A+ A A-

Przyjaciele dla Seiferta. Filharmonia w Krakowie, 5 XI 2009 r.

Albo rybki albo akwarium? Dobrze, że są ludzie, którym nie brakuje wyobraźni i odwagi, by przeciwstawić się tego typu mądrościom. Jeśli bowiem ktoś był w ostatni czwartek w Filharmonii Krakowskiej, to mógł się na własne oczy i uszy przekonać, że można na jednym koncercie mieć - może nie rybki i akwarium - ale multum gwiazd i kawał świetnej muzyki.

5 listopada zainaugurowany został festiwal Zbigniew Seifert In Memoriam, odbywający się w ramach 54. Krakowskich Zaduszek Jazzowych. Seifert odszedł od nas 30 lat temu, ale pamięć o nim trwa. Udowodnili to jego przyjaciele angażując się w organizację festiwalu, udowodnili przyjeżdżając tu, do Krakowa i grając dla niego.

Koncert rozpoczęło trio w składzie Jasper van’t Hof (fortepian), Adam Nussbaum (perkusja) oraz Philip Catherine (gitara). Ci wyśmienici muzycy zachowywali się początkowo tak, jakby ktoś ich zbudził w środku nocy i kazał grać. Byli zdezorientowani i mieli problemy ze zgraniem. Szybko jednak okazało się, co znaczy klasa, kunszt, talent i charakter. Mimo początkowych trudności już po kilku minutach mieli całą filharmonię u swych stóp i to nie tylko ze względu na niesamowite partie solowe, kapitalną grę, czy ogień ukryty we wspólnych improwizacjach, zwróconych w stronę free. Ci trzej wielcy muzycy wnieśli w ten wieczór powiew radości życia i ogromnej pogody ducha. Świetnie się razem bawili, a ich nastrój udzielał się widowni. Bardzo uważnie słuchali przy tym siebie nawzajem, odpowiadali sobie w poszczególnych zagrywkach, prowadząc muzyczną wymianę zdań. W jednej z przerw między utworami Nussbaum zapytał, czy następny utwór to będzie walczyk. Odpowiedź uzyskał od razu. Tyle, że Catherine powiedział „yes” a van’t Hof - „no”. ...po czym wszyscy trzej wybuchli śmiechem. I tak przez cały koncert: grali fenomenalnie, dając się ponieść muzyce, by za chwilę przekomarzać się, chichrać i wygłupiać.

...a po zakończeniu występu panowie Catherine, van’t Hof i Nussbaum wyszli na środek sceny i gdy wydawało się, że zaraz zaczną się kłaniać widowni, dziękując za gorące brawa, oni unosząc głowy zaczęli machać gdzieś w górę, jakby w stronę sufitu. „Zbiggy! Zbiggy! Thank you! See you Zbiggy!”

Po krótkiej przerwie na scenie pojawiła się kolejna, obok van’t Hofa ikona europejskiej pianistyki jazzowej - Joachim Kuhn. Podobnie jak van’t Hof również i Kuhn znalazł w swoim czasie oparcie w nurcie jazz-rocka i ciekawie było móc przekonać się na własne uszy, gdzie ci muzycy znajdują się dzisiaj, w jakiej stylistyce się odnajdują. Kuhn, spokojny, ponury i zamknięty w sobie pojawił się na scenie z... saksofonem. A gdy tylko zasiadł do fortepianu, rozpoczął się niesamowity, ekstatyczny popis jego umiejętności. Zupełnie jakby chciał wskrzesić w sobie te pokłady muzycznej furii, jaką odnajdziemy słuchając płyty Zbigniewa Seiferta Man of the Light. Jednocześnie, z każdą minutą, jego koncert rozwijał się w przestrzeni, wypełniając ją porwanymi frazami z pozoru nieprzystającymi do siebie. W pewnym momencie Kuhn sprawnie przeszedł do gry na saksofonie (chwilami wykorzystując fortepian jako pudło rezonansowe), a następnie powrócił do pianina. Człowiek orkiestra, można rzec.

Po występie Joachima Kuhna przyszedł czas na trzecią i ostatnią odsłonę koncertu, czyli polską prapremierę Zbigniewa Seiferta Koncertu jazzowego na skrzypce, orkiestrę symfoniczną oraz grupę rytmiczną. Na scenie pojawiła się Orkiestra Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie, za perkusją zasiadł Janusz Stefański, na basie pojawił się Bronisław Suchanek, na fortepianie ponownie mogliśmy podziwiać Joachima Kuhna, natomiast, jako solista, na skrzypcach zagrał Mateusz Smoczyński. Ten niedługi, bo ledwie półgodzinny koncert, wpisujący się w poetykę tzw. trzeciego nurtu, był przede wszystkim popisem muzyków z „sekcji jazzowej”. Niezbyt rozbudowane fragmenty grane przez orkiestrę pełniły raczej rolę tła, czy łącznika spajającego całą kompozycję. Mimo wspaniałej gry Kuhna, czy Suchanka, wypełniającej tą część koncertu, trzeba powiedzieć, że prawdziwą gwiazdą okazał się Mateusz Smoczyński – niezwykle utalentowany, zapatrzony w Sieferta. Emocje sięgnęły zenitu, gdy z granej na bis improwizacji Kuhna ze Smoczyńskim wyłoniło się zagrane z fenomenalną energią Quo Vadis. Ręce same składały się do oklasków...

To był prawdziwie Seifertowski wieczór - wielki, z pompą, godny okazji. Na wysokości zadania stanęli wszyscy. No, może poza widownią. Nie wiem dlaczego były tego wieczoru wolne miejsca na sali. Nie potrafię sobie tego w żaden racjonalny sposób wyjaśnić. Ale z drugiej strony, czy może to aż tak dziwić? Jeszcze do niedawna zdobycie nagrań Seiferta graniczyło z cudem. Kilka lat temu ukazała się reedycja płyty Kilimanjaro, również nie tak dawno temu na rynek trafiły Man of the Light i Solo Violin. Do dnia dzisiejszego nie ukazały się w Polsce dwie płyty, które Zbyszek nagrał w Stanach - Zbigniew Seifert oraz Passion. Czy tegoroczne Zaduszki coś w tej materii zmienią? Czas pokaże...

Długo po koncercie zastanawiałem się, czy to, co można było tego wieczoru usłyszeć spodobałoby się melomanom niekoniecznie identyfikującym się z jazzem? Czy laik wyszedłby z tego, dość awangardowego, koncertu po pięciu minutach, czy też byłby oczarowany atmosferą wieczoru? Wydaje mi się, że to drugie. To była jedna z nocy, kiedy dzieją się rzeczy niezwykłe. Magia muzyki Seiferta działa.

Jacek Chudzik

 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.