A+ A A-

Ino-Rock Festival 2009, Inowrocław, 12.09.2009

Druga połowa tego roku naprawdę obfituje w duże intrygujące i bardzo ciekawe imprezy około progresywne. Po Festiwalu Legend Rocka i Festiwalu Rocka Progresywnego, przyszedł czas na kolejną edycję Ino-Rocka w Teatrze Letnim w Inowrocławiu. Nie miałem do tej pory okazji zawitać na ten bardzo chwalony festiwal i byłem niezwykle ciekawy jak jest w rzeczywistości.  

Dość ciekawie umiejscowiony amfiteatr w samym środku dość przecież dużego miasta, pomiędzy stadionem piłkarskim a osiedlem mieszkaniowym i malowniczym parkiem, znakomicie nadaje się na takie imprezy muzyczne, choć na pewno jest to mocno uzależnione od pogody. Tym razem nie było z tym najmniejszych kłopotów, ba, aura wręcz idealnie dopasowała się do kilkugodzinnego spektaklu, który mam ciągle przed oczyma. Publiczność rozsiadła się wygodnie na sporej ilości ławek, a jeśli ktoś miał ochotę i środki, to mógł odwiedzić stoisko płytowe i nabyć naprawdę interesujące płyty. Dla zwolenników przekąski i złocistego napoju również przewidziano odpowiednią ilość stanowisk zaopatrzeniowych. Nad całością imprezy czuwał natomiast oddział kilkunastu ochroniarzy, którzy nieźle i dość dyskretnie wywiązali się ze swoich zadań.

Dwa polskie zespoły, jeden włoski i na koniec brytyjska gwiazda - tak właśnie dobrano line-up tegorocznego Ino, a dobór ten był niezwykle trafny i udany. Na początek zagrała bardzo ciekawa włocławska grupa After…, po niej nie mniej utalentowany i intrygujący warszawski zespół Indukti, później nasze uszy pieścił włoski Nosound, a kulminacją był występ mistrza gitary, Steve’a Hacketta i jego bandu.



AFTER…

01. Hillside of dreams
02. The end
03. Closed shame
04. Reflecting me
05. Wonderful mistake
06. Fingers
07. Senses confuse reality
08. Hideout

Rozpoczynać tak wielką imprezę, to na pewno zadanie wymagające i w pewnym sensie stresujące. Byłem ciekawy jak sobie z tym poradzi After…, grupa, którą miałem okazję oglądać po raz drugi. Wcześniej miałem przyjemność uczestniczyć w występie w poznańskim Eskulapie w ramach 3 Art Rock Festival w 2008 roku. Tam jednak muzycy nie mieli za wiele miejsca, aby pokazać nam pełnię swoich możliwości, choć sam koncert wypadł nieźle. Przyznam od razu, że raczej preferuję pierwszą płytę, która jest bardziej stonowana, progresywna. Dwójka emanuje energią i ma o wiele większy ciężar, ale brak mi na niej trochę pewnej zadumy i romantyki. Być może wynika to z nastawienia. W każdym razie na żywo utwory z drugiego krążka wypadają rewelacyjnie i chyba dopiero wtedy można je w pełni docenić.  Zresztą zespół też sprawia wrażenie, że czuje się lepiej w nowym materiale, ponieważ na 8 zagranych kompozycji aż 6 jest z płyty „Hideout”, a tylko dwa z „Endless Lunatic”. Wokalista Krzysztof Drogowski został przeze mnie określony przy okazji poprzedniej relacji jako „rasowy metalowy wokalista”. Wynikało to głównie z jego wyglądu, a właściwie fryzury, gdyż wtedy jego włosy były bardzo długie. Tym razem na scenę wyszedł ktoś zupełnie nowy, odmieniony, ale w bardzo pozytywnym według mnie znaczeniu. Jego głos jest potężny, a na żywo brzmi jeszcze donioślej i mocniej niż na płytach. Widać w tym wokaliście rozpierającą go od wewnątrz energię, a jego twarz mimiką przekazuje nam targające nim emocje, kiedy śpiewa kolejne wersy tekstów piosenek. Gitarzysta Cezary Bregier usytuowany po prawej stronie Krzysztofa, za sobą jeszcze bardziej w prawo miał klawiszowca Tomasza Wiśniewskiego. Tych dwóch muzyków raczej skupia się na grze i nie okazuje zbytnich emocji. Nie przeszkadza im to jednak uśmiechnąć się od czasu do czasu i pokazać, że również pasjonuje ich to, co robią, a do tego starają się grać jak najlepiej. Prawą stronę sceny (patrząc tym razem od strony widowni) zajął basista Mariusz Ziółkowski oraz drugi gitarzysta Wojciech Tymiński. Ten pierwszy to najbardziej żywiołowy chyba muzyk After… Ciągle roześmiany, roztańczony wręcz, wyginający się we wszystkie strony i nawiązujący kontakt wzrokowy z pozostałymi członkami oraz publicznością. Skryty za okularami przeciwsłonecznymi, które nadawały mu dość tajemniczego wyglądu, wydawał się emanować energią i ochotą do gry. Widziałem w swoim życiu wielu bardzo statycznych basistów, Mariusz do nich na pewno nie należy. Natomiast gitarzysta Wojciech Tymiński to instrumentalista, który gra całym ciałem, nie tylko dłońmi. Wygięty raz w przód, raz w tył, przeżywał swoje partie jak ktoś w ekstatycznym uniesieniu.  Akurat on miał okazję grać w pełnym słońcu, gdyż ta część sceny była najdłużej nasłoneczniona. Miałem wrażenie, że Wojtek miał ochotę na jeszcze bardziej agresywne granie, na jakiś bardziej metalowy łoskot i cięższe riffy. Ciekawe jak było w rzeczywistości? Pozostał nam jeszcze jeden bardzo ważny muzyk zespołu After…, perkusista Radosław Więckowski. Niknął gdzieś za zestawem blach i bębnów, ale nie dał o sobie zapomnieć rytmicznym i rasowym graniem.

