Na koncert Gary’ego Moore’a, który miał się odbyć w dniu naszego narodowego święta 11 listopada na warszawskim Torwarze, czekałem ze zniecierpliwieniem już od dłuższego czasu. I myślę, że nie byłem w tym odosobniony. Jednak magia faceta, który na swojej gitarze potrafi wyczarować przepiękne dźwięki, nadal działa. I tego wieczoru rzeczywiście wszystkich zaczarował.
Koncert właściwie można by podzielić na cześć bluesową (czy raczej blues-rockową) oraz część balladową. W tej pierwszej Gary pokazał pełnię swoich muzycznych możliwości, odgrywając z wielką pasją zestaw blues-rockowych szlagierów. Wiadomo nie od dziś, że muzyk czuje się w tej stylistyce jak ryba w wodzie i tego wieczoru to potwierdził. Efektownymi, czasem bardzo rozbudowanymi solówkami gitarowymi nie pozwalał choćby na chwilę odetchnąć. Często zmieniał gitary, ale ani na chwilę nie tracił wyczucia, z jakim zawsze potrafił grać bluesa. W setliście znalazły się m.in. „Down the Line”, „Since I Met You Baby”, „All Your Love, „Mojo Boogie”, „Too Tired”, “Walking by Myself” oraz bisowy “The Blues Is Alright”. W tym ostatnim poprosił siedzącą do tej pory publiczność o powstanie i już do końca koncertu nikomu nie przyszło do głowy, żeby usiąść.
Natomiast druga część występu to ta bardziej wyciszona, balladowa. To dzięki niej Gary Moore trafił do świadomości masowego odbiorcy. Ale za to jak trafił. Niezwykłym przeżyciem było obserwować publiczność tonącą w zadumie przy dźwiękach nieśmiertelnego „Still Got the Blues”, „I Love You More Than You’ll Ever Know” czy zagranego już na bis „Parisienne Walkways”. Sam zresztą z wielką chęcią oddawałem się tej błogiej melancholii. Szczególnie urzekający był dla mnie „I Love You More Than You’ll Ever Know”, który jakoś do tej pory pomijałem w dyskografii artysty. W tym utworze Moore pokazał wszystko, co najlepsze. Przez te kilkanaście minut istniał tylko on i jego gitara. Nawet takie evergreeny jak „Still Got the Blues" czy „Parisienne Walkways” nie wywołały u mnie takich dreszczy.
Żeby nie było od początku do końca tak słodko, to należy się parę gorzkich słów pod adresem organizatorów koncertu, którzy postanowili na płycie ustawić krzesełka z ponumerowanymi miejscami. Z tego, co się zdążyłem zorientować, gros fanów również uznało ten pomysł za niedorzeczny. Ktoś widocznie nie wziął pod uwagę tego, że koncert rockowy rządzi się trochę innymi prawami niż koncert w filharmonii. Na szczęście atmosfera koncertu niewiele na tym ucierpiała.
Sam Moore natomiast był w doskonałej formie - zarówno instrumentalnej, jak i wokalnej. Był klasą sam dla siebie, reszta muzyków stanowiła dla niego tylko tło. Chyba 2 razy podczas koncertu wspomniał o Dniu Niepodległości, co było bardzo sympatycznym akcentem, świadczącym o chęci nawiązania miłej interakcji z polską publicznością. Ta ostatnia nie pozostała mu dłużna i nagrodziła jego występ naprawdę gorącymi brawami. Jeśli o mnie chodzi to częściej mógłbym świętować ten dzień w taki sposób, bo koncert z pewnością nie rozczarował. Przez 100 minut Moore potwierdzał swoją klasę, udowadniając tym samym, że ma jeszcze mnóstwo do zaoferowania.
Natomiast druga część występu to ta bardziej wyciszona, balladowa. To dzięki niej Gary Moore trafił do świadomości masowego odbiorcy. Ale za to jak trafił. Niezwykłym przeżyciem było obserwować publiczność tonącą w zadumie przy dźwiękach nieśmiertelnego „Still Got the Blues”, „I Love You More Than You’ll Ever Know” czy zagranego już na bis „Parisienne Walkways”. Sam zresztą z wielką chęcią oddawałem się tej błogiej melancholii. Szczególnie urzekający był dla mnie „I Love You More Than You’ll Ever Know”, który jakoś do tej pory pomijałem w dyskografii artysty. W tym utworze Moore pokazał wszystko, co najlepsze. Przez te kilkanaście minut istniał tylko on i jego gitara. Nawet takie evergreeny jak „Still Got the Blues" czy „Parisienne Walkways” nie wywołały u mnie takich dreszczy.
Żeby nie było od początku do końca tak słodko, to należy się parę gorzkich słów pod adresem organizatorów koncertu, którzy postanowili na płycie ustawić krzesełka z ponumerowanymi miejscami. Z tego, co się zdążyłem zorientować, gros fanów również uznało ten pomysł za niedorzeczny. Ktoś widocznie nie wziął pod uwagę tego, że koncert rockowy rządzi się trochę innymi prawami niż koncert w filharmonii. Na szczęście atmosfera koncertu niewiele na tym ucierpiała.
Sam Moore natomiast był w doskonałej formie - zarówno instrumentalnej, jak i wokalnej. Był klasą sam dla siebie, reszta muzyków stanowiła dla niego tylko tło. Chyba 2 razy podczas koncertu wspomniał o Dniu Niepodległości, co było bardzo sympatycznym akcentem, świadczącym o chęci nawiązania miłej interakcji z polską publicznością. Ta ostatnia nie pozostała mu dłużna i nagrodziła jego występ naprawdę gorącymi brawami. Jeśli o mnie chodzi to częściej mógłbym świętować ten dzień w taki sposób, bo koncert z pewnością nie rozczarował. Przez 100 minut Moore potwierdzał swoją klasę, udowadniając tym samym, że ma jeszcze mnóstwo do zaoferowania.
Jakub Szwajkiewicz, Olsztyn