A+ A A-

Midge Ure & Band - 23.07.2010, Burg Wilhelmstein, Würselen, Niemcy

Z pogodą bywa rożnie. Szczególnie gdy koncert ma się odbywać w amfiteatrze mam duże obiekcje co do komfortu odbioru widowiska. Z kupnem biletów zwlekałem do dnia występu, bo nawet w przeddzień w Internecie przewidywano na 80% deszcz. Na szczęście mieszkam od amfiteatru w odległości 10 minut pieszo, więc na 2 godziny przed koncertem (było pochmurnie, ale nie padało) kupiłem bilety.
Midge Ure to znana postać w muzycznym "światku", ale niekoniecznie mój faworyt. Mam jego tylko jedną solową płytę, ale nic z grupą Ultravox. W latach 80. mówiło się o artyście sporo. Polskie radio grało wszystko spod szyldu Ultravox, a i solowe kawałki Ure'a trafiały na szczyt listy przebojów Trójki (dzięki tym wspomnieniom udało mi się namówić na koncert moją małżonkę).
{mosimage}Razem z Bobem Geldofem Ure organizował koncerty Live Aid i Live 8. Za swoje socjalne zaangażowanie wyróżniono go wieloma odznaczeniami i honorowymi tytułami doktorskimi szkockich uczelni. Z moich licealnych czasów przypominam sobie 2 hity grupy Slik ("Forever & Ever" i "Requiem") z którą Ure występował w latach 1972-76. W 1979 roku przez chwilę był w zespole Thin Lizzy zastepując Gary Moore'a (amerykańska trasa i kompozycje na płytę "Black Rose"), by wreszcie dołączyć do nowofalowej grupy Ultravox (6 nagranych wspólnie studyjnych płyt). W 1985 roku wydał pierwszy solowy album (do dzisiaj ma ich na koncie 15, w tym 5 koncertowych i 3 kompilacje). W ubiegłym roku reaktywował się Ultravox (koncertówka "Return To Eden") i od wtedy Ure jest właściwie ciągle w trasie. Policzyłem jego koncerty przewidziane na rok 2010 - 72 sztuki. Dla żony i 3 córek pozostaje więc 57-letniemu szkockiemu artyście niewiele czasu... Ale wróćmy do lipcowego koncertu. Amfiteatr Burg Wilhelmsteim zawdzięcza swoją nazwę średniowiecznemu zamkowi, w którego resztki murów wkomponowano scenę. Płócienny dach chroni ją i część widowni przed deszczem. Miejsca starczy dla ok. 500 osób stwarzając tym samym kameralny nastrój. Na 1,5 godziny przed rozpoczęciem, tylko dzięki uprzejmości dobrze usposobionego towarzystwa załapaliśmy się z żoną "na wcisk" w środkowym rzędzie. Właściwie 85% miejsc było już zajętych. Widownia była w wieku 40, 50 lat. Część ubrana na nowofalową modę lat 80. Jak się później okazało sporo ludzi znało teksty, śpiewało i ochoczo tańczyło... Występ zaczął się punktualnie. Było jeszcze jasno więc oświetlenie na niewiele się zdało. Midge Ure pojawił się w jeansach i letniej marynarce, kwiecistej długiej koszuli, z szalem wokół szyi, z czarnym stratocasterem w ręku. Towarzyszyli mu trzej muzycy (bas, perkusja i klawisze). Z całej czwórki tylko keyboardzista dysponował czupryną (pozostali mieli ogolone głowy - coś w stylu grupy Petera Gabriela). Na przywitanie zabrzmiał "Beneath A Spielberg" - kapitalna ballada z płyty "Pure" z "gilmourowską" solówką Ure'a. Nagłośnienie bardzo dobre (za "reglami" kobieta). Szczęka mi opadła, bo tak rockowego koncertu się nie spodziewałem. Gitara i głos były "wyciągnięte" do przodu, no i bardzo dobrze, bo dawne "plastikowe" brzmienie hitów Ultravoxu zyskało w rockowym "sosie". Następna trójeczka: "Fade To Gray", "Dead God" i "Cold Of The Wind" poderwała publikę do tańca. Ure od początku nawiązał kontakt z widownią. Jego sympatyczna, żartobliwa konferansjerka, bezpośrednie komentarze na reakcje ludzi wywoływały burzę oklasków i lawinę śmiechu. Tego wieczoru artysta wybrał sporo utworów z płyty "Pure": oprócz początkowego pojawiły się jeszcze balladowe "Let Me Go", "Alone" i "Somebody" oraz instrumentalny "metalowy wymiatacz" "Monster". Zaskoczeniem dla mnie były dwa stare kawałki Petera Greena (jeszcze z czasów Fleetwood Mac): "Man Of The World" i instrumentalny "Supernatural". Tu Ure pokazał swoje bluesrockowe korzenie. Potem nie było już niespodzianek - zaczął się best of: "Breathe" (znany z TV reklamy firmy Swatch), "If I Was", "Vienna", "Cold Cold Heart", "Real The Wild Wind".  Po 90 minutach muzycy pożegnali się, ale oczywiście wyklaskaliśmy obligatoryjne dwa bisy: "Hymn" i "Dancing With Tears In My Eyes" - a cóż by innego? Teraz już wszyscy szczęśliwi z czystym sumieniem mogli ruszyć do domu.
Midge Ure okazał się prawdziwym profesjonalistą: czysty, mocny głos, świetna gitara. Mimo, że zespół stanowił tylko jego tło, ale każdy z muzyków miał swoje "5 minut" by pokazać co potrafi. Szkoda, że ta grupa nie trafi do Polski. Może w przyszłym roku?...
© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.