A+ A A-

"Płonąca Charlottka" - Festiwal Legend Rocka - Dolina Charlotty 13-15.08.2010

Sierpniowe dni w Dolinie Charloty zapowiadały się w tym roku jeszcze ciekawiej niż w ubiegłym. Imponujący zestaw gwiazd a do tego młoda polska krew – każdy koncert miał bowiem rozpoczynać się od występu jeszcze nie legendarnego, ale obiecującego rodzimego zespołu.

Poza tą lekką zmianą w formule koncertu, na samym festiwalu nie zmieniło się zbyt wiele. Rewolucje nie były jednak konieczne. Ilość osób która zawitała na czwartą edycję Festiwalu Legend Rocka była większa niż poprzednio, co znaczy, że Charlotta przyciąga coraz to nowych fanów. I bardzo dobrze, gdyż jest to jeden z najlepszych i najważniejszych festiwali w naszym kraju. Nie tylko gromadzi on na scenie legendy rocka, lecz już sam powoli staje się legendarny.

„Płonąca Charlottka”

{mosimage} Piątkowy wieczór rozpoczął się w momencie, gdy na deski amfiteatru wkroczył jeden z laureatów konkursu „Sen o Dolinie” - zespół Kruk. Kapela wykorzystała swój czas dzieląc go pomiędzy promowanie swego debiutanckiego krążka i granie znanych standardów. Autorski materiał Kruka to jakby mariaż hard rocka z heavy metalem. Jest w ich muzyce coś z Deep Purple, Raibow czy Uriah Heep lat osiemdziesiątych a gdy utwory są wykonywane po polsku, wtedy brzmią niczym wczesne Turbo. Choć panowie nie powalają jeszcze na kolana, to słychać potencjał w tym zespole. Szczególnie brawa należą się wokaliście, który śpiewa wysoko, z heavy metalową manierą. Największy popis swych umiejętności dał podczas „Child Of Time”, który wokalnie jest przecież utworem niezwykle trudnym.

{mosimage}Po tradycyjnej dwudziestominutowej przerwie na scenie amfiteatru miał wystąpić bohater zeszłorocznej edycji festiwalu – samozwańczy bóg ognia piekielnego, legendarny Arthur Brown. Muzyk przygotował na ten koncert niezwykłą scenografię oraz lekko zmodyfikowany repertuar. Myślę jednak, że nikt nie był przygotowany na coś TAKIEGO. Pamiętacie jak w ubiegłym roku Arthur  tańczył, skakał i podpalił hełm na głowie? To było nic w porównaniu z tym, co miało się wydarzyć w piątek, 13 sierpnia 2010 roku.

Gdy na scenę zostały wniesione dwie ogromne rzeźby a na telebimach zabłysły psychodeliczne obrazki (wcześniej mieliśmy okazję oglądać na nich jak bóg ognia piekielnego maluje twarz) mało nie eksplodowałem z emocji. Nagle zrobiło się ciemno, po scenie przebiegła jakaś niewiasta z czerwonym prześcieradłem a po chwili ujrzałem Arthura, który tym razem rozpoczął koncert w przebraniu zakapturzonej postaci, niby mnicha.
Znów  szalał, biegał i zaczepiał kolegów z zespołu. Niewiele mówił między utworami, gdyż przerwy te wykorzystywał do ciągłej zmiany kostiumu. {mosimage}