Gdzieś za ośnieżonymi, białymi szczytami jest pewna magiczna kraina, w której wielu z nas chciałoby choć na chwilę się znaleźć. Dziwy i cuda się tam dzieją. Mieszkańcy uwielbiają grę w krykieta, ba! Cynthia gra w niego codziennie, w dość nietypowy i krwawy sposób! W przestrzeni rozchodzi się melodia, wygrywana przez magiczną pozytywkę. Od czasu, do czasu lądują tam goście z kosmosu, a władze krainy chcą zmniejszyć wzrost mieszkańców do czterech stóp, by poradzić sobie z budowlanym krachem, jaki ogarnął państwo. Na plaży stoi tron króla Kanuta, a kolacja jest zawsze na czas gotowa…
Ci, którzy obraz tej krainy tworzyli, raczej nigdy już nie spotkają się razem na scenie. Wizja sprzed trzydziestu kilku lat jednak na szczęście jest kultywowana przez oddanych fanów, a także pięciu zapaleńców z Mediolanu, którzy spełniają się na scenie wiernie odtwarzając muzykę swych Mistrzów sprzed lat. Włosi z The Watch nasz kraj chyba bardzo lubią, bo ich występy stają się u nas regularne. A miasto Konin polubili zdaje się szczególnie, bo powrócili tutaj ponownie, tym razem swój koncert nazywając „The Blue Show”. Jeśli kolor niebieski, to rzecz jasna płyta „Foxtrott”, bodaj najbardziej spójny album „starego” Genesis, od dechy do dechy powalający na kolana!
Przed koncertem pewne obawy wzbudzał fakt, że miał on odbyć się w mniejszej sali konińskiego Domu Kultury. Pisząc ten tekst jednak jestem już przekonany, że było to bardzo dobre rozwiązanie. Dzięki bliskości sceny, instrumentów a przede wszystkim samych artystów, można było poczuć się jakby w środku muzyki i dzięki temu przeżywać ją w najlepszy z możliwych, sposobów. A mogę Was zapewnić, że było co przeżywać!
Nieco duszna, raczej ciasna, ale jakże przyjazna muzyce salka wypełniła się po brzegi. Tradycyjnie serwis muzyczny ProgRock.org.pl pragnie złożyć podziękowania Ryszardowi i Robertowi, za zarezerwowanie dobrych miejsc pod sceną. Dzięki Wam możemy w szczególny sposób podzielić się wrażeniami z koncertu. Dziękujemy!
Przed nami stały stare organy, ponoć identyczne jak te, których używał kiedyś Tony Banks. Stała charakterystyczna, dwunastostrunowa gitara, na której kiedyś grał Mike Rutherford. Były także: gitara akustyczna i elektryczna, instrumenty, na których ponad trzydzieści lat temu grali panowie Phillips i Hackett. Z tyłu królował sprzęt perkusyjny, najnormalniejszy pod słońcem, bez żadnych bajerów, klasyczny zestaw, którego panem przed laty był Phil Collins. Wreszcie stał mikrofon z zawieszonym tamburynem i leżącym w zasięgu ręki fletem poprzecznym, nieodłączne atrybuty mistrza Petera Gabriela.
