Łódź zapisała się w powojennej historii polskiej kultury dużymi literami. Teatr, muzyka a przede wszystkim film na zawsze wpisały się w charakter tego miasta. Łódź to ulica Piotrkowska, secesja, stare fabryki, zawrotna ilość hipermarketów, blokowiska, dwie drużyny piłkarskie i wreszcie - magia kilku wspaniałych miejsc, dzięki którym moje miasto zapisało się chlubnie na kartach historii.
Jednym z takich miejsc, pachnących aromatyczną przeszłością są pomieszczenia po Wytwórni Filmów Fabularnych, która swego czasu dała światu legendarne postacie filmowe, aktorów, filmowców i setki nierzadko znakomitych filmów. Pomieszczenia te, co zrozumiałe, posiadają najwyższych lotów akustykę, są na tyle ogromne, że można je było podzielić na kilka przepastnych sal, nieco przebudować wnętrze, ustawić scenę i zaproponować ludziom imprezy kulturalne. Odbywają się tu więc pokazy filmów (historia zobowiązuje), wystawy, rozmaite spotkania i przede wszystkim koncerty.
Klub "Wytwórnia", bo tak nazywa się to miejsce, rozpoczyna właśnie nowe przedsięwzięcie, które nazywać się będzie "Scena Progresywna". Pięknie brzmi i po kilku rozmowach, muszę z radością przyznać, że z ogromnymi nadziejami na przyszłość. Dlatego, że zajmują się tym ludzie, którzy wiedzą, czego chcą, którzy czują klimat, którzy nie liczą tylko na zyski... Serce rośnie! Trzymajmy kciuki.
24 czerwca 2010 "Scena Progresywna" w łódzkim klubie zadebiutowała z prawdziwym hukiem. Wystąpiły trzy świetne zespoły, dopisali widzowie, piwo smakowało, fotoreporterzy szaleli pod sceną a muzycy zebrali owacje na stojąco. Czegóż więcej chcieć? Bohaterami wieczoru byli: łódzki zespół Tune, toruński Crystal Lake oraz również gospodarze, występujący jako gwiazda wieczoru - Leafless Tree.
O godzinie 18.00 na scenie zameldował się zespół Tune. Nad sceną, wyświetlone, wielkie, charakterystyczne logo łódzkiej grupy, a na scenie - duch prawdziwego art-rocka podkreślony tak rzadko używanym instrumentem jak akordeon. Janusz Kowalski ze swym bardzo oryginalnym instrumentem z pewnością zwracał na siebie uwagę widzów, którzy w dużym skupieniu słuchali muzyki zespołu Tune. Jak mi powiedział Leszek Swoboda, współzałożyciel i basista zespołu, grupa na razie na scenie wciąż się dociera, szlifuje swe diamenty, szuka samego siebie. Zgadzam się z Leszkiem, ale jestem przekonany, że odnalezienie tego wszystkiego przyjdzie muzykom Tune bardzo łatwo, bowiem już teraz potrafią zaintrygować słuchaczy. Muzyka chwilami raczej mroczna, z psychodeliczną dozą niepokoju, ale i klasycyzującymi, spokojniejszymi fragmentami, ocierającymi się nawet o jazz-rocka stanowiła fuzję klimatów takich zespołów jak Pink Floyd (zwłaszcza bas i perkusja niosły aurę panów Watersa i Masona), The Mars Volta, King Crimson czy Porcupine Tree. Zespół Tune istnieje od 2009 roku. Jego założycielami są wspomniany wcześniej Leszek Swoboda (bas) oraz Adam Hajzer (gitara). Adam zresztą to kolejna, wielka indywidualność zespołu. Grał na gitarze, podróżując po chwilami bardzo odległych sferach muzyki rockowej, bardzo starannie, chwilami z rockowym pazurem, a po chwili z klasycznym spokojem. Z lewej strony sceny, w mrocznej jej części zasiadł perkusista, Wiktor Pogoda, a skład Tune dopełniał wokalista Jakub Olejnik. Zespół na scenie spędził około 40 minut. Pośród ciekawych eksperymentów z muzyką, widzowie usłyszeli m.in. bodaj najbardziej dopracowany i rozbudowany numer, zatytułowany "Cabin Fever", z bardzo charakterystycznym akordeonem oraz kilkoma świetnymi popisami pozostałych instrumentalistów. Tune zebrali zasłużone brawa i dali znać o sobie z jak najlepszej strony.