Jako kolektyw After… stanowi monolit, a poszczególni muzycy są częściami układanki, idealnie pasującymi do całości. Napięty harmonogram festiwalu pozwolił na zagranie dość krótkiego seta, ale pokazał on możliwości drzemiące w tym młodym w końcu zespole. Zespole, który ma na swoim koncie dopiero dwie płyty, ale pragnącym grać dalej, spotykać się z fanami, rozwijać się i polepszać swój warsztat. Muzycy zapewne popełnili kilka drobnych błędów, niedociągnięć czy potknięć, ale zwykły słuchacz nie był w stanie tego wyłapać. Poza tym na tych błędach trzeba się uczyć, aby kolejne występy były jeszcze lepsze. Na uwagę natomiast zasługuje naprawdę świetne brzmienie i nagłośnienie. Kiedy przechodziło się w pobliżu głośników, to nogawki u spodni dosłownie falowały, a płuca miały kłopot ze złapaniem oddechu. Muzycznie dla mnie After… jest zawieszony pomiędzy delikatnymi i pięknymi melodiami „Endless Lunatic” a ostrymi i energicznymi dźwiękami „Hideout”. Zresztą utwór tytułowy, który zakończył inowrocławski koncert, wypadł wręcz rewelacyjnie. Jest to mój ulubiony numer z tej płyty i naprawdę ucieszyłem się z jego obecności. Chciałbym następnym razem obejrzeć After… podczas ich solowego, pełnego występu, kiedy pokazaliby pełnię swoich możliwości, a przede wszystkim bogatszy set. W Inowrocławiu zaprezentowali się z dobrej strony, zagrali bardzo dobrze i niewątpliwie rozgrzali publiczność, która gęstniała, gdyż kolejne osoby ciągle wkraczały na teren okalający scenę. Nie jest łatwo rozpoczynać taki festiwal, to na pewno musiało być troszkę stresujące, ale muzycy After… zdali ten egzamin na piątkę.



