Parking przed łódzkim klubem Wytwórnia już na dwie godziny przed koncertem wypełniony był samochodami. Rejestracje rozmaite. Przewaga łódzkich, ale i mnóstwo innych z całej Polski. Gdy wysiedliśmy z Janem „Yano” Włodarskim z samochodu, już wiedzieliśmy, że frekwencja będzie nad wyraz wysoka. Szybko się to potwierdziło. Przed wejściem do klubu, jak i w jego wielkim hallu ludzi było, co niemiara. Po odebraniu akredytacji dziennikarskich wtopiliśmy się w tłum, znajdując w nim mnóstwo osób znajomych, poznanych na koncertach, jak i muzyków wielu innych zespołów z kręgów ambitnego rocka. Na stoisku z pamiątkami i płytami zespołu można było kupić koszulki i najnowsze dvd Porków. Obok w barku, ustawionym przez klub Wytwórnia zimne piwko pomagało ugasić tropikalny żar, z jakim każdy z uczestników wchodził z zewnątrz. Dawało się wyczuć ogromne napięcie i niecierpliwość fanów, którzy coraz bardziej kłębili się wokół wielkich drzwi, za którymi czekała na nich koncertowa sala, scena, telebim i oczywiście zespół, ukryty gdzieś w garderobie.
Koncert rozpoczął się zgodnie z planem o godz. 20.00. Ponieważ obydwaj z Janem posiadaliśmy akredytacje foto-pass, znaleźliśmy się tuż pod sceną. Yano ze swym nieodłącznym obiektywem strzelał po scenie gdzie się dało, ja z kolei zdobyłem min. koncertową setlistę, wprost spod stóp Colina Edwina.
Wreszcie pojawili się na scenie! Po prawej stronie tradycyjnie skupiony basista Colin Edwin. Za nim perkusista Gavin Harrison. Po lewej stronie sceny, na podwyższeniu, otoczony klawiszami, pokrętłami, samplerami i innym diabelstwem Richard Barbieri. Przed nim, jak zawsze współpracownik zespołu podczas koncertów, gitarzysta John Wesley i wreszcie po środku, boso sam Szef, Steven Wilson, w towarzystwie elektrycznego pianina i nieodłącznej gitary. Tajemnicze dźwięki wyczarowane z samplerów Richarda doprowadziły publiczność do apogeum. Zaczęli! Ostry riff na gitarze Stevena, basowe szarpnięcia Colina i pierwsze uderzenia po garach Gavina. Ten koncert nie mógł zacząć się inaczej! „Occams Razors/The Blind House”, rozpoczynające najnowszy album Porków „The Incident”, rozżarzyły publiczność do czerwoności. Początek z iskrami, nieposkromioną energią, wręcz dzikością… Steven Wilson wreszcie przywitał łódzką publiczność, złorzecząc w żartobliwy sposób aurze panującej na zewnątrz (jakieś 35 stopni celsjusza). Następne segmenty „The Incident” trwały dalej. Kolejno: „Great Expectations”, “Kneel and Disconnect” a następnie „Drawing the Line” zabrały publiczność w wir tragicznego zdarzenia, opisanego na najnowszej płycie zespołu. Wszystko to podkreślały niesamowite wizualizacje, znakomicie współgrające z muzyką. Bohaterem ich była postać, przypominająca manekina, używanego przy testach wytrzymałości samochodów podczas symulacji wypadków. Postać, która robiła niesamowitą burzę chyba nie tylko w moim umyśle, podobnie jak i wszelkie obrazy, migające wokół niej. Spostrzegłem bowiem, że publiczność została jak gdyby zahipnotyzowana wszystkim tym, co działo się tego wieczora w hali Wytwórni. Inną jakością był spektakl świetlny. Gra obrazów, świateł i muzyka ze sceny robiły niesamowite wrażenie.
