Szczęka mi opadła! Coś tam słyszałem, że Szef czarne krążki zbiera i że moja kolekcja przy jego to pikuś. Ale o rockowych inklinacjach nie wiedziałem. Zatkało mnie do tego stopnia, że nie odparłem zarzutu o smęcenie kontrargumentem, że Mark zmienił formułę na bardziej kameralną, bo miał trochę dość rozmachu z ostatnich działalności Straits. Zresztą przełożony zasiał w moim płonącym czystą wiarą sercu fana ziarno niepokoju. Nawet jeśli wziąć pod uwagę, że Mark z rockowego grania wypisał się już na pierwszej solowej płycie, to i tak gdzieś od albumu Shangri-La jakby dostał lekkiej zadyszki. Choć już zeszłoroczne Get Lucky dorównywało spokojnie jego dawniejszym dziełom nagranym pod własnym nazwiskiem.
Nieważne. Grunt, że dostałem ten dodatkowy dzień urlopu.
Pod wrocławską Halę Stulecia dotarłem dobre dwie godziny przed otwarciem bram i bardzo dobrze, bo miałem czas na regenerację sił po siedmiu godzinach jazdy pociągiem w nieziemskim upale. Uzupełniający w ogródku piwnym niedobór jonów i promili miłośnicy Marka prezentowali się nader barwnie. Od lat nastu do wieku emerytalnego, z lekką przewagą osób, które przekroczyły już smugę cienia. Czyli ta muzyka łącząca pokolenia to nie tylko czcza gadanina. To cieszy! Przechodzenie przez dwie bramki odbywało się dość sprawnie, a we wnętrzu Hali było na co wydać kasę... albo i nie, zależy jak na to spojrzeć. Koszulek, bluz, plakatów, kubków i innego „merczu” w kosmicznie wyżyłowanych cenach było pod dostatkiem. Ale jeśli ktoś, tak jak niżej podpisany, liczył na sprzedaż płyt – srodze się zawiódł (a tak liczyłem, że w końcu upoluję soundtrack Marka do świetnego skądinąd filmu Zwycięski gol!). Jedynym dostępnym albumem był świeży, tegoroczny krążek Guy'a Fletchera, keyboardzisty w zespole Mistrza. Nabyłem. Nie żałuję.
Nadejszła wiekopomna chwila! Punktualnie o dwudziestej na scenie pojawiła się silna grupa pod dowództwem Knopflera i zaczęła, całkiem zresztą logicznie, od Border Reiver. No bo w sumie od czego zacząć koncert trasy Get Lucky Tour jeśli nie od utworu rozpoczynającego płytę Get Lucky? Szał na widowni w pełni zasłużony. Ta żywa, nasycona celtyckimi brzmieniami kompozycja jest na tyle nośna, że porwie nawet tych, którzy zatrzymali się na wysokości Brothers In Arms. Tym bardziej, że cały zespół okazał się być w znakomitej formie. Następnie powrót do nieco dalszej przeszłości. Najpierw What It Is, całkiem spory przebój z czasów solowej działalności, a potem Sailing To Philadelphia. Nie muszę dodawać, że we wszystkich utworach zrobiono odpowiednio dużo miejsca na popisy lidera. Muzyczna kondycja Marka nie budziła zastrzeżeń, ale fakt, że siedział na wygodnym obrotowym krzesełku – już tak. Na szczęście Knopfler poczuł się w obowiązku wyjaśnić tę sprawę. Powitał publiczność i rzekł, że jego stan wynika z zaleceń lekarza po urazie kręgosłupa. Ale mi się to podoba! – dodał z szelmowskim uśmiechem. Następne w kolejce Coyote i Prairie Wedding. Wybór cokolwiek nieoczywisty, ale te piosenki, w dużej mierze oparte na typowo Knopflerowym „czarowaniu” na gitarze, zabłysły na koncercie nowym blaskiem. Potem Hill Farmer's Blues. Zacząłem się lekko dziwić. Kawałek koncertu minął, a tu raptem jeden utwór z ostatniej, promowanej przecież, płyty. A przecież trzeba będzie jeszcze gdzieś zmieścić Straitsową klasykę. Słowo stało się ciałem – charakterystyczna zagrywka rozpoczęła Romeo and Juliet. Wyborne wykonanie... i coś ponadto. Rozsunęła się umieszczona za plecami muzyków kurtyna ukazując słusznych rozmiarów telebim z ujęciem rzeźbiących na gryfie palców Marka. Fantastyczny patent! We love you, Mark! – krzyknął ktoś z widowni. I love you too! – odrzekł bohater wieczoru i oczywiście zebrał gromkie brawa. W Sultans Of Swing już tak różowo nie było. To, że Knopflerowi zdarza się dość swobodnie podchodzić do