Start:
Do krakowskiego klubu Studio dotarłem około 19:40. Przywitał mnie widok ogromnej kolejki do wejścia. Nigdy wcześniej nie widziałem w tym miejscu takiej liczby osób, które pragnęły wejść na koncert.
Ku mojemu zaskoczeniu, w środku znalazłem się nadzwyczaj szybko. Widać, że organizatorzy byli przygotowani, aby stawić czoła takiemu tłumowi. Szybki rzut oka na sklepik - koszulki, bluzy, z cd był tylko ostatni album Shadows Of The Sun, niestety, nie w tej limitowanej do 200 sztuk wersji, dodatkowo były 3 winyle (Shadows Of The Sun, Perdition City oraz Blood Inside). Było też coś Tides From Nebula, coś Mayhem... generalnie nie tak źle, ceny tez nie najgorsze.
Szatnię sobie odpuściłem, gdyż kolejka jak zwykle skutecznie odstraszała, i udałem się do sali właściwej.
Tides From Nebula:
Jak pierwszy "rozgrzewacz" wystąpili chłopcy z Warszawy. Nie miałem wcześniej okazji zapoznać się z tym zespołem, ale z tego co wiem, zaległości mogę odrobić dość szybko, gdyż wydali oni do tej pory zaledwie jeden album. W sumie wiedziałem tyle, że grają tak zwany post rock, cokolwiek ten termin miałby oznaczać.
Występ był bardzo przyjemny. Widać, że scena jest żywiołem tego zespołu. Zagrali bardzo energetycznie, wypracowali świetne brzmienie i choć ciężko było mi odróżnić od siebie poszczególne kompozycje, to nie nużyli. Dźwiękowy monolit zbudowany na bazie Pink Floyd, Hawkwind i zapewne Neurosis sprawdził się znakomicie. Zespół został przyjęty bardzo dobrze, niestety nie było przewidzianego czasu na bisy, i tym samym po około czterdziestu minutach Tides From Nebula opuścili scenę.
Void Of Voices:
Miłośnikom rocka progresywnego imię Attila może wiele nie powiedzieć, jest to jednak jeden z najznakomitszych wokalistów na scenie metalowej. Ten węgierski wokalista zasłynął jako członek Tormentor, ale przede wszystkim Mayhem, z którym wydał najsłynniejszy chyba black metalowy album na świecie De Mysteriis Dom Sathanas. Ostatnio także robi karierę jako członek Sun O))), kapeli specjalizującej się w gatunku drone.
Wokalista ten jest nieprzewidywalny. Potrafi na koncert wyjść w stroju drzewa, króliczka, Hitlera czy mnicha. Nas zaszczycił na całe szczęście tym ostatnim wyborem. Przy przyciemnionym świetle, jedynie w blasku dwóch świec i trzech zniczy, Attila pojawił się na scenie.
Void Of Voices to projekt, w którym głos jest jedynym instrumentem. Trudno to sobie wyobrazić, prawda?
Zapewniam was, że wiele osób miało trudności z wysłuchaniem tego koncertu. Attila wył, charczał, zawodził, śpiewał, syczał, growlował, skrzeczał, inkantował... a wszystko to zapętlał i tworzył ścianę dźwiękowego zniszczenia. Ludzie się pocili, zatykali uszy, wychodzili z sali lub oglądali cały ten spektakl w zdumieniu i z podziwem dla wokalnego kunsztu tego szaleńca. Zaprezentował on dwa utwory które trwały łącznie około pięćdziesięciu minut. Bisów nie było, choć oklaski tych którzy pozostali na sali były gromkie. Ja pozostałem w szoku, i pewnie szybko z niego nie wyjdę. Chciałbym zobaczyć ten koncert raz jeszcze. Jeśli muzyka (o ile to jeszcze można nazwać muzyką!) może opętać duszę, to tylko taka.
Ulver:
Po sonicznych torturach w wykonaniu Void Of Voices, na koncert Ulver oczekiwałem jak na łyk powietrza (którego prawdę mówiąc także mi brakowało, klub był zatłoczony jak nigdy!). Wiedziałem, że na wielkie ukojenie nie mogę liczyć, gdyż jedynie Shadows Of The Sun jest w miarę "spokojnym" albumem. Raczej pewne było, że nie cofną się do swej black metalowej przeszłości, choć podobno podczas koncertu w Grecji zagrali jeden numer z Kveldssanger. U nas materiał był troszkę mniej przekrojowy, choć rozrzut i tak był duży, gdyż zespół cofnął się aż do 1997 roku, do płyty William Blake's Marriage Of Heaven And Hell.
Występ przygotowany był kapitalnie. Świetne światła oraz ekran, na którym wyświetlane były intrygujące wizualizacje. Zastanawiające mnie zjawisko pojawiło się w momencie, gdy nagle zamiast ruchomych obrazków, ujrzałem stateczny napis, który mówił o nie wyświetleniu filmu z uwagi na cenzurę. Ciekawi mnie, czy faktycznie był to odgórny zakaz, czy po prostu chwyt zespołu.
Najpiękniejsze chwile przeżyłem podczas słuchania kompozycji z Shadows Of The Sun. Nawet gdy podczas otwierającego gig Eos szwankowało trochę brzmienie - było pięknie. Z płyty tej zagrali także mój ulubiony Funebre. Liczyłem po cichu na cover Black Sabbath, ale nie dane mi było go usłyszeć tym razem.
Poza numerami z Shadows Of The Sun, mieliśmy mnóstwo elektroniki. Głównie numery z Blood Inside - widać było, że publika była zachwycona. Garm śpiewał całkiem dobrze, po zespole nie widać był stresu - a przecież nie było ich na deskach jakieś piętnaście lat! Swoją drogą, skład na scenie prezentował się ciekawie - perkusja, gitary, wokal, bębny, klawisze, jakieś trzy komputery, loopy, gong, kocioł... i z każdego takiego medium dźwięku dobiegały różnorakie tony.
Jednak pomimo dość agresywnej elektroniki, w wielu momentach królowała cisza. Stąd też karteczki przed sala, na których napisano w imieniu zespoły prośbę o ciszę na widowni. Niestety, wielu pijanych głupców (nie nazwę ich inaczej) nie potrafiło tego uszanować. Szczególnie denerwujące było to w spokojniejszych fragmentach jak w Funebre, czy na początku Operator, gdy słychać było tylko dźwięki telefonu. Żenada. Jest to zachowanie, do którego nigdy nie przywyknę.
Poza tymi przykrymi incydentami koncert był miażdżący. I choć publika skandowała nazwę zespołu długo, a oklaski trzęsły posadami Studia, zespół nie zagrał bisów, i wyszedł po raz wtóry na scenę tylko po to by się ukłonić.
Jeśli naprawdę jest coś takiego jak post rock, to właśnie jest nim Ulver. Może zabrzmi to bardzo apriorycznie, ale jest to muzyka, która wykroczyła poza rock i ciężko jest już nazwać ją rockową, choć baza jest ta sama, a instrumentarium zostało tylko trochę powiększone.
Od czasu gdy usłyszałem po raz pierwszy Perdition City czekałem na ten koncert. I choć z tego albumu odegrane zostały tylko dwie kompozycje, nie wyszedłem z przykrym niedosytem lecz satysfakcjonującym nasyceniem.
Tekst i zdjęcia: Rafał Ziemba