INDUKTI

01. Freder
02. Sansara
03. Tusan Homichi Tuvota
04. Indukted
05. ...and Weak
06. Aemaet
07. Ninth Wave

Po przerwie, w inowrocławskim Teatrze Letnim mogliśmy zobaczyć i posłuchać przybyłej z Warszawy grupy Indukti.  Fani grupy, których spora liczba zameldowała się pod sceną, na pewno oczekiwali, że muzycy zaprezentują podczas swojego występu utwory ze świeżutkiej jeszcze płyty “Idmen”.  I nie zawiedli się. Warszawianie wykonali podczas swojego setu pięć z ośmiu utworów znajdujących się na tym krążku. Repertuar koncertu uzupełniły jeszcze dwa numery z debiutanckiej płyty S.U.S.A.R. 

Pomny doświadczeń z poprzedniej edycji Ino-Rocka, gdy odkładałem w czasie zakup płyt, a potem musiałem obejść się smakiem zaraz po wejściu na teren festiwalu udałem się do namiotu Indukti, by kupić ich nowe dzieło. Na szczęście płyta była, a gdy się okazało, że został tylko jeden egzemplarz, to jak najszybciej sięgnąłem do portfela i dokonałem wymiany złotówek na srebrny krążek. Muzykę z pierwszej płyty znam bardzo dobrze. Odsłuchując nowe utwory grupy na MySpace i czytając wywiady z muzykami miałem ogólne pojęcie jakiej muzyki mogę się spodziewać. Wiedziałem, że będzie głośno, ostro i bez kompromisów. I tak też było, ale po kolei.

Jeszcze słońce oświetlało amfiteatr, gdy na scenie pojawili się  Ona i Oni. Ona, czyli Ewa Jabłońska trzymająca w delikatnych dłoniach srebrzyste skrzypce. Oni, czyli  Maciej JaśkiewiczPiotr Kocimski z gitarami, Andrzej Kaczyński z basem i  Wawrzyniec Dramowicz za perkusją. Zaczęli utworem “Feder”, czyli pierwszym kawałkiem z debiutanckiej płyty. Teatr Letni wypełniły dźwięki o niezwyklej mocy i sile.  Indukti zabrzmiało naprawdę potężnie. Tylko występ na żywo zagwarantuje nam takie przeżycie. Tylko podczas koncertu można muzykę po męsku “przyjąć na klatę”.  Indukti łoili aż miło, brzmieli mocni i soczyście, a podejrzewam, że w pobliskim Parku Solankowym  kuracjusze spoglądali  z niepokojem w niebo, patrząc czy nie nadciąga burza. Burzy jednak nie było, a my mieliśmy okazję  posłuchać kawałka otwierającego nową płytę. “Sansara” to mocna rzecz, z charakterystycznymi dla tej grupy połamanymi rytmami i zmianami tempa. Ciekawa partia skrzypiec w wykonaniu Ewy i pełna emocji gra Macieja. Te emocje  towarzyszyły muzykom do końca występu, a szczególnie widać je było u obu gitarzystów.  Maciej przeżywał je raczej na spokojnie, przymykając powieki i odlatując w nieznane. Piotrem potrafiły natomiast nieźle potrząsnąć i przegonić po scenie. Piotr miał też jeszcze jedno zadanie do wykonania. Wziął na siebie rolę frontmana i walcząc ze złośliwością mikrofonu zapowiadał poszczególne utwory. Czynił to w sposób profesjonalny i nie pozbawiony specyficznego humoru. Wykazał się też zdolnościami recytatorskimi i przedstawił nam wiersz o pewnym słoniu mającym swoje prywatne sprawy, a jeden z wykonywanych utworów miał jakoby świetnie pasować jako jego muzyczna ilustracja. Zespół w dalszym ciągu przedstawiał na scenie muzykę z  “Idmen”. Kolejno mogliśmy posłuchać następujących utworów: “Tusan homochi tuvota”, “Intukted” , “Aemaet”  i zagrany na koniec “ Ninth wave”. Pomiędzy nimi znalazło się jeszcze miejsce na drugi utwór zagrany tego wieczoru z debiutanckiej płyty czyli “….and weak II”.  Trzeba przyznać, że warszawianie zaaplikowali nam potężna dawkę mocnych wrażeń, dając trochę wytchnienia dopiero w zamykającej koncert kompozycji.  Z każdym następnym granym utworem słońce na Inowrocławiem schodziło coraz niżej i powoli dzień ustępował pola nocy. Wieczorne szarości pozwoliły nareszcie, by do koncertowej oprawy włączyły się efekty świetlne i na scenie powoli dźwięki zaczęły współgrać z barwami. Trzeba przyznać, że zdecydowanie poprawiło to odbiór muzycznych wrażeń. 