Jeśli już nawet Porcupine Tree nie grali muzyki z albumu „The Incident” to i tak kompozycje, które stanowiły przerywniki pomiędzy poszczególnymi segmentami albumu, były tak idealnie dobrane, że tworzyły jedną, spójną całość. I tak dla przykładu zagrany za chwilę utwór „Hatesong” z albumu „Lightbulb Sun” skupienia nie przerwał. Wręcz przeciwnie, jego dość transowy charakter, owe skupienie podsycił. Wreszcie nastąpiło drugie apogeum, prawdziwy szczyt emocji. Cudownie zagrane „Russia On Ice”, z nieprawdopodobnym wprost symfonicznym rozmachem. Po raz pierwszy raczej subtelnie niż z iskrami. Urwane nagle w środkowej sekcji, by przejść w drugą część „Anasthetize”. Tym razem publiczność, obserwującą obrazy na telebimie zmroził widok chłopca, oddanego bez reszty, śmiertelnie niemal, grze komputerowej, która wysysała z niego resztki normalności. Niespodzianek tego wieczoru było więcej, bo oto pierwszą część koncertu kończyła kompozycja „Dark Matter” z jednego z moich ulubionych albumów PT, „Signify”. Wszyscy, którzy pamiętają nieco starsze, bardziej nostalgiczne i psychodeliczne czasy zespołu byli wniebowzięci. Album ten, to taki swoisty most pomiędzy dwoma wcieleniami zespołu. Utwór świetnie zagrany przypomniał o tych dawnych, dobrych czasach, kiedy to zespół dopiero zdobywał uznanie. Nad sceną klubu Wytwórnia uniosła się floydowska nostalgia…
Dziesięciominutowa przerwa pozwoliła jednym uzupełnić elektrolity w organizmach, a innym przesunąć się bliżej sceny. Wreszcie Steven przywitał się z publicznością po raz drugi. Przywitał się także z nową gitarą, którą podczas przerwy wymienili mu technicy. Drugą część koncertu, charakterystycznymi dźwiękami gitary akustycznej rozpoczęła najdłuższa kompozycja na albumie „The Incident”, zatytułowana „Time Flies”. Na ekranie, nasz koncertowy bohater wizualizacji, manekin podróżował dziwnym pociągiem, mknącym jak gdyby po wyimaginowanych torach czasu. Również muzycy, niczym w transie, na scenie podróżowali koleją, muzycznym ekspresem mknącym przez zmysły wszystkich widzów. Colin Edwin, tradycyjnie sprawiał wrażenie niemal nieobecnego, jak gdyby zupełnie bez świadomości, że jest na scenie. Artysta był gdzieś we własnej głębi, grając zgodnie ze swymi zmysłami. To tylko dowodzi temu, że basista PT wciąż czerpie z muzyki maksimum przyjemności i ekspresji. Nie inaczej sprawa miała się z Richardem Barbieri, który wśród swych elektronicznych cudów techniki, klawiszy, pokręteł i kabli, rządził niczym pan i władca. To właśnie na nim spoczywa obowiązek stworzenia taranującej zmysły, głębi dźwięku i na scenie robi to jak prawdziwy mistrz. Przyszła pora na najostrzejszą część suity „The Incident”. Tą część, w której w mniemaniu większości odbiorców nowego albumu PT dzieje się najwięcej. Znów ten ostry riff, znany i z początku płyty, i ze startu łódzkiego koncertu („Degree Zero Of Liberty”) zaintrygował widzów. Początkowo doza smutku z „Octane Twisted” i pojedynki gitarowe