melodii własnych klasyków – OK, żadna nowość. Ale na wokal już ucha przymknąć nie mogłem. W tych żywszych kawałkach Dire Straits Mark zawsze śpiewał z charakterystycznym, luzackim zadziorem, który zdaje się stracił z wiekiem. To była ta sama leniwa maniera, która dominuje w jego solowych dokonaniach. Tu akurat nijak nie pasowała. No i to słynne solo, zagrane jakby trochę wolniej. Co tam! Ludziom i tak się podobało! To był dobry moment na przedstawienie zespołu, w składzie: Guy Fletcher – klawisze, Richard Bennett – gitara, Matt Rollings – pianino, organy, akordeon Glenn Worf – bas, kontrabas, Danny Cummings – perkusja, John McCusker – skrzypce, Michael McGoldrick – flet, whistle. A potem znów wycieczka w początki kariery solowej – Done With Bonaparte z wyeksponowanym brzmieniem akordeonu. Największy szok przeżyłem przy Marbletown. Na albumie The Ragpicker's Dream była to tylko miniaturka na głos i gitarę. W wersji AD 2010 utwór nabrał tempa i aranżacyjnego rozmachu, zmieniając się w niesamowitą hybrydę celtyckiego folku i country. Mc Cusker i McGoldrick uwijali się jak w ukropie! No dobrze, skoro i tak kiedyś mnie pochowają, to może się to odbyć przy dźwiękach tego właśnie Cmentarza. To jest moje oficjalne życzenie! Zwłaszcza, że koncert, jak każdy na trasie, był zgrywany z konsolety dla miłośników bootlegów (bagatela, stówka więcej do ceny biletu). Na razie jednak nie wybieram się na tamten świat, więc opiszę, co działo się dalej. Czyli bardzo dobrą wersję Speedway to Nazareth i natchnioną – wreszcie! – Telegraph Road, która zakończyła podstawowy set. Wiadomo było, rzecz jasna, że zejście ze sceny było tylko droczeniem się z publiką. Kilka utworów MUSIAŁO zabrzmieć! Jak na przykład pierwszy bis. Mark może się koncentrować na repertuarze z solowych płyt, ale jego koncertu bez Brothers In Arms sobie nie wyobrażam! Na widowni – cisza jak makiem zasiał i grad braw na koniec! Potem coś jeszcze z jednej z najlepszych płyt lat 80. – So Far Away. Instrumentalnie ekstraklasa, ale znów brakowało mi nerwu w wokalu Knopflera. Zaczynam rozumieć czemu jego kolejne albumy są coraz bardziej wyciszone. Szef miał trochę racji... Wrzawa po zakończeniu bisu była czymś niesamowitym. Myślałem, że ten poziom hałasu jest zarezerwowany dla rozgrywek piłkarskich! Zespół wyszedł jeszcze raz i w pięknym stylu pożegnał zgromadzonych rozpędzonym Piper To The End. Ostatnią piosenką, jaką słyszałem wychodząc z Hali Stulecia, było jednak głośne Sto lat zaśpiewane artyście przez najwierniejszych fanów.
Relacja wymaga puenty, a ja po prostu nie mogę tego koncertu jednoznacznie ocenić. Pojechałem zobaczyć jednego z moich idoli i zobaczyłem go w znakomitej formie wykonawczej, ale jakby wstydzącego się części swojej spuścizny. Jak inaczej wyjaśnić symboliczną reprezentację Get Lucky (raptem dwa utwory). Albo kompletny brak piosenek z płyt Shangri-La i Kill To Get Crimson (a tak bym chętnie na żywo usłyszał True Love Will Never Fade, szkoda!). Klasyki Straitsów też mogłoby być więcej, że wspomnę choćby Tunnel Of Love czy Wild West End, albo coś z płyty Communique (najlepiej wszystko, mam do niej stosunek bezkrytyczny!). A piękne Why Aye Man? Mogę tak mnożyć przykłady, ale fakt jest faktem – ci, którzy chcieli zobaczyć Dire Straits bis, mogli się zawieść, bo Mark skupił się na materiale z drugiej i trzeciej solowej płyty, swoje sztandarowe piosenki wstawiając jakby z musu. Mnie to w sumie nie przeszkadza, bo słuchanie Knopflera zacząłem od The Ragpicker's Dream, stopniowo poznając jego chwalebną przeszłość. Ale za innych się nie wypowiadam. Poszedłbym na ten koncert jeszcze raz, ba!, kilka razy, bo Mark i jego kompani potrafią wytworzyć prawdziwą muzyczną magię, ale po co zamykać się we własnym muzeum, w dodatku pozbawionym części najwartościowszych eksponatów?
Paweł Tryba