Tune - setlista: 01. Dependent 02.Poisoned Land 03.Confused 04.Lucid Moments 05.Dimensions 06.Cabin Fever 07.Mip 08.Couriosity
Krótka przerwa pozwoliła powitać kilku gości, którzy przybyli spoza Łodzi. Choćby stała ekipa z Konina, którą serdecznie pozdrawiam. Pojawiło się mnóstwo młodzieży, która ostatni dzień szkolnej nauki postanowiła uczcić na rockowo. To bardzo budujące, że młodzi ludzie wciąż słuchają takich klimatów jak mało medialny rock progresywny. Było także i sporo osób dużo starszych, co tylko podkreśla tezę, że progrock łączy pokolenia. Muzycy Leafless Tree, jak przystało na gospodarzy, witali wszystkich rozdając promocyjne egzemplarze mini-albumu "The First Leaf". Każdy mógł uciąć sobie pogawędkę z szefem progresywnego przedsięwzięcia w "Wytwórni", Michałem Padkowskim, notabene wielkim fascynatem muzyki jazzowej i rockowej.
Tymczasem sprzęt stroili już muzycy Crystal Lake, którzy niemal punktualnie o 19.00 rozpoczęli swój godzinny występ. Tym razem zrobiło się nieco bardziej spontanicznie. Taka jest, bowiem muzyka zespołu z Torunia. Osadzona bardziej wokół melodyjnego progmetalu. Utwory zgrabnie zaaranżowane, mniej lub bardziej rozbudowane. Sporo solowych syntezatorów i gitar. Trochę progresywnych, rytmicznych łamańców, a co chwilę dłuższe partie instrumentalne. Z zespołem zagrał nowy perkusista, Piotr Majka, potwierdzając słowa kolegów z zespołu, którzy nazwali go kilka tygodni temu jako "niesamowicie energetycznego i progresywnego muzyka". Widać i przede wszystkim słychać było, że świetnie czuje się z nowymi kolegami. Sporą część uwagi skupiał swą osobą charyzmatyczny frontman Crystal Lake, Krzysztof Owsiak. Wysoki, chwilami hipnotyzujący wzrokiem i gestami poprowadził widzów przez utwory z wydanego w 2009 roku albumu "Safe", a także zupełnie nowe kompozycje, prowadzące nas w wyimaginowany, industrialny świat przyszłości. Świat, w którym, jak mogliśmy usłyszeć, Polski już nie będzie. Nie będzie także innych krain. Kontynenty staną się jedną, ogromną wyspą w bezmiarze wojen, waśni i walki o przetrwanie. Wizja to dość smutna i wręcz tragiczna, bardzo dobrze opowiedziana instrumentalnie przez muzyków zespołu. Gitarzysta Marcin Gawełek oraz klawiszowiec Piotr Wypych prowadzili nawet taką małą wojnę na scenie. Tyle, że to była wojna jak najbardziej pozytywna (czyli są takie!). Polegała, bowiem, na wymianie ciosów na struny i klawisze. Para rytmiczna: Łukasz Bieńkowski (bas) oraz Piotr Majka (perkusja) znakomicie tę wojnę popierali licznymi zmianami tempa i zwrotami, czasem dosłownie o 180 stopni. Muzyków zespołu Crystal Lake wyraźnie inspiruje scena progresywnego metalu. Są mocno zapatrzeni w Dream Theater, ale z tych bardziej melodyjnych, pierwszych płyt. Ponadto słyszałem także pierwiastki Porków, w tym wypadku z dwóch najnowszych albumów. Zespół rozkręcał się z każdym numerem i po czwartym, czy piątym utworze publiczność była nastawiona do ich muzyki bardziej, niż entuzjastycznie. Występ Crystal Lake również był zdecydowanie udany. Potwierdzały to uśmiechnięte twarze członków zespołu, z którymi bardzo przyjemnie rozmawiało się o muzyce (i nie tylko) pod sceną.