pomiędzy Stevenem a sesyjnym gitarzystą, Johnem Wesleyem. Z każdą chwilą coraz większy, instrumentalny odjazd, potęgowany mocą i zmianami tempa, z chwilą nostalgii w „The Seance” oraz apogeum emocji w postaci kolejnego segmentu „Circle Of Manias”. Prawdziwy taran dla zmysłów, wbijający się w słuchacza z prędkością pędzącego pociągu, wyświetlanego na ekranie telebimu. Po takiej dawce emocji musiało nastąpić rozładowanie wytworzonej energii. Zresztą rozładowywała się ona, wraz z burzą na zewnątrz klubu, na którą, choć posiadała ogromną siłę, nikt uwagi nie zwrócił. Wszyscy, bowiem mieli prawdziwe, prywatne burze w swoich duszach. Tym razem subtelne, uduchowione „Buying New Soul” sprawiło, że część publiczności nawet śpiewała ze Stevenem. Magia tego utworu jest wprost niesamowita. To antidotum na wszelkie, nawet najdziksze stany duszy, jakie może wytworzyć w sobie człowiek. Uwierzcie mi, że ze stanu niemal strachu, jaki wytworzyły we mnie ostatnie takty „Circle Of Manias”, utwór ten przeniósł mnie w błogie ukojenie, na duchową łąkę. Przy okazji tego utworu należy także podkreślić cudowne solo Johna Wesleya na gitarze, które mogłoby trwać, i trwać, i trwać... Po ukojeniu, znów przyszedł czas na dzikość. Tym razem z poprzedniego albumu „Fear Of A Blank Planet”. Numer „Way Out Of Here” to taki bardzo nieposkromiony temat, okraszony kolejną, ciekawą wizualizacją, której bohaterką była dziewczyna, chcąca popełnić samobójstwo. Znów w tle pojawił się pociąg i obrazy przemierzanych torowisk, rozjazdów i bocznic, które symbolizowały nasze życie, które mknie po swoich torach i pełne jest rozmaitych zmian. Przyszedł także czas na mini-album „Nil Recurring” i charakterystyczny utwór „Normal” i wreszcie na drugą odsłonę „The Incident” w postaci „Bonnie The Cat”, z charakterystycznym śpiewem Stevena Wilsona. To był już koniec zasadniczej części koncertu. Ale publiczność w łódzkim klubie nie pozwoliła zbyt łatwo oddalić się muzykom do garderoby. Okrzyki „Porcupine, Porcupine!” wezwały Wilsona i spółkę ponownie na scenę. Steven trochę przekomarzał się z fanami o to, co zagrać w bisie i rozpoczął kolejny, kolejarski temat tego wieczoru. Utwór „Trains” z płyty „In Absentia” popłynął ze sceny, a wraz z nim kilka wesołych popisów poszczególnych muzyków. I tak oto Gavin Harrison zabawił się w iluzjonistę, Colin Edwin stanął oko w oko z Różową Panterą, wygrywając na basie charakterystyczną melodyjkę, a Richard Barbieri za pomocą jednej ze swych diabelskich, elektronicznych sztuczek zagrał na saksofonie… choć wcale nie trzymał go w dłoniach. Ba nawet nie dotknął klawiatury. Trzymał w dłoniach tylko jakieś małe, tajemnicze, tylko jemu znane urządzenie. Steven przeprosił, że nie pojawią się już na scenie, ze względu na potworne zmęczenie, ale obiecał, że i sam, i w towarzystwie kolegów z zespołu Porcupine Tree jeszcze nie raz pojawi się w Polsce. „Trains” wybrzmiało do końca i był to niestety finał koncertu.