Nieco spóźnieni, ale tryskający włoskimi, bardzo wesołymi i szczerymi uśmiechami wyszli na scenę. The Watch, w składzie: Giorgio Gabriel (gitary: akustyczna i elektryczna), Guglielmo Mariotti (gitara 12 strunowa i bas), Simone Rossetti (wokal, flet i tamburyn), Valerio De Vittorio (organy i klawisze) oraz Marco Fabbri (perkusja). Kilka spojrzeń na siebie i w stronę publiki i zaczęło się. Na rozgrzewkę coś z własnego repertuaru, dynamiczne „Damage Mode” które znamy z albumu „Vacuum”, wydanego w 2004 roku. Tego dnia jednak miały królować kompozycje mistrzów sprzed lat, więc aby dobrze rozejrzeć się po krainie pełnej dziwów, włosi przetransportowali nas na ośnieżone szczyty, starannie wykonując „White Mountain”. Simone Rossetti próbował swych sił w naszym języku. I choć głównie czytał zwroty z kartki, to trzeba przyznać, wychodziło mu to całkiem zgrabnie. Tymczasem na scenie rozpoczęła się opowieść o losach króla Kanuta, który nakazał postawić swój tron na plaży, zasiąść w nim i udowodnić poddanym, że jest królem morskich odmętów. Fale jednak porwały władcę, podobnie jak muzyka, która z minuty na minutę porywała coraz bardziej słuchaczy na widowni. Utwór „Can – Utility and the Coastliners” został nagrodzony ogromnymi brawami. Tym razem wesołek Simone, postanowił przybliżyć nieco sens kolejnej kompozycji rodem z „Foxtrotta”. Wszyscy z uśmiechem przyjęli słowa „pozbądźcie się ich do piątku” i ze sceny popłynęło „Get’em Out By Friday”. Simone bardzo wiernie oddawał maniery głosowe Petera Gabriela. I choć nie jest to łatwe, to przychodziło mu to bardzo swobodnie. Podobnie jak wierne odgrywanie partii klawiszowych, na starych organach, przez Valerio, który zdawał się być najbardziej wyluzowanym instrumentalistą, choć akurat jemu przyszło zagrać najwięcej partii solowych, chwilami niezwykle trudnych technicznie. Sądząc z jego wesołych reakcji, nie sprawiało to właściwie większych kłopotów. Jedyne, co go poróżniło w stosunku do mistrza Banksa, to styl bycia za klawiszami. Simone jest wesołkiem, posyłającym mnóstwo uśmiechów na prawo i lewo, a Tony Banks zwykle był przygarbiony, skupiony, sprawiający nawet wrażenie nieobecnego na scenie, albo inaczej! zlanego ze swymi organami w jeden monolit. Po dawce emocji w poprzednich utworach, goście z Italii postanowili nieco ostudzić atmosferę, grając subtelne, wyważone „Time Table”. Zrobiło się bardzo nastrojowo, pianino przyjemnie jazzowało, podobnie jak sekcja rytmiczna: na pierwszym planie wysoki Guglieilmo, z wielką 12-strunową gitarą a z tyłu Marco, szalejący za bębnami. Przyszła i kolej na żarty i historyjki, znane z koncertów Genesis. Simone, po polsku (!) opowiedział słynny dowcip, znany z przerw w koncertach Genesis, o policjancie który zatrzymał furgonetkę wypełnioną muzykami i wypytywał ich jaki rodzaj muzyki grają. Dodał także, że The Watch, chcąc być wiernymi do końca swym mistrzom, także podróżują starym, lekko zdezelowanym, nadszarpniętym przez czas busem. Tymczasem już rozbrzmiewały pierwsze takty „Anyway/The Supernatural Anaesthetist”, z wplecionymi fragmentami instrumentalnymi we własnej aranżacji The Watch. Po zakończeniu tego drugiego utworu wszyscy czekali na „The Lamia”, ale Simone zapowiedział łamaną polszczyzną „pozytywkę” i rozpoczął się jeden z najbardziej magicznych tego wieczora momentów. „The Musical Box” zostało zagrane w sposób tak staranny, że naprawdę, zamykając oczy widziałem piątkę legendarnych członków Genesis. Tradycyjnie końcówkę tego klasyka publiczność odśpiewała wraz z wokalistą, a stare organy wygrały cudowne partie, przyprawiające o gęsią skórkę. Nadmienię jeszcze, że gitarzysta, Giorgio Gabriel dał takiego czadu na gitarze, że mistrz Hackett nie powstydziłby się ani grama jego gry. Oczywiście nie obyło się bez żartów, związanych z nazwiskiem gitarzysty. Simone opowiedział, jak to ostatnio na jednym z koncertów The Watch w Anglii pojawił się Steve Hackett, i po