Problem z koncertem Inukti polega na tym, że muzykom trudno jest na żywo przedstawić swój repertuar tak, jak można go usłyszeć na płytach. Mamy wprawdzie do czynienia z zespołem instrumentalnym, ale na krążkach grupy możemy też usłyszeć kilka utworów śpiewanych. W rolach wokalistów możemy spotkać  znakomitych gości np.: M. Duda, M. Taff czy N. Frykdahl.  Występując na żywo zespół musi sobie jakoś poradzić bez nich. I radzi sobie wybornie, ale to powoduje, że koncert nie ma swoistego drugiego bieguna, który występuje na płytach. Słuchając płyt, gdzie kompozycje instrumentalne poprzeplatane są wokalnymi nie mamy wrażenia znużenia. Akcenty muzyczne rozkładają się w sposób równomierny i nie powodują znudzenia słuchacza.  Nie mam zamiaru broń boże sugerować, że występ Indukti był nudny bo byłaby  to nieprawda. Trudno jednak nie napisać, że u części widowni Ino-Rock zauważalne były oznaki znużenia. Słyszałem opinie niektórych widzów którzy mówili o pewnej monotonii  i schematyczności dającej się zauważyć w kompozycjach grupy. Dla wielu osób był to na pewno pierwszy kontakt z twórczością grupy. Wiele osób przybyło na ten festiwal dla całkiem innych stylistycznie wykonawców i trudno wymagać od nich, by słuchały niełatwej przecież w odbiorze muzyki warszawian z wypiekami na twarzy. Myślę  jednak, że ci z widzów, którzy przybyli na festiwal także po to, by zobaczyć tą grupę nie zawiedli się i przeżyli prawie godzinną muzyczną ucztę. Piszący te słowa też się do nich zalicza.


NOSOUND

01. Some warmth into this chill
02. Fading silently
03. In the white air
04. From silence to noise
05. Places remained
06. Kites
07. Like the elephant
08. Idle end
09. The moment she knew

Jako trzeci na scenę wyszedł włoski zespół  Nosound, dowodzony przez wokalistę i gitarzystę Giancarlo Errę. Myślę, że dla wielu osób to właśnie ta grupa była główną gwiazdą wieczoru. Muzycy promowali swoją nową, trzecią już płytę zatytułowaną „A Sense Of Loss”. Dwa pierwsze nagrania to właśnie premierowe utwory, które były wtedy dla mnie zupełną nowością. Emanował z nich jednak jakby jeszcze bardziej nostalgiczny charakter, choć w przypadku Nosound już chyba o to bardzo trudno. Nosound znalazł sobie swoją własną niszę, w której naprawdę czuje się świetnie. Wbrew pozorom nie jest to muzyka oparta na gitarze, choć oczywiście głównym kompozytorem i twórcą jest Erra. Ta twórczość jest jak latawiec – unosi się nad nami i szybuje coraz dalej, rozpościerając przed nami wspaniałe krajobrazy, które symbolizują muzyczne odcienie i pasaże, grane przez muzyków Nosound. Nie znajdziemy tu agresji ani tradycyjnej rockowej zadziorności. To jest muzyka uczuć, sentymentów i nostalgii. Pięciu muzyków statycznie zajmujących swoje miejsca na scenie prowadziło nas przez kolejne meandry ich wersji progresywnego grania. Pewną tajemniczość, a także wspomnianą nostalgię potęgowały jeszcze światła, które często były utrzymane w czerwonej tonacji.