Przyznam się szczerze, że należę do osób, które album „The Incident” oceniają bez wielkiego entuzjazmu. Nie należę jednak do tych, którzy oceniają go całkowicie krytycznie. Dotąd ta płyta była w moim mniemaniu po prostu całkiem solidnym albumem, który jednak nie zaskoczył mnie tak, jak każda z poprzednich, wydanych przez Porki płyt. Na koncercie w łódzkiej Wytwórni ten błysk dostrzegłem jednak w całokształcie pod kryptonimem „The Incident”. Muzyka zagrana na żywo plus niesamowite wizualizacje przybliżyły mi ten album w nieco inny sposób. Teraz rozumiem, o co chodziło Stevenowi Wilsonowi. Sam album miał wywołać mały dreszczyk, a koncerty go promujące przenieść słuchacza w kilka bardzo odległych od siebie stanów. Od błogiego spokoju po strach, od szeptu po krzyk, od melancholii po schizofrenię. Zupełnie tak, jak to przeżył sam Steven, kiedy to jadąc swym samochodem w bardzo dobrym humorze, zobaczył ów incydent. Wypadek, który odmienił jego sielankowy, przyjemny dzień w stan pełen strachu, mroku i smutku. Steven Wilson takie sytuacje potrafi na scenie pokazać jak mało kto. Można by rzec, taranuje duszę słuchacza, odmieniając ją, zakręcając o 180 stopni. Fan jest jak mała piłeczka, którą Wilson i spółka potrafią żonglować na scenie. Gdzieś ktoś napisał, że na albumie „The Incident” Porki się wypaliły. Moja riposta brzmi: NIE! Porki dopiero się rozpalają, i sądzę, że jeszcze nie raz zabłysną pełnią blasku, do jakiego kilkakrotnie w przeszłości nas przyzwyczaili.
Po raz kolejny słowa pochwały należą się dla klubu Wytwórnia, który tradycyjnie okazał się bardzo gościnnym miejscem. Wejście na koncertową salę, choć odbywało się przez jedyne wrota, przebiegło niezwykle sprawnie. Oczywiście walorów akustycznych chwalić nie muszę, bowiem fani rocka progresywnego dobrze wiedzą, że łódzki klub pod tym względem to absolutna, polska czołówka. Zresztą po koncercie muzycy Porcupine Tree nie ukrywali, że Piotr Kosiński i Rock-Serwis znakomicie wybrali dla nich to miejsce. Steven Wilson chwalił świetny kontakt z publicznością i rzeczoną akustykę.
Serwis ProgRock.org.pl dziękuje serdecznie panu Piotrowi Kosińskiemu i Rock-Serwisowi za zaproszenie na koncert. Dziękujemy także Michałowi Padkowskiemu i Remkowi Mielczarkowi za wiele pomocnych gestów, jakimi nas obdarzyli. Podziękowania także dla Wszystkich tych, którzy tak licznie pojawili się w łódzkim klubie i zgotowali zespołowi bardzo gorącą atmosferę. Udowodniliśmy, że Polska i nasi fani zasługują na dobre koncerty, te z najwyższej półki!
Koncert rozpoczął się zgodnie z planem o godz. 20.00. Ponieważ obydwaj z Janem posiadaliśmy akredytacje foto-pass, znaleźliśmy się tuż pod sceną. Yano ze swym nieodłącznym obiektywem strzelał po scenie gdzie się dało, ja z kolei zdobyłem min. koncertową setlistę, wprost spod stóp Colina Edwina.
