Uwierzylibyście, gdybym Wam powiedział, że Progressive Nation był moim pierwszym koncertem grupy prog (czy nie prog) metalowej? A jednak. Dlatego pełen napięcia był dla mnie okres oczekiwania na ten festiwal. Pytania, które nasuwały mi się na myśl, były bardzo typowe jak dla kogoś, dla kogo miał to być ten pierwszy raz, więc je tutaj pominę. Dodam jednak tytułem wstępu, że mój związek z prog (czy nie prog) metalem był raczej luźny, nazwałbym to nawet przelotnym romansem, który swój rozkwit przeżywał na początku lat 90’ a potem jakoś oklapł, zbladł, spowszedniał, wyczerpał się, żeby nie powiedzieć – rozczarował.
Lubiłem jednak wracać, od czasu do czasu, do kilku ulubionych wówczas wykonawców, a także poznałem kilku nowych, których wydało na świat niesłabnące zapotrzebowanie na tego rodzaju emocje. A emocje towarzyszące tego typy graniu są z rodzaju energetyzujących, wywołujących szybszy obieg krwi i napływ adrenaliny. Któż tego nie potrzebuje chociażby od czasu do czasu?
Na cztery występujące na festiwalu grupy, znałem dwie: Opeth i Dream Theater. Pierwszą cenię za ciekawe kompozycję i doskonałe połączenie agresywnego oblicza muzyki z jej delikatną odmianą, Dream Theater zaś za wysoki kunszt kompozytorsko-wykonawczy. Zachwycony byłem też ich koncertem w Budokan, który wielokrotnie oglądałem na DVD. Nic więc dziwnego, że bardzo chciałem zobaczyć ich „na żywo”. Do występu pozostałych dwóch grup spróbowałem się przygotować słuchając ich dokonań studyjnych. Jak się później okazało, pierwszej – Unexpect - nie dane mi były wysłuchać, droga z Konina do Bydgoszczy zajęła mi kilkanaście minut za długo, a szkoda, bo bardzo ciekawy byłem scenicznego oblicza tego zespołu. Ich album „In a Flesh Aquarium” zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Różnorodność i przepych, podane w awangardowej formie, robiły na mnie zawsze wrażenie. Jak przeniosło się to na scenę? Tego niestety nie zobaczyłem. Polecam jednak ich album z 2006 roku wszystkim tym, którzy, tak jak ja, patrzą na metalową scenę niejako z ukosa, sami idąc nurtem bardziej progresywnym, zwłaszcza zaś tym, którzy lubią eksperymenty i niebanalne podejście do muzyki.
Bigelf dał się poznać jako solidny, hard rockowy zespół, którego brzmienie należałoby umiejscowić w niedalekiej, ale jednak, przeszłości, natomiast wizerunek sceniczny cofał ten zegar jeszcze znacznie dalej. Panowie najwyraźniej traktowali swoje powołanie z przymrużeniem oka i - co tu dużo mówić - końcowy tego efekt był bardzo ciekawy. W trakcie trwania koncertu publiczność miała okazję zobaczyć Mike’a Portnoya, który wybiegł na scenę aby wspomóc swymi umiejętnościami perkusistę Bigelf. Nie wiem jak samym muzykom, ale publiczności ten spontaniczny gest bardzo przypadł do gustu.
Po krótkiej przerwie na scenę wyszła pierwsza z dwóch wielkich gwiazd wieczoru – szwedzki Opeth. W trakcie pierwszego utworu przeleciała mi przez głowę myśl, że nastąpiła zmiana akcentów, teraz liczyć się będzie już tylko muzyka. Tak też istotnie było. Akerfeldt i spółka przybyli przede wszystkim po to, aby podzielić się ze słuchaczami swoją muzyką. Nadzwyczajną – dodajmy.
Opeth przedstawił nam swoje cięższe oblicze, pozostawiając te bardziej nostalgiczne wcielenie jedynie na rozpoczęcie i zakończenie występu. Osobiście odwróciłbym proporcje, ale chwała im za to, że udowodnili mi, że również mocne dźwięki i growl można podać w wyrafinowanej formie.
Gdy po raz ostatni zgasły światła w hali Łuczniczka, było już jasne, że na scenie pojawi się Dream Theater. Zespół, który zebrał największą ilość przybyłych na festiwal fanów. Nie będę ukrywał, że również dla mnie możliwość posłuchania na żywo Teatru Snów i Opeth była magnesem, który przyciągnął mnie tego wieczora do Bydgoszczy. Setlista nie była moją listą marzeń, ale ilość decybeli była tak ogromna, że każdy znany takt czuć było całym ciałem, oczy zaś mogły obserwować, w jaki sposób ci cudotwórcy zmieniają swoje umiejętności w dźwięki. Tego nie da się uzyskać w zaciszu domowych pieleszy z słuchawkami na uszach. Nie wiem jak radzą sobie z wyjaśnieniem tego doświadczenia inni bywalcy koncertów, ale dla mnie koncerty na żywo mają w sobie coś z rytuału, świeckiego obrzędu, w czasie którego jedni zamieniają wodę w wino, a drudzy są tego świadkami.
Blednie przy tym fakt, że lista utworów w czasie koncertu, który jest tylko częścią większej całości jaką jest festiwal, musi być okrojona, że brakuje tych kilkudziesięciu minut, przez które więź pomiędzy muzykami a publicznością zaczyna krzepnąć i rozwijać się bardziej naturalnie. Jest to niewielka cena za to, że dane nam było w ciągu jednego wieczoru wysłuchać tak różnorodnej i wyjątkowej porcji muzyki.
Jak zatem podsumować całość wydarzenia jakim było Progressive Nation? Najkrócej byłoby stwierdzić, że stosunek ceny do jakości był naprawdę wyśmienity. Pocieszający jest fakt, że można zorganizować imprezę z rozmachem, plejadą gwiazd i nie zrujnować przy tym kieszeni młodszych fanów muzyki. Jest to recepta na to, aby ludzie na taki festiwal po prostu przyszli, dobrze się bawili i wyszli z koncertu zadowoleni. Cieszy również, że Polska coraz częściej jest wpisana w koncertowe time table zespołów z wysokiej półki. Uczucie, że Oni grają specjalnie dla Ciebie, jest bezcenne. Podziękowania za to należą się Organizatorom.
Marcin Łachacz