koncercie przyszedł uścisnąć dłoń swego naśladowcy. Muzycy zapytali, czy wie, że w ich zespole gra niejaki Gabriel, co Steve skwitował wybuchem śmiechu. Valerio także wspomniał, że na najnowszym albumie autorskim The Watch, muzyków gościnnie wspomógł brat Steve’a, John Hackett, grając partie na flecie. Album ten, zatytułowany „Palnet Earth?” miał zresztą swój debiut, właśnie w Koninie, co zapewne było ogromną nobilitacją dla tych, którzy płytkę nabyli. Tymczasem klawiszowiec Valerio już zamykał nas w klatce, intonując pierwsze takty „In The Cage”. Szalone solo klawiszowe, w środkowej części tego klasyka odegrał w sposób niemal perfekcyjny! Zawtórował mu z ogromną pasją frontman Simone, śpiewając z ogromną charyzmą w głosie. Klatka otworzyła się, muzycy zeszli ze sceny. Nie wszyscy jednak. Pozostał na niej Giorgio Gabriel, chwytając za gitarę akustyczną. Nie mógł zagrać nic innego. Klasyk Steve Hacketta, „Horizons” rozbrzmiał między stolikami Sali. Zagrał fantastycznie. Zamykając oczy widziałem mistrza Hacketta, siedzącego tradycyjnie z boku sceny, w lekkim mroku i starającego jak najlepiej wywiązać się ze swej scenicznej roli. Tymczasem pora była już dość późna. Pozostali muzycy przygotowywali za sceną wspaniałą ucztę. Kolacja była gotowa… Jednym z moich najskrytszych marzeń zawsze było usłyszeć w całości, na żywo „Supper’s Ready”. Zdaję sobie sprawę, że raczej nigdy już nie będę miał okazji usłyszeć/zobaczyć na własne oczy tegoż dzieła, zagranego przez jego prawdziwych twórców. The Watch zrekompensowali mi to niemal w 100%, grając kolejne segmenty suity od deski do deski perfekcyjnie. Przy moim ukochanym fragmencie, zatytułowanym „Apokalypse In 9/8” byłem wniebowzięty! W siódmym niebie byli także chyba wszyscy zgromadzeni na Sali, bo owacje trwałyby chyba w nieskończoność, gdyby nie fakt, że sympatyczni włosi znów pojawili się na scenie by zagrać na bis dwa utwory. Pierwszym z nich była autorska, subtelna kompozycja zespołu - „Soaring On”, z albumu „Primitive” wydanego w 2007 roku. Do kompletu niebieskiego „Foxtrotta” brakowało jeszcze… jego rozpoczęcia. Charakterystyczny początek, grany na organach wreszcie rozbrzmiał w konińskim klubie. Widownia znów miała okazję przenieść się ponad 30 lat wstecz i przeżyć „Watcher Of The Skies”, utwór, który przez wiele lat rozpoczynał koncerty Genesis. Znów gromkie brawa, na które tym razem pierwszy zareagował gospodarz, Robert Roszak informując, że to nie koniec! Drugi bis porwał wszystkich bez reszty. Nie mogło być inaczej, skoro z instrumentów muzyków dobywało się dynamiczne „The Knife”, elektryzujące siłą i niesamowitą energią. Tym razem był to już koniec.
The Watch potwierdzili, że są w znakomitej formie. Udowodnili także, że to, co robią, to nie jest zwykły plagiat. To sposób na życie i zaspokojenie potrzeb, powstałych z własnych muzycznych fascynacji. Sądząc z reakcji publiczności to także spełnianie jej najskrytszych marzeń. Jestem przekonany, że Ci, którzy znaleźli się w konińskim Domu Kultury nie żałowali. Zespół The Watch, podobnie jak Australian Pink Floyd czy kilka innych oficjalnych „cover bandów” otrzymał zaszczytny cel stworzenia swoistej machiny czasu. My mamy okazję się z nią zabrać w podróż wstecz, by jeszcze raz przeżyć, choć cień tamtych czasów. Głęboko wierzę, że Włosi jeszcze nie raz odwiedzą nasz kraj. Za każdym razem będę Was zachęcał do zobaczenia ich na żywo. Tymczasem wciąż przed oczami widzę ośnieżone, białe szczyty, słyszę melodię z katarynki, czuję morskie fale, które porwały króla Kanuta. Kolacja była przygotowana w bardzo wykwintny sposób. Oby na Was w przyszłości też kiedyś taka czekała.
Krzysztof Baran
The Watch
20 luty 2010-02-24
setlista:
Damage Mode
White Mountain
Can-Utility and The Coastliner
Get’em Out by Friday
Time Table
Anyway
The Supernatural Anaesthetist
The Musical Box
In the Cage
Horizons
Supper’s Ready
bis I:
Soaring On
Watcher of the Skies
bis II:
The Knife