Crystal Lake - setlista: 01.Rose 02.Flame Of Soul 03.Pray In Silence 04.Over The Giant 05. Wall 06.Arcadia 07.Sweet Serrender
Tym razem nastąpiła dłuższa przerwa. Gospodarz, Michał Padkowski był dosłownie wszędzie. Widać był jak bardzo, i jemu, i TOYA Studios zależy na powodzeniu imprezy. Z sali zniknęli za to wszędobylscy dotąd członkowie zespołu Leafless Tree. Nic dziwnego skoro za pół godziny mieli rozpocząć swoją część koncertu. Zresztą po chwili już sami dbali o właściwe podłączenie i ustawienie instrumentów na scenie. Punktualnie o 20.30 scenę spowiły dym i intensywny niebieski kolor świateł. Przykuwający oko, spektakl wizualny poparło bardzo ciekawie brzmiące "Intro", wyczarowane z syntezatora. W głębi przemknęli bohaterowie wieczoru. Łukasz Woszczyński stanął przed mikrofonem i zaczęło się. Jeśli widzowie nie wiedzieli, co za chwilę stanie się na scenie, to po pierwszym utworze ("Waiting For The Storm") już mogli się zorientować, że czeka ich prawdziwy, muzyczny, rockowy sztorm. To kawałek w sam raz na rozpoczęcie koncertu. Bezlistni przywitali się z publicznością, a Radek Osowski, gitarzysta zespołu, kolejny utwór zadedykował najmłodszemu fanowi zespołu, jaki zasiadł tego wieczora na widowni, swemu 4-letniemu synkowi, który bardzo lubi "King Of Town Jungle". Ja zresztą także lubię, a sądząc z reakcji publiczności utwór zrobił na niej niesamowite wrażenie. W powietrzu unosiła się aura przede wszystkim Genesis, a także Yes i Marillion. Klawiszowe solówki Piotra Wesołowskiego oraz jego lekko przygarbiona nad keyboardami postać,do złudzenia przypominały osobę Tony'ego Banksa. Mój przyjaciel Marcin i jego tata Wojciech (pozdrawiam!), notabene oddani fani Genesis, sami potwierdzali: "drugie In The Cage!!!". Zresztą wokół wiele osób wykrzykiwało tytuł klasyka Korzeni. Kolejny utwór to fragment nowej kompozycji, zatytułowanej "Liar". W zamyśle trwać ma ponad 20 minut i jest dopracowywany przez Leafless na próbach. Muzycy czynią starania, by udało się go zakończyć na IV Festiwal Rocka Progresywnego w Gniewkowie (6 sierpnia). Póki co, usłyszeliśmy jego fragment, zakorzeniony gdzieś w pierwszych latach Marillion. Radek czarował publiczność soczystymi solówkami gitarowymi, niczym Steve Rothery. Nawet miny i gesty robił podobne :) . Nie ma w tym jednak ni krzty plagiatu. Skojarzenia to rzecz normalna w rocku progresywnym, a wzorowanie się na mistrzach jest poważane przez słuchaczy. Kolejny numer "Anthil" i kolejna postać w zespole - basista Michał Dziomdziora. Człowiek dbający o każdy najmniejszy szczegół, milimetr po milimetrze. Zdecydowanie zafascynowany osobą Tony'ego Levina. Sam zresztą używa słynnego Chapman Stick, co podkreśla jego najwyższe umiejętności. Na tym instrumencie potrafią, bowiem grać tylko wybrańcy muzycznego Boga. Michał przykuł uwagę zwłaszcza, gdy chwycił za smyczek i grał na Sticku, jak na kontrabasie. Był ciągle skupiony, na tym, co robi a ucho wytrawnego słuchacza nie mogło tego nie docenić. W kolejnym utworze, Bezlistni zaprosili publiczność do powrotu w starą, dobrą przeszłość. Nic, więc zatem dziwnego, że utwór nosi tytuł "Back To The Old Good Times". Znów przenieśliśmy się w połowę lat 70., do czasów, gdy kolacyjka była podana na czas, Baranek przechadzał się po Broadway'u, Squonk płakał rzewnymi łzami a mała mysz i wielki kocur, toczyły nocne boje. Po takim utworze część muzyków postanowiła chwilę odpocząć. Nie wszyscy jednak. Piotr Kolasa, perkusista zespołu zaszalał w "Drum Solo" robiąc niesamowity, zmysłowy hałas niczym Bill Bruford lub Phil Collins za starych, dobrych lat. Piotr jest najmłodszym stażem, członkiem zespołu. Nie to jednak jest ważne, lecz jego najwyższe umiejętności i bardzo szybkie zgranie z kolegami. Po chwili przerwy