Wreszcie pojawili się na scenie! Po prawej stronie tradycyjnie skupiony basista Colin Edwin. Za nim perkusista Gavin Harrison. Po lewej stronie sceny, na podwyższeniu, otoczony klawiszami, pokrętłami, samplerami i innym diabelstwem Richard Barbieri. Przed nim, jak zawsze współpracownik zespołu podczas koncertów, gitarzysta John Wesley i wreszcie po środku, boso sam Szef, Steven Wilson, w towarzystwie elektrycznego pianina i nieodłącznej gitary. Tajemnicze dźwięki wyczarowane z samplerów Richarda doprowadziły publiczność do apogeum. Zaczęli! Ostry riff na gitarze Stevena, basowe szarpnięcia Colina i pierwsze uderzenia po garach Gavina. Ten koncert nie mógł zacząć się inaczej! „Occams Razors/The Blind House”, rozpoczynające najnowszy album Porków „The Incident”, rozżarzyły publiczność do czerwoności. Początek z iskrami, nieposkromioną energią, wręcz dzikością… Steven Wilson wreszcie przywitał łódzką publiczność, złorzecząc w żartobliwy sposób aurze panującej na zewnątrz (jakieś 35 stopni celsjusza). Następne segmenty „The Incident” trwały dalej. Kolejno: „Great Expectations”, “Kneel and Disconnect” a następnie „Drawing the Line” zabrały publiczność w wir tragicznego zdarzenia, opisanego na najnowszej płycie zespołu. Wszystko to podkreślały niesamowite wizualizacje, znakomicie współgrające z muzyką. Bohaterem ich była postać, przypominająca manekina, używanego przy testach wytrzymałości samochodów podczas symulacji wypadków. Postać, która robiła niesamowitą burzę chyba nie tylko w moim umyśle, podobnie jak i wszelkie obrazy, migające wokół niej. Spostrzegłem bowiem, że publiczność została jak gdyby zahipnotyzowana wszystkim tym, co działo się tego wieczora w hali Wytwórni. Inną jakością był spektakl świetlny. Gra obrazów, świateł i muzyka ze sceny robiły niesamowite wrażenie.
Jeśli już nawet Porcupine Tree nie grali muzyki z albumu „The Incident” to i tak kompozycje, które stanowiły przerywniki pomiędzy poszczególnymi segmentami albumu, były tak idealnie dobrane, że tworzyły jedną, spójną całość. I tak dla przykładu zagrany za chwilę utwór „Hatesong” z albumu „Lightbulb Sun” skupienia nie przerwał. Wręcz przeciwnie, jego dość transowy charakter, owe skupienie podsycił. Wreszcie nastąpiło drugie apogeum, prawdziwy szczyt emocji. Cudownie zagrane „Russia On Ice”, z nieprawdopodobnym wprost symfonicznym rozmachem. Po raz pierwszy raczej subtelnie niż z iskrami. Urwane nagle w środkowej sekcji, by przejść w drugą część „Anasthetize”. Tym razem publiczność, obserwującą obrazy na telebimie zmroził widok chłopca, oddanego bez reszty, śmiertelnie niemal, grze komputerowej, która wysysała z niego resztki normalności. Niespodzianek tego wieczoru było więcej, bo oto pierwszą część koncertu kończyła kompozycja „Dark Matter” z jednego z moich ulubionych albumów PT, „Signify”. Wszyscy, którzy pamiętają nieco starsze, bardziej nostalgiczne i psychodeliczne czasy zespołu byli wniebowzięci. Album ten, to taki swoisty most pomiędzy dwoma wcieleniami zespołu. Utwór świetnie zagrany przypomniał o tych dawnych, dobrych czasach, kiedy to zespół dopiero zdobywał uznanie. Nad sceną klubu Wytwórnia uniosła się floydowska nostalgia…
Dziesięciominutowa przerwa pozwoliła jednym uzupełnić elektrolity w organizmach, a innym przesunąć się bliżej sceny. Wreszcie Steven przywitał się z publicznością po raz drugi. Przywitał się także z nową gitarą, którą podczas przerwy wymienili mu technicy. Drugą część koncertu, charakterystycznymi dźwiękami gitary akustycznej rozpoczęła najdłuższa kompozycja na albumie „The Incident”, zatytułowana „Time Flies”. Na ekranie, nasz koncertowy bohater wizualizacji, manekin podróżował dziwnym pociągiem, mknącym jak gdyby po wyimaginowanych torach czasu. Również muzycy, niczym w transie, na scenie podróżowali koleją, muzycznym ekspresem mknącym przez zmysły wszystkich widzów. Colin