Zbigniew Seifert – Człowiek Światła – postać, której poświęcono festiwal „Zbigniew Seifert In Memoriam”, odbywający się w ramach 54. Krakowskich Zaduszek Jazzowych. Muzyk całe życie związany z Krakowem, jazzem i skrzypcami. Postać wielkiego formatu, chluba polskiego jazzu i osoba bliżej mi nieznana. Tym chętniej zdecydowałem się wybrać na premierę „Passion” – filmu biograficznego w reżyserii Erin Harper – towarzyszącej promocji książki autorstwa Anety Norek „Man of the Light”.
Po symbolicznym opóźnieniu, gdy tylko wszyscy krewni i znajomi Seiferta uczestniczący w dyskusji o książce zajęli miejsca w sali widowiskowej Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, głos oddano samej Erin Harper odpowiedzialnej za projekt „Passion”. I tu niemiłe rozczarowanie. Okazało się bowiem, że filmu, którego premiera miała mieć miejsce około półtora roku temu, nadal nie ukończono, zaś zebranej publiczności zostaną zaprezentowane jedynie fragmenty. „Passion” jest wciąż na etapie produkcji, sceny jakie wybrała pani Harper pochodzą i sprzed 2 lat i sprzed 2 miesięcy i sprzed 2 tygodni. Tłumacząc problemy z ukończeniem filmu wszędobylskim kryzysem finansowym, Erin Harper podziękowała wszystkim za wsparcie finansowe udzielone w formie zakupu biletów i obiecała, że „it will be done... one day”. Mam nadzieję, że pokaźnych rozmiarów kamera, z którą nie rozstawała się reżyser, nie wydłuży dodatkowo czasu kompletowania materiałów do filmu.
Lejtmotywem dokumentu jest, w zamyśle, fascynacja młodego muzyka Zacha Brocka, okrzykniętego przez „Chicago Tribune” „wielką nadzieją skrzypiec jazzowych”, postacią Zbigniewa Seiferta W otwierającej scenie Zach wspomina swoje poszukiwania inspiracji u wielkich muzyków i przyznaje, że z początku Zbigniew Seifert był na jego liście jedynie przypisem, twórcą którego nazwisko towarzyszyło wielkim muzykom w różnych sesjach nagraniowych. Po odkryciu nagrania „Solo Violin” i kolejnych dzieł Seifert z przypisu stał się dla Zacha Brocka wzorem, by tak jak polski muzyk stać się częścią muzyki.
Tak – należy podejrzewać – zaczyna się podróż młodego skrzypka po życiu i twórczości Zbigniewa Seiferta. Półgodzinny zlepek fragmentów prezentuje wspomnienia innych muzyków – Stańko, Suchanek, De Johnette – żony i przyjaciół. Z relacji osób, które miały szczęście znać Seiferta dowiadujemy się o ogromnej miłości Seiferta do muzyki, o tym jak pewnego dnia, wracając z festiwalu w Niemczech zaproponował kolegom by zagrać krajobraz zachodzącego słońca, a także o ogromnej miłości do żony. Wyjeżdżając w trasę muzyk zostawiał po całym domu drobne liściki, które żona, także obecna na projekcji, stopniowo odkrywała.
Muzyka Seiferta zostaje określona jako późny Coltrane – sam Zbiggy rozpoczynał przygodę z jazzem od saksofonu altowego i olśnienia płytą „Blue Trane” – z bluesem obecnym nie na poziomie kompozycji, a na poziomie emocji – mowa o tzw. „bluesowym płaczu”. Tomasz Stańko zaś o muzyce Seiferta mówił jako o idei, filozofii i naturalnej mądrości. Przypomniano także ponure czasy PRL-u, w których na szczęście nie dało się cenzurować jazzu. Można ingerować w treść książek czy filmów, nie da się jednak ocenzurować krzyku instrumentu.