Oprócz wspomnianych już dwóch premierowych nagrań, usłyszeliśmy jeszcze 3 utwory z pierwszej płyty „Sol29”, a także 4 z przecudownego albumu „Lighdark”. Gwoli ścisłości muszę nadmienić, że kompozycja  „Like the Elephant” ukazała się na wersji zremasterowanej i poszerzonej „Lighdark”. To chyba najbardziej psychodeliczne, a jednocześnie rockowe nagranie, którego wysłuchaliśmy w trakcie występu Nosound w Inowrocławiu. Osobiście czekałem z utęsknieniem na utwór „From silence to noise”. Ku mojej wielkiej radości Giancarlo Erra w pewnym momencie zapowiedział go swoją angielszczyzną naznaczoną silnym włoskim akcentem. Niestety nie do końca jestem zadowolony z wykonania tej cudownej kompozycji, choć właściwie nie jest to kwestia wykonania lecz raczej źle ustawionego brzmienia. Zresztą dotyczy to całego występu Włochów. Otóż, za bardzo według mnie na pierwszy plan został wysunięty bas, który momentami był wręcz zniekształcony i przesterowany. Natomiast gitara i wokal Erry przesunięto do tyłu, schowano niejako, przez co piękne solówki po prostu ginęły. Być może był to zabieg celowy, ale nie wydaje mi się. Tak czy inaczej wpłynęło to negatywnie na mój odbiór tego koncertu. Pozostałe trzy zespoły miały zdecydowanie lepszy sound.

Pod sceną zebrał się tymczasem już naprawdę spory tłum, a na Teatr Letni spłynęły ciemności coraz późniejszego wieczoru. Widać było, że publiczność dobrze się bawi, a muzycy widząc to dają z siebie jeszcze więcej. Tutaj muszę zaznaczyć, że najbardziej moją uwagę przykuwał perkusista Gigi Zito, który został cichym bohaterem wieczoru. Nie znam się na kwestiach technicznych, ale uważam, że zagrał znakomicie, z wykopem i niesamowitą energią. Jak to się ma do spokojnego i nostalgicznego nastroju muzyki Nosound? Tutaj właśnie mamy do czynienia z pewnym paradoksem. Muzyka ta jest dość spokojna, zwiewna i stonowana, ale pozwala jednocześnie na bardzo dużą swobodę  interpretacyjną i wykonawczą. Gigi skrzętnie to wykorzystał i naprawdę przyjemnością było go oglądać i słuchać. Do tego przez większość czasu grał miotełkami. Coś po prostu wspaniałego. Pozostali muzycy oczywiście nie ustępowali  w niczym Gigi. Większość uwagi zwracał na siebie Giancarlo Erra, który zajął środkową część. Skupiony na grze i śpiewaniu przebywał jakby w swoim własnym świecie, odizolowanym niejako od reszty rzeczywistości. Odwracał się często i współpracował z perkusistą. Większość utworów krótko i zwięźle anonsował, a na początku koncertu miałem wrażenie, że był bardzo stremowany. Jednak nie trwało to długo, a świetne przyjęcie publiczności rozluźniło go i ośmieliło.  Kolejną ważną postacią w Nosound jest niewątpliwie klawiszowiec Paolo Martelacci, którego charakterystyczne pasaże stanowią w silnym stopniu o charakterze tej muzyki. Do tego Paolo wspiera Giancarlo wokalnie, nie tylko zresztą śpiewając, ale również w kontaktach z publicznością. Usytuował się po lewej stronie sceny i choć może niezbyt dobrze widoczny, to jednak był doskonale słyszalny. Natomiast prawą część zajął drugi z gitarzystów, Paolo Vigliarolo. Większą część czasu spędził siedząc na krześle i grając na gitarze klasycznej. Spokojny, poważny, zadumany  i jakby nieobecny. Tak określiłbym go pokrótce. Natomiast troszkę bardziej żywiołowy był uzupełniający sekcję rytmiczną basista Alessandro Luci. Podobnie jak Erra, odwracał się często w stronę perkusisty, komunikując się z nim wzrokowo. Mam wrażenie, że Gigi Zito to bardzo ważna postać Nousound, a jego charyzma i doświadczenie służą pozostałym muzykom.