Edwin, tradycyjnie sprawiał wrażenie niemal nieobecnego, jak gdyby zupełnie bez świadomości, że jest na scenie. Artysta był gdzieś we własnej głębi, grając zgodnie ze swymi zmysłami. To tylko dowodzi temu, że basista PT wciąż czerpie z muzyki maksimum przyjemności i ekspresji. Nie inaczej sprawa miała się z Richardem Barbieri, który wśród swych elektronicznych cudów techniki, klawiszy, pokręteł i kabli, rządził niczym pan i władca. To właśnie na nim spoczywa obowiązek stworzenia taranującej zmysły, głębi dźwięku i na scenie robi to jak prawdziwy mistrz. Przyszła pora na najostrzejszą część suity „The Incident”. Tą część, w której w mniemaniu większości odbiorców nowego albumu PT dzieje się najwięcej. Znów ten ostry riff, znany i z początku płyty, i ze startu łódzkiego koncertu („Degree Zero Of Liberty”) zaintrygował widzów. Początkowo doza smutku z „Octane Twisted” i pojedynki gitarowe pomiędzy Stevenem a sesyjnym gitarzystą, Johnem Wesleyem. Z każdą chwilą coraz większy, instrumentalny odjazd, potęgowany mocą i zmianami tempa, z chwilą nostalgii w „The Seance” oraz apogeum emocji w postaci kolejnego segmentu „Circle Of Manias”. Prawdziwy taran dla zmysłów, wbijający się w słuchacza z prędkością pędzącego pociągu, wyświetlanego na ekranie telebimu. Po takiej dawce emocji musiało nastąpić rozładowanie wytworzonej energii. Zresztą rozładowywała się ona, wraz z burzą na zewnątrz klubu, na którą, choć posiadała ogromną siłę, nikt uwagi nie zwrócił. Wszyscy, bowiem mieli prawdziwe, prywatne burze w swoich duszach. Tym razem subtelne, uduchowione „Buying New Soul” sprawiło, że część publiczności nawet śpiewała ze Stevenem. Magia tego utworu jest wprost niesamowita. To antidotum na wszelkie, nawet najdziksze stany duszy, jakie może wytworzyć w sobie człowiek. Uwierzcie mi, że ze stanu niemal strachu, jaki wytworzyły we mnie ostatnie takty „Circle Of Manias”, utwór ten przeniósł mnie w błogie ukojenie, na duchową łąkę. Przy okazji tego utworu należy także podkreślić cudowne solo Johna Wesleya na gitarze, które mogłoby trwać, i trwać, i trwać... Po ukojeniu, znów przyszedł czas na dzikość. Tym razem z poprzedniego albumu „Fear Of A Blank Planet”. Numer „Way Out Of Here” to taki bardzo nieposkromiony temat, okraszony kolejną, ciekawą wizualizacją, której bohaterką była dziewczyna, chcąca popełnić samobójstwo. Znów w tle pojawił się pociąg i obrazy przemierzanych torowisk, rozjazdów i bocznic, które symbolizowały nasze życie, które mknie po swoich torach i pełne jest rozmaitych zmian. Przyszedł także czas na mini-album „Nil Recurring” i charakterystyczny utwór „Normal” i wreszcie na drugą odsłonę „The Incident” w postaci „Bonnie The Cat”, z charakterystycznym śpiewem Stevena Wilsona. To był już koniec zasadniczej części koncertu. Ale publiczność w łódzkim klubie nie pozwoliła zbyt łatwo oddalić się muzykom do garderoby. Okrzyki „Porcupine, Porcupine!” wezwały Wilsona i spółkę ponownie na scenę. Steven trochę przekomarzał się z fanami o to, co zagrać w bisie i rozpoczął kolejny, kolejarski temat tego wieczoru. Utwór „Trains” z płyty „In Absentia” popłynął ze sceny, a wraz z nim kilka wesołych popisów poszczególnych muzyków. I tak oto Gavin Harrison zabawił się w iluzjonistę, Colin Edwin stanął oko w oko z Różową Panterą, wygrywając na basie charakterystyczną melodyjkę, a Richard Barbieri za pomocą jednej ze swych diabelskich, elektronicznych sztuczek zagrał na saksofonie… choć wcale nie trzymał go w dłoniach. Ba nawet nie dotknął klawiatury. Trzymał w dłoniach tylko jakieś małe, tajemnicze, tylko jemu znane urządzenie. Steven przeprosił, że nie pojawią się już na scenie, ze względu na potworne zmęczenie, ale obiecał, że i sam, i w towarzystwie kolegów z zespołu Porcupine Tree jeszcze nie raz pojawi się w Polsce. „Trains” wybrzmiało do końca i był to niestety finał koncertu.