znów na scenie pojawiła się brygada Bezlistnych. Łukasz zaprosił do kolejnego utworu, zatytułowanego "Megacycle". Wokalista Leafless Tree to postać niesamowicie charyzmatyczna. W dodatku pisze wyjątkowe teksty. Jedne bujające w obłokach, inne zupełnie przyziemne, o naszej szarej codzienności. W głosie posiada cały wachlarz historycznych zakrętów. Jon Anderson, Peter Gabriel, Fish... Tego się nie da opisać. Musicie to sami usłyszeć na koncertach. Po za sceną jest świetnym gościem, z którym, przy dobrym piwie można pogadać dosłownie o wszystkim. Nad sceną uniosła się tym razem bardziej zmysłowa aura, bowiem LT zagrali kolejny, wyjątkowy utwór "The Last Walk". Nietuzinkowy zarówno ze względu na klimat, jak i fakt, że Łukasz zaśpiewał go po polsku, i to w tak wyjątkowy sposób, że po słuchaczach widać było poruszenie. Przedostatnia kompozycja, zatytułowana "World Of Wonders" doprowadziła nas do wyjątkowego finału. Zapewne wielu z was kojarzy Leafless Tree z "Matpalnetą" i dwoma kosmicznymi ludzikami: Pi i Sigma. Trzy tygodnie temu chłopaki obiecali, że popracują nad wznowieniem swego starego, koncertowego klasyka. Zresztą nie mieli innego wyjścia, skoro dopilnowała tego sama Ewa, dobry duch zespołu, dbający o przycinanie gałęzi Bezlistenego Drzewa oraz jego pielęgnację. Wspomniana "Matplaneta" zrobiła furorę. Dość powiedzieć, że pod sceną szaleli widzowie w różnym wieku. Niektórzy nawet znacznie starsi, niż by się Wam mogło wydawać. Utwór w nowej aranżacji powalił wszystkich na kolana i nie pozwolił łatwo pożegnać się z salą "Wytwórni". Zresztą nie trzeba było do bisu LT namawiać, bo za chwilę wyskoczyli na scenę, zupełnie tak, jakby dopiero mieli koncert rozpocząć. Ze sceny znów popłynęła sztormowa fala, czyli "Waiting for The Storm". Zdecydowana większość publiczności poderwała się z miejsc i dała się ponieść muzycznemu żywiołowi Leafless Tree raz jeszcze. Jestem głęboko przekonany, że niebawem ten zespół, w podobny sposób poderwie publiczność w wielu miejscach naszego kraju! To tylko kwestia czasu...
Leafless Tree - setlista: 00.Intro 01.Waiting For The Storm 02.King Of Town Jungle 03.Liar 04.Anthill 05.Back To The Old Good Times 06.Drum Solo 07.Megacycle 08.The Last Walk 09.World Of Wonders 10.Matplaneta 11.Waiting For The Storm (bis)
Oprawa koncertu to osobna kwestia. Klub "Wytwórnia" posiada wspaniałe światła i inne sceniczne bajerki, które w sposób idealny ubarwiają pracę muzyków na scenie. Akustyka, jak już wspomniałem na wstępie, jest idealna. Całego kolorytu nie zmąciły nawet chwilowe kłopoty techniczne z prądem, podczas występu LT. Takie sytuacje po prostu się zdarzają, a muzycy dzięki temu zdobyli kolejne doświadczenie, wychodząc z trudnej sytuacji obronną ręką. Koncert był zorganizowany w sposób perfekcyjny, a dodatkowy plus to fakt, że klub "Wytwórnia" zaprosił fanów rocka progresywnego za zupełną darmochę. Brawo! Jestem przekonany, że przedsięwzięcie "Scena Progresywna" już niebawem stanie się rozpoznawalne w całym kraju. Zresztą na pewno wici rozniesie następny planowany koncert, bowiem do klubu w lipcu zawita przecież sam zespół Porcupine Tree!
Bardzo przyjemnie było po koncercie przybić piątki z muzykami wszystkich zespołów, zobaczyć ich uśmiechnięte twarze oraz wprost namacalne szczęście i dumę z udanych występów. Zobaczyć ludzi, którzy niechętnie opuszczali salę "Wytwórni", a gdyby mogli, pewnie zostaliby w niej choćby na całą noc, raz jeszcze eksperymentując z Tune, podróżując przez industrialny świat przyszłości z Crystal Lake i bujając w obłokach magicznych lat 70. i 80. z Leafless Tree. Dla tych wszystkich, którzy tam byli pozostaną wspomnienia i zdjęcia. Ci, którzy nie przyszli mogą tylko żałować i liczyć na to, że niebawem będą mogli się poprawić.