Poza kwestiami brzmieniowymi występ Nosound wypadł znakomicie. Oczywiście uważam, że był zdecydowanie za krótki, ale taki już urok festiwali muzycznych. Zabrakło mi kilku utworów z mojej ukochanej płyty „Lighdark”, ale mam nadzieję, że jeszcze będę miał okazję to nadrobić, przy okazji kolejnego, może właśnie pełnowymiarowego już występu Nosound w Polsce. Giancarlo napisał zresztą w mailu do mnie, że jest zachwycony i chciałby tu jeszcze wrócić:

“Yes, we really enjoyed so much the show and audience... Simply amazing, we're really looking forward to come back soon to Poland with the full new album!”




STEVE HACKETT BAND

Po koncercie Nosound wielu pytało, czy legenda, choćby i tak znamienita jak Steve Hackett, przeskoczy to, co zaprezentowali Włosi. Wątpliwości rozwiały się gdzieś tak po trzydziestu sekundach otwierającego występ "Mechanical Bride". Hackett dał jasny sygnał, że będzie energetycznie, ale nie zapomniał też o show. Ukryty za baterią klawiszy Roger King i obsługujący rozbudowany zestaw perkusyjny Gary O'Toole siłą rzeczy pozostawali statyczni, ale pozostała trójka uwijała się jak w ukropie, żeby uatrakcyjnić występ. Hackett, choć osiągnął już wiek trzeci, spacerował i wyginał się ze swoją gitarą jak młodzieniaszek. Oczywiście to on wziął na siebie ciężar konferansjerki i nie ograniczył się do standardowych "Good evening" i "Good night" (jego nieudolna próba powiedzenia "dobry wieczór" została nagrodzona gromkimi brawami). Steve okazał się gadułą i to obdarzonym nieprzeciętnym poczuciem humoru. Saksofonista Rob Townsend żwawo przemieszczał się po deskach amfiteatru, często w pozach, które nie sprzyjają emisji strumienia powietrza z płuc. Ale i tak uwagę widowni skupiał na sobie Nick Beggs. Nie tylko z powodu błyskotliwej gry na basie i sticku Chapmana. Nick zaplótł swoje tlenione włosy w warkoczyki i założył krótką skórzaną sukieneczkę (żartowaliśmy potem, że wrócił do korzeni - kiedy ćwierć wieku temu zaczynał karierę w Kajagoogoo też nie różnił się wyglądem od dziewczyny). Nick nie ograniczył się zresztą do przebieranek. Jeśli Townsenda nazwać ruchliwym, to Beggsa trzeba porównać do kulki we flipperze. Jak się zresztą okazało, image Beggsa bywa pomocny. Kiedy przed jednym z utworów perkusja O' Toole'a wymagała drobnej przebudowy, Hackett i Nick umilili czas publiczności, tańcząc walczyka do akompaniamentu klawiszy. Najważniejsze jednak jest to, że mimo wszystkich mających miejsce na scenie bezeceństw ani przez chwilę nie było wątpliwości, że Steve i jego kompani to muzycy światowego formatu - żadnych fałszy, brzmienie całości przestrzenne i selektywne, i tylko, o dziwo, gitara Mistrza Ceremonii ginęła momentami pod zbyt nagłośnionymi basem i saksofonem.