Przyznam się szczerze, że należę do osób, które album „The Incident” oceniają bez wielkiego entuzjazmu. Nie należę jednak do tych, którzy oceniają go całkowicie krytycznie. Dotąd ta płyta była w moim mniemaniu po prostu całkiem solidnym albumem, który jednak nie zaskoczył mnie tak, jak każda z poprzednich, wydanych przez Porki płyt. Na koncercie w łódzkiej Wytwórni ten błysk dostrzegłem jednak w całokształcie pod kryptonimem „The Incident”. Muzyka zagrana na żywo plus niesamowite wizualizacje przybliżyły mi ten album w nieco inny sposób. Teraz rozumiem, o co chodziło Stevenowi Wilsonowi. Sam album miał wywołać mały dreszczyk, a koncerty go promujące przenieść słuchacza w kilka bardzo odległych od siebie stanów. Od błogiego spokoju po strach, od szeptu po krzyk, od melancholii po schizofrenię. Zupełnie tak, jak to przeżył sam Steven, kiedy to jadąc swym samochodem w bardzo dobrym humorze, zobaczył ów incydent. Wypadek, który odmienił jego sielankowy, przyjemny dzień w stan pełen strachu, mroku i smutku. Steven Wilson takie sytuacje potrafi na scenie pokazać jak mało kto. Można by rzec, taranuje duszę słuchacza, odmieniając ją, zakręcając o 180 stopni. Fan jest jak mała piłeczka, którą Wilson i spółka potrafią żonglować na scenie. Gdzieś ktoś napisał, że na albumie „The Incident” Porki się wypaliły. Moja riposta brzmi: NIE! Porki dopiero się rozpalają, i sądzę, że jeszcze nie raz zabłysną pełnią blasku, do jakiego kilkakrotnie w przeszłości nas przyzwyczaili.
Po raz kolejny słowa pochwały należą się dla klubu Wytwórnia, który tradycyjnie okazał się bardzo gościnnym miejscem. Wejście na koncertową salę, choć odbywało się przez jedyne wrota, przebiegło niezwykle sprawnie. Oczywiście walorów akustycznych chwalić nie muszę, bowiem fani rocka progresywnego dobrze wiedzą, że łódzki klub pod tym względem to absolutna, polska czołówka. Zresztą po koncercie muzycy Porcupine Tree nie ukrywali, że Piotr Kosiński i Rock-Serwis znakomicie wybrali dla nich to miejsce. Steven Wilson chwalił świetny kontakt z publicznością i rzeczoną akustykę.
Serwis ProgRock.org.pl dziękuje serdecznie panu Piotrowi Kosińskiemu i Rock-Serwisowi za zaproszenie na koncert. Dziękujemy także Michałowi Padkowskiemu i Remkowi Mielczarkowi za wiele pomocnych gestów, jakimi nas obdarzyli. Podziękowania także dla Wszystkich tych, którzy tak licznie pojawili się w łódzkim klubie i zgotowali zespołowi bardzo gorącą atmosferę. Udowodniliśmy, że Polska i nasi fani zasługują na dobre koncerty, te z najwyższej półki!
Relacja: Krzysztof „Jester” Baran
Zdjęcia: Jan „Yano” Włodarski
{gallery}koncerty/Wytwornia_PT_170710{/gallery}
zobacz też: Porcupine Tree