Łódź pokazała, że ProgRock jej nie obcy! Dziękuję wszystkim muzykom i muzycznym przyjaciołom (i z Łodzi, i z Konina, i z Torunia) za ten magiczny wieczór.
Klub "Wytwórnia", bo tak nazywa się to miejsce, rozpoczyna właśnie nowe przedsięwzięcie, które nazywać się będzie "Scena Progresywna". Pięknie brzmi i po kilku rozmowach, muszę z radością przyznać, że z ogromnymi nadziejami na przyszłość. Dlatego, że zajmują się tym ludzie, którzy wiedzą, czego chcą, którzy czują klimat, którzy nie liczą tylko na zyski... Serce rośnie! Trzymajmy kciuki.
24 czerwca 2010 "Scena Progresywna" w łódzkim klubie zadebiutowała z prawdziwym hukiem. Wystąpiły trzy świetne zespoły, dopisali widzowie, piwo smakowało, fotoreporterzy szaleli pod sceną a muzycy zebrali owacje na stojąco. Czegóż więcej chcieć? Bohaterami wieczoru byli: łódzki zespół Tune, toruński Crystal Lake oraz również gospodarze, występujący jako gwiazda wieczoru - Leafless Tree.
O godzinie 18.00 na scenie zameldował się zespół Tune. Nad sceną, wyświetlone, wielkie, charakterystyczne logo łódzkiej grupy, a na scenie - duch prawdziwego art-rocka podkreślony tak rzadko używanym instrumentem jak akordeon. Janusz Kowalski ze swym bardzo oryginalnym instrumentem z pewnością zwracał na siebie uwagę widzów, którzy w dużym skupieniu słuchali muzyki zespołu Tune. Jak mi powiedział Leszek Swoboda, współzałożyciel i basista zespołu, grupa na razie na scenie wciąż się dociera, szlifuje swe diamenty, szuka samego siebie. Zgadzam się z Leszkiem, ale jestem przekonany, że odnalezienie tego wszystkiego przyjdzie muzykom Tune bardzo łatwo, bowiem już teraz potrafią zaintrygować słuchaczy. Muzyka chwilami raczej mroczna, z psychodeliczną dozą niepokoju, ale i klasycyzującymi, spokojniejszymi fragmentami, ocierającymi się nawet o jazz-rocka stanowiła fuzję klimatów takich zespołów jak Pink Floyd (zwłaszcza bas i perkusja niosły aurę panów Watersa i Masona), The Mars Volta, King Crimson czy Porcupine Tree. Zespół Tune istnieje od 2009 roku. Jego założycielami są wspomniany wcześniej Leszek Swoboda (bas) oraz Adam Hajzer (gitara). Adam zresztą to kolejna, wielka indywidualność zespołu. Grał na gitarze, podróżując po chwilami bardzo odległych sferach muzyki rockowej, bardzo starannie, chwilami z rockowym pazurem, a po chwili z klasycznym spokojem. Z lewej strony sceny, w mrocznej jej części zasiadł perkusista, Wiktor Pogoda, a skład Tune dopełniał wokalista Jakub Olejnik. Zespół na scenie spędził około 40 minut. Pośród ciekawych eksperymentów z muzyką, widzowie usłyszeli m.in. bodaj najbardziej dopracowany i rozbudowany numer, zatytułowany "Cabin Fever", z bardzo charakterystycznym akordeonem oraz kilkoma świetnymi popisami pozostałych instrumentalistów. Tune zebrali zasłużone brawa i dali znać o sobie z jak najlepszej strony.