Przedwcześnie zmarły muzyk – planujący zostać docentem skrzypiec i chcący pogłębiać edukację muzyczna w zakresie tak brakującej mu wiedzy z kompozycji – wywarł ogromny wpływ na rzesze jazzmanów. Niechaj za wszystkie pochwały starczą słowa Michała Urbaniaka, który pożyczając jego skrzypce wyraził nadzieję, że może dzięki instrumentowi i on stanie się równie genialny. O muzyce samego Seiferta, towarzyszącej poszczególnym scenom w formie fragmentów koncertów, nie potrafię powiedzieć nic mądrzejszego, od tego co zawarł Miles Davis w jakże dosadnym określeniu – "grał jak sukinsyn".
30 minutowy zlepek scen to nawet nie zapowiedź biografii Seifrta, to po prostu fragmenty brudnopisu, z którego miejmy nadzieje kiedyś powstanie wyczerpujący obraz. Kpiący uśmiech, jaki pojawił się na mojej twarzy po zakończeniu projekcji, bardzo szybka starła gromka owacja osób, które przecież znały Seiferta. Ci ludzie czekają na ten film i ten film jest im bardzo potrzebny. Zresztą nie tylko im – wszyscy możemy przeżywać piękne chwile słuchając muzyki Człowieka Światła. Wszyscy także możemy wspomóc dalsza produkcję filmu wpłacając darowizny za pośrednictwem strony internetowej.
Dalszą część wieczoru wypełniły koncerty. Występy otworzyło kameralne trio, czyli Jan Jarczyk za fortepianem, Jana Gonciarczyk za kontrabasem i Janusza Stefański odpowiedzialny za rytm. Po dwóch spokojnych i nastrojowych kompozycjach – „Music for S” i będącej wyrazem tęsknot imigranta Jarczyka „There is Alway Time (and don’t you ever forget about it)" – na scenie pojawił się sprawca całego zamieszania, skrzypek Zach Brock. Trio przekształciło się w kwartet, zaś rolę basisty przejął Bronisław Suchanek. I tak zespół towarzyszący kiedyś samemu Seifertowi, zaprezentował swoje umiejętności oraz umiejętności młodego Brocka. Pięcioutworowy, godzinny występ dowiódł, że jazzmanów czas się nie ima, a młody muzyk nie ustępuje kroku starym wygom. Utwory z repertuaru Seiferta – „Turbulent Plover”, „Birda” Parkera – „Confirmation”, Zacha Brocka – „Mr. Shah” – i Jarczyka – „Remembering Seifert”, doprowadziły żywiołowo reagującą na każde świetnie zagrane solo publiczność do finału. „On the Farm” z dorobku Zbigniewa Seiferta, zagrane z fantastycznym groovem i ogromnym uczuciem zasłużyło w pełni, tak jak i cały występ kwartetu, na owację na stojąco.
Skrzypce nie znajdują się w moim ulubionym instrumentarium jazzowym, więc nie podejmuję się porównań gry Zacha do innych klasyków i mistrzów smyczków. Nie sposób jednak nie zwrócić uwagi na doskonałe przygotowanie techniczne młodego muzyka, na szczerą grę całym sobą – miało prawo zaschnąć mu w ustach – na radość grania i na szacunek jakim obdarzał towarzyszących mu jazzmanów. Nie wiem czy ten człowiek już stał się częścią granej muzyki, ale mogę podejrzewać, że jest na dobrej drodze.
Cały kwartet był bardzo dobrze ze sobą zgrany, wspólna gra sprawiała muzykom olbrzymią przyjemność, a mi jako widzowi aż serce rosło na widok porozumiewawczych spojrzeń, skinień i wspólnego wyznaczania sobie kolejności grania ognistych solówek. Miałem szczęście uczestniczyć w występach żywych legend jazzu, którym brakowało tych podstaw. Czego zaś brakowało w koncercie Zach Brock Quartet? Dialogu między instrumentami, ale mogę się zgodzić, że kompozycje tego po prostu nie uwzględniały.
Jak oceniać całość wydarzenia? Sprzedanie fragmentów filmu jako premiery budzi niesmak – zwłaszcza w czasach kryzysu, gdy każdy grosz liczy się dwa razy. Wzruszenie bliskich Zbigniewa i doskonały koncert na osłodę, w pewnym stopniu zatarły to niemiłe wrażenie.
Bartosz Rumieńczyk