Bardzo się cieszę, że olsztyńska Bohema jest przystanią nie tylko dla jazzu, który ma w nazwie, ale też dla wielu innych zjawisk muzycznych. Także takich, które jazzmanów mogłyby doprowadzić do szewskiej pasji. Jakoś bowiem się utarło, że co ambitniejsi metalowcy nawiązań do jazzu się nie wstydzą, ale w drugą stronę ta fascynacja już niekoniecznie działa. Tak czy inaczej, tego wieczoru Bohemę opanowali zwolennicy inaczej ukierunkowanej muzycznej wirtuozerii - znacznie bardziej agresywnej. Publiczność (średnia wieku w okolicy trzydziestki) ubrana była głównie we wszelkie odcienie czerni. Byli wśród niej także przedstawiciele lokalnej sceny - jeden ze stolików okupowali muzycy grindcore'owego Third Degree z gitarzystą Szymonem Czechem na czele. Początek koncertu z przyczyn technicznych opóźnił się o dobrą godzinę, ale narzekać nie zamierzam. Przez ten czas znacznie wzrosła frekwencja, a przybyli wcześniej mieli czas na koncentrację lub konsumpcję, w zależności od upodobań.
Rozpoczęło olsztyńskie Organoleptic Trio, złożone z muzyków, którzy postanowili odpocząć od metalu grając jazz. Zaraz, odpocząć to niewłaścwe słowo. Twórczość Organoleptic relaksowi zdecydowanie nie sprzyja. Wojciech Szymański (perkusja), Mateusz Bednarczyk (gitara, okazjonalnie klawisze) i Krystian Zemanowicz (bas) postanowili jazz wyostrzyć do granic możliwości. Wyszła im muzyka równie ekstremalna, co dawniej, choć zdecydowanie bardziej finezyjna. Przez kilkadziesiąt minut Organoleptic raczyli przybyłych dźwiękami, które w trakcie swoich najdzikszych improwizacji mógłby wygenerować Karmazynowy Król, względnie któryś ProjeKCt. Publiczność, zwabiona chyba głównie nazwami kolejnych wykonawców, przyjęła Organoleptic z szacunkiem (taki poziom techniczny musi wzbudzać respekt), ale i pewnym zdziwieniem. Najgoręcej kibicowali Organoleptic koledzy muzycy, choćby Szymon Czech grający z Szymańskim w grindowej Nyii. Jakby nie patrzeć - zespół zagrał udany set i udowodnił, że słusznie nadał swemu demo tytuł "Wild Jazz".
Po krótkiej przerwie nastąpiła radykalna zmiana nastroju. Tides From Nebula bardzo przytomnie zostali umieszczeni między setami dwóch znacznie ciężej grających kapel, co pozwoliło zebranym na chwilę oddechu. Osobiście byłem bardzo zainteresowany koncertowym brzmieniem Tides. Redaktor Włodarski, który był na ich występie dzień wcześniej, stwierdził, że na żywo zyskują na ostrości. Czy ja wiem? Może to kwestia akustyki pomieszczenia, ale ja nie poczułem się zmiażdżony ścianą dźwięku. Owszem, postrockowe pejzaże brzmiały bardziej surowo niż na płycie "Aura", silniej zaakcentowano w nich rytm, ale wciąż można się było zachwycić zaklętą w nich przestrzenią.. Muzycy Tides widowiskowo kołysali się w rytm utworów, co było jedynym showmańskim elementem ich występu. I co z tego? To nie jest kapela, która potrzebuje jakichś cyrkowych sztuczek, w klimacie, który kreują, można się zatracić - i to jest ich główną siłą. Poza utworami z "Aury" muzycy zaprezentowali jedną nową kompozycję, o zbliżonej stylistyce. Chyba Tides From Nebula mimo krótkiego scenicznego stażu odnaleźli już swój styl. Panowie, kultywujcie go nakolejnej płycie, bardzo o to proszę!
Trzecia i ostatnia odsłona maratonu należała do gdańszczan z Proghma-C. Zespół, choć znany w podziemiu i działający już kawałek czasu, pierwszą płytę wydał dosłownie cztery dni wcześniej. Na dobrą sprawę to właśnie w Olsztynie rozpoczęła się promocja "Bar-Do Travel". Dodajmy - rozpoczęła się w wielkim stylu. Owszem, znałem dostępne w sieci próbki nagrań zespołu, miałem nawet okazję przesłuchać "Bar-Do Travel" jakiś czas przed wydaniem i spodziewałem się ciekawego setu, ale nie miałem pojęcia jak potężną machiną jest na żywo Proghma-C. O ile Organoleptic błysnęli techniką, o tyle Proghma zrównała Bohemę z ziemią. Ten zespół jest w stanie zagrać wszystko i jeszcze trochę. Na szczególne wyróżnienie zasługuje perkusista Kuman, wybijający nieszablonowe, połamane rytmy z niesamowitą prędkością. Publikę "kupili" błyskawicznie. Po pierwszym utworze zespół stanął w obliczu obiektywnych problemów. Wokal i gitary straciły nagłośnienie. Techniczni rozpoczęli nerwową krzątaninę, a obserwujący wszystko z boku Tides From Nebula wskoczyli na scenę i by dodać ducha kolegom zaintonowali ekstremalny hymn wszech czasów - "Pokaż na co cię stać" mathcore'owców z Feel. Przerwa niestety nieznośnie się przedłużyła. Zrzedły nieco miny kapeli i Szymona Czecha, producenta "Bar-Do Travel". Do czasu. Po kilkunastominutowym przestoju Proghma zaatakowała z jeszcze większym impetem. Zaserwowali muzykę, jakiej na polska ziemia wciąż łaknie - krzyżówkę wściekłej ekstremy spod znaku Meshuggah ze spokojniejszymi fragmentami nawiązującymi do twórczości Neurosis czy Cult Of Luna. Zarówno w partiach growlowanych jak i czystych świetnie wypadł wokalista Bob, choć jego głos chwilami niknął pod nadmiernie nagłośnionymi instrumentami. Zupełnie powalił mnie finał koncertu - na scenie ponownie pojawili się Tides From Nebula, tym razem w nietypowej roli - gitarzysta Maciej Karbowski stanął za keyboardem (gra na nim chwilami także w macierzystej formacji), pozostali zaś wnieśli na scenę werble. Połączone siły Proghmy i Tides zagrały kilkuminutowy, plemienny jam. Widownia oszalała. Proghma-C dostała zasłużoną owację po czym w bisie... do szczętu zrujnowała swój wizerunek poważnego metalowego bandu, improwizując na poczekaniu kawałek, który miał punkty styczne i z Neurosis, i z, powiedzmy, Modern Talking, oparty na "wiejskim" motywie klawiszy. Miło jest przekonać się, że tak utalentowani ludzie wciąż mają do siebie zdrowy dystans.
Granie, które królowało tego wieczoru w Bohemie siłą rzeczy pozostanie u nas offowe, w radiowych pasmach dziennych nie ma szans się pojawić. Popatrzmy jednak z drugiej strony. Szlak przetarli Blindead i Ketha, teraz doszlusowują do nich Proghma-C, wkrótce nowy album wypełniony awangardowym metalem wyda Tenebris. A Tides From Nebula, choć z nieco innej bajki, świetnie czuja sę w towarzystwie wyżej wymienionych. Czy przypadkiem nie jesteśmy świadkami narodzin prężnej postmetalowej sceny?
Paweł Tryba