Tune - setlista: 01. Dependent 02.Poisoned Land 03.Confused 04.Lucid Moments 05.Dimensions 06.Cabin Fever 07.Mip 08.Couriosity
Krótka przerwa pozwoliła powitać kilku gości, którzy przybyli spoza Łodzi. Choćby stała ekipa z Konina, którą serdecznie pozdrawiam. Pojawiło się mnóstwo młodzieży, która ostatni dzień szkolnej nauki postanowiła uczcić na rockowo. To bardzo budujące, że młodzi ludzie wciąż słuchają takich klimatów jak mało medialny rock progresywny. Było także i sporo osób dużo starszych, co tylko podkreśla tezę, że progrock łączy pokolenia. Muzycy Leafless Tree, jak przystało na gospodarzy, witali wszystkich rozdając promocyjne egzemplarze mini-albumu "The First Leaf". Każdy mógł uciąć sobie pogawędkę z szefem progresywnego przedsięwzięcia w "Wytwórni", Michałem Padkowskim, notabene wielkim fascynatem muzyki jazzowej i rockowej.
Tymczasem sprzęt stroili już muzycy Crystal Lake, którzy niemal punktualnie o 19.00 rozpoczęli swój godzinny występ. Tym razem zrobiło się nieco bardziej spontanicznie. Taka jest, bowiem muzyka zespołu z Torunia. Osadzona bardziej wokół melodyjnego progmetalu. Utwory zgrabnie zaaranżowane, mniej lub bardziej rozbudowane. Sporo solowych syntezatorów i gitar. Trochę progresywnych, rytmicznych łamańców, a co chwilę dłuższe partie instrumentalne. Z zespołem zagrał nowy perkusista, Piotr Majka, potwierdzając słowa kolegów z zespołu, którzy nazwali go kilka tygodni temu jako "niesamowicie energetycznego i progresywnego muzyka". Widać i przede wszystkim słychać było, że świetnie czuje się z nowymi kolegami. Sporą część uwagi skupiał swą osobą charyzmatyczny frontman Crystal Lake, Krzysztof Owsiak. Wysoki, chwilami hipnotyzujący wzrokiem i gestami poprowadził widzów przez utwory z wydanego w 2009 roku albumu "Safe", a także zupełnie nowe kompozycje, prowadzące nas w wyimaginowany, industrialny świat przyszłości. Świat, w którym, jak mogliśmy usłyszeć, Polski już nie będzie. Nie będzie także innych krain. Kontynenty staną się jedną, ogromną wyspą w bezmiarze wojen, waśni i walki o przetrwanie. Wizja to dość smutna i wręcz tragiczna, bardzo dobrze opowiedziana instrumentalnie przez muzyków zespołu. Gitarzysta Marcin Gawełek oraz klawiszowiec Piotr Wypych prowadzili nawet taką małą wojnę na scenie. Tyle, że to była wojna jak najbardziej pozytywna (czyli są takie!). Polegała, bowiem, na wymianie ciosów na struny i klawisze. Para rytmiczna: Łukasz Bieńkowski (bas) oraz Piotr Majka (perkusja) znakomicie tę wojnę popierali licznymi zmianami tempa i zwrotami, czasem dosłownie o 180 stopni. Muzyków zespołu Crystal Lake wyraźnie inspiruje scena progresywnego metalu. Są mocno zapatrzeni w Dream Theater, ale z tych bardziej melodyjnych, pierwszych płyt. Ponadto słyszałem także pierwiastki Porków, w tym wypadku z dwóch najnowszych albumów. Zespół rozkręcał się z każdym numerem i po czwartym, czy piątym utworze publiczność była nastawiona do ich muzyki bardziej, niż entuzjastycznie. Występ Crystal Lake również był zdecydowanie udany. Potwierdzały to uśmiechnięte twarze członków zespołu, z którymi bardzo przyjemnie rozmawiało się o muzyce (i nie tylko) pod sceną.
