć.  

Tekst i zdjęcia: Arkadiusz Cieślak
 
© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.