Tyle w kwestii kondycji. Niejeden chciałby się zestarzeć tak, jak Hackett. A co z repertuarem? Przecież Steve nie unika w zasadzie żadnego muzycznego gatunku! Tak też było w Inowrocławiu. Pojawił się pokręcony hard rock na crimsonową modłę, reprezentowany choćby przez wspomniane "Mechanical Bride".  Pojawiły się barwne artrockowe utwory z najwcześniejszych solowych albumów Steve'a, choćby "Spectral Mornings" czy "Ace Of Wands".  Były cudowne ballady, w jakie obfitują ostatnie albumy gitarzysty (harmonie wokalne Steve'a, Beggsa i O'Toole'a w "Serpentine Song" naprawdę robiły wrażenie). Trafiła się wycieczka w czasy niesławnej supergrupy GTR ("Jekyll And Hyde"). Hackett zaprezentował też krótki set akustyczny przypominając, że równie blisko mu do muzyki klasycznej, co do rocka. Spora część publiczności liczyła na klasyki z okresu Genesis - i nie zawiodła się. W cudownie rozbudowanej wersji zabrzmiało "Firth Of Fifth", z jedną z najpiękniejszych solówek w historii (zanim odegrał ją Hackett, wcześniej słynny motyw wykonał na saksofonie altowym Townsend). Na twarzach publiczności odmalowała się ekstaza. I niedowierzanie jednocześnie, bo w sztandarowym utworze Genesis wokalny popis dał perkusista. Jak się okazało, najlepszym (i najbardziej aktywnym) śpiewakiem w zespole jest właśnie O'Toole. Odmienione nie do poznania zostało "Los Endos" - w wersji Steve'a to intrygująca krzyżówka hard i jazz rocka. Ten sentymentalny powrót do przeszłości zakłóciły nieco jadowite komentarze gitarzysty pod adresem dawnych kolegów. Na reunion składu z Hackettem raczej nie można liczyć. Może to i lepiej? Bo gitarzysta jest dziś w zupełnie innym miejscu,  jego żywiołem jest improwizacja, żywe interakcje pomiędzy występującymi na scenie muzykami. W zasadzie ostatnie trzy kwadranse koncertu były takim niełatwym, ale jakże efektownym graniem wypełnione. Co najbardziej niezwykłe - nikt chyba nie miał wrażenia bałaganu. Koncert Steve'a był skrajnie eklektyczny, ale jednocześnie w jakiś niepojęty sposób - spójny. Może to osobowość gitarzysty, która przesyciła jego różne dokonania, może zgranie zespołu - trudno orzec. Faktem jest, że dwugodzinny set Hacketta miał świetnie rozpisaną dramaturgię, rozwijał się od form przystępnych po coraz bardziej awangardowe. W miarę trwania widowiska tłok pod sceną gęstniał, żywiołowe mimo późnej pory brawa nagradzały każdy utwór. Apogeum koncertu była kilkuminutowa, dynamiczna solówka perkusisty. Po niej już tylko ukłon, krótki bis i... temat do rozmów dla zebranych w inowrocławskim amfiteatrze na następny rok. Klasyk nie zawiódł. Więcej - jego występ przewyższył oczekiwania.


Organizacja festiwalu stała na najwyższym poziomie, zarówno od strony bezpieczeństwa, zaplecza gastronomiczno-higienicznego, jak i kwestii czysto muzycznych. Poza pewnymi mankamentami brzmieniowymi w trakcie występu Nosound,  strona techniczna i nagłośnienie były naprawdę fantastyczne. Do tego sprawna obsługa i krótkie przerwy między występami pozwalały na delektowanie się muzycznymi doznaniami bez żadnych przeszkód i opóźnień. Zresztą przerwy pomiędzy poszczególnymi występami były skrzętnie wykorzystywane przez co odważniejszych fanów do nawiązywaniu kontaktów z muzykami, do fotografowania się z nimi i zbierania autografów. I tu naprawdę trzeba pochwalić otwartą postawę muzyków, choć oczywiście nie wszystkich. Cóż, nie każdemu jest dane spotkać się ze Steve’m Hackettem.

Takie imprezy mają jeszcze jeden wymiar. Pozwalają na poszerzanie swoich muzycznych horyzontów, na spotykanie się z ludźmi, którzy dzielą wspólna pasję i chcą się tą pasją dzielić. Jest też okazja na nawiązanie ciekawych kontaktów z osobami z branży muzycznej, które naprawdę są otwarte chętne do współpracy. Mało tego, można nawet spotkać się z redaktorami konkurencyjnych serwisów muzycznych i odbyć z nimi niezwykle przyjemną rozmowę. W końcu muzyka łagodzi obyczaje.    

Rock progresywny ma się całkiem nieźle, a na pewno tak jest w naszym pięknym kraju. Organizatorom tegorocznej imprezy udało się dobrać cztery zespoły reprezentujące zupełnie inne nurty progresywnego grania. Ta różnorodność sprawiła, że inowrocławska  impreza odniosła jednoznaczny sukces, zadowoliła zgromadzoną publiczność i jestem przekonany, że muzyków też. Oby takich wydarzeń było jak najwięcej, a my nie możemy się już doczekać Ino-Rock 2010.

Relację przygotowali: Paweł Tryba, Jan Włodarski i Arkadiusz Cieślak


© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.