Crystal Lake - setlista: 01.Rose 02.Flame Of Soul 03.Pray In Silence 04.Over The Giant 05. Wall 06.Arcadia 07.Sweet Serrender
Tym razem nastąpiła dłuższa przerwa. Gospodarz, Michał Padkowski był dosłownie wszędzie. Widać był jak bardzo, i jemu, i TOYA Studios zależy na powodzeniu imprezy. Z sali zniknęli za to wszędobylscy dotąd członkowie zespołu Leafless Tree. Nic dziwnego skoro za pół godziny mieli rozpocząć swoją część koncertu. Zresztą po chwili już sami dbali o właściwe podłączenie i ustawienie instrumentów na scenie. Punktualnie o 20.30 scenę spowiły dym i intensywny niebieski kolor świateł. Przykuwający oko, spektakl wizualny poparło bardzo ciekawie brzmiące "Intro", wyczarowane z syntezatora. W głębi przemknęli bohaterowie wieczoru. Łukasz Woszczyński stanął przed mikrofonem i zaczęło się. Jeśli widzowie nie wiedzieli, co za chwilę stanie się na scenie, to po pierwszym utworze ("Waiting For The Storm") już mogli się zorientować, że czeka ich prawdziwy, muzyczny, rockowy sztorm. To kawałek w sam raz na rozpoczęcie koncertu. Bezlistni przywitali się z publicznością, a Radek Osowski, gitarzysta zespołu, kolejny utwór zadedykował najmłodszemu fanowi zespołu, jaki zasiadł tego wieczora na widowni, swemu 4-letniemu synkowi, który bardzo lubi "King Of Town Jungle". Ja zresztą także lubię, a sądząc z reakcji publiczności utwór zrobił na niej niesamowite wrażenie. W powietrzu unosiła się aura przede wszystkim Genesis, a także Yes i Marillion. Klawiszowe solówki Piotra Wesołowskiego oraz jego lekko przygarbiona nad keyboardami postać,do złudzenia przypominały osobę Tony'ego Banksa. Mój przyjaciel Marcin i jego tata Wojciech (pozdrawiam!), notabene oddani fani Genesis, sami potwierdzali: "drugie In The Cage!!!". Zresztą wokół wiele osób wykrzykiwało tytuł klasyka Korzeni. Kolejny utwór to fragment nowej kompozycji, zatytułowanej "Liar". W zamyśle trwać ma ponad 20 minut i jest dopracowywany przez Leafless na próbach. Muzycy czynią starania, by udało się go zakończyć na IV Festiwal Rocka Progresywnego w Gniewkowie (6 sierpnia). Póki co, usłyszeliśmy jego fragment, zakorzeniony gdzieś w pierwszych latach Marillion. Radek czarował publiczność soczystymi solówkami gitarowymi, niczym Steve Rothery. Nawet miny i gesty robił podobne :) . Nie ma w tym jednak ni krzty plagiatu. Skojarzenia to rzecz normalna w rocku progresywnym, a wzorowanie się na mistrzach jest poważane przez słuchaczy. Kolejny numer "Anthil" i kolejna postać w zespole - basista Michał Dziomdziora. Człowiek dbający o każdy najmniejszy szczegół, milimetr po milimetrze. Zdecydowanie zafascynowany osobą Tony'ego Levina. Sam zresztą używa słynnego Chapman Stick, co podkreśla jego najwyższe umiejętności. Na tym instrumencie potrafią, bowiem grać tylko wybrańcy muzycznego Boga. Michał przykuł uwagę zwłaszcza, gdy chwycił za smyczek i grał na Sticku, jak na kontrabasie. Był ciągle skupiony, na tym, co robi a ucho wytrawnego słuchacza nie mogło tego nie docenić. W kolejnym utworze, Bezlistni zaprosili publiczność do powrotu w starą, dobrą przeszłość. Nic, więc zatem dziwnego, że utwór nosi tytuł "Back To The Old Good Times". Znów przenieśliśmy się w połowę lat 70., do czasów, gdy kolacyjka była podana na czas, Baranek przechadzał się po Broadway'u, Squonk płakał rzewnymi łzami a mała mysz i wielki kocur, toczyły nocne boje. Po takim utworze część muzyków postanowiła chwilę odpocząć. Nie wszyscy jednak. Piotr Kolasa, perkusista zespołu zaszalał w "Drum Solo" robiąc niesamowity, zmysłowy hałas niczym Bill Bruford lub Phil Collins za starych, dobrych lat. Piotr jest najmłodszym stażem, członkiem zespołu. Nie to jednak jest ważne, lecz jego najwyższe umiejętności i bardzo szybkie zgranie z kolegami. Po chwili przerwy znów na scenie pojawiła się brygada Bezlistnych. Łukasz zaprosił do kolejnego utworu, zatytułowanego "Megacycle". Wokalista Leafless Tree to postać niesamowicie charyzmatyczna. W dodatku pisze wyjątkowe teksty. Jedne bujające w obłokach, inne zupełnie przyziemne, o naszej szarej codzienności. W głosie posiada cały wachlarz historycznych zakrętów. Jon Anderson, Peter Gabriel, Fish... Tego się nie da opisać. Musicie to sami usłyszeć na koncertach. Po za sceną jest świetnym gościem, z którym, przy dobrym piwie można pogadać dosłownie o wszystkim. Nad sceną uniosła się tym razem bardziej zmysłowa aura, bowiem LT zagrali kolejny, wyjątkowy utwór "The Last Walk". Nietuzinkowy zarówno ze względu na klimat, jak i fakt, że Łukasz zaśpiewał go po polsku, i to w tak wyjątkowy sposób, że po słuchaczach widać było poruszenie. Przedostatnia kompozycja, zatytułowana "World Of Wonders" doprowadziła nas do wyjątkowego finału. Zapewne wielu z was kojarzy Leafless Tree z "Matpalnetą" i dwoma kosmicznymi ludzikami: Pi i Sigma. Trzy tygodnie temu chłopaki obiecali, że popracują nad wznowieniem swego starego, koncertowego klasyka. Zresztą nie mieli innego wyjścia, skoro dopilnowała tego sama Ewa, dobry duch zespołu, dbający o przycinanie gałęzi Bezlistenego Drzewa oraz jego pielęgnację. Wspomniana "Matplaneta" zrobiła furorę. Dość powiedzieć, że pod sceną szaleli widzowie w różnym wieku. Niektórzy nawet znacznie starsi, niż by się Wam mogło wydawać. Utwór w nowej aranżacji powalił wszystkich na kolana i nie pozwolił łatwo pożegnać się z salą "Wytwórni". Zresztą nie trzeba było do bisu LT namawiać, bo za chwilę wyskoczyli na scenę, zupełnie tak, jakby dopiero mieli koncert rozpocząć. Ze sceny znów popłynęła sztormowa fala, czyli "Waiting for The Storm". Zdecydowana większość publiczności poderwała się z miejsc i dała się ponieść muzycznemu żywiołowi Leafless Tree raz jeszcze. Jestem głęboko przekonany, że niebawem ten zespół, w podobny sposób poderwie publiczność w wielu miejscach naszego kraju! To tylko kwestia czasu...
Leafless Tree - setlista: 00.Intro 01.Waiting For The Storm 02.King Of Town Jungle 03.Liar 04.Anthill 05.Back To The Old Good Times 06.Drum Solo 07.Megacycle 08.The Last Walk 09.World Of Wonders 10.Matplaneta 11.Waiting For The Storm (bis)
Oprawa koncertu to osobna kwestia. Klub "Wytwórnia" posiada wspaniałe światła i inne sceniczne bajerki, które w sposób idealny ubarwiają pracę muzyków na scenie. Akustyka, jak już wspomniałem na wstępie, jest idealna. Całego kolorytu nie zmąciły nawet chwilowe kłopoty techniczne z prądem, podczas występu LT. Takie sytuacje po prostu się zdarzają, a muzycy dzięki temu zdobyli kolejne doświadczenie, wychodząc z trudnej sytuacji obronną ręką. Koncert był zorganizowany w sposób perfekcyjny, a dodatkowy plus to fakt, że klub "Wytwórnia" zaprosił fanów rocka progresywnego za zupełną darmochę. Brawo! Jestem przekonany, że przedsięwzięcie "Scena Progresywna" już niebawem stanie się rozpoznawalne w całym kraju. Zresztą na pewno wici rozniesie następny planowany koncert, bowiem do klubu w lipcu zawita przecież sam zespół Porcupine Tree!
Bardzo przyjemnie było po koncercie przybić piątki z muzykami wszystkich zespołów, zobaczyć ich uśmiechnięte twarze oraz wprost namacalne szczęście i dumę z udanych występów. Zobaczyć ludzi, którzy niechętnie opuszczali salę "Wytwórni", a gdyby mogli, pewnie zostaliby w niej choćby na całą noc, raz jeszcze eksperymentując z Tune, podróżując przez industrialny świat przyszłości z Crystal Lake i bujając w obłokach magicznych lat 70. i 80. z Leafless Tree. Dla tych wszystkich, którzy tam byli pozostaną wspomnienia i zdjęcia. Ci, którzy nie przyszli mogą tylko żałować i liczyć na to, że niebawem będą mogli się poprawić.
Łódź pokazała, że ProgRock jej nie obcy! Dziękuję wszystkim muzykom i muzycznym przyjaciołom (i z Łodzi, i z Konina, i z Torunia) za ten magiczny wieczór.
Relacja i zdjęcia
Krzysiek Baran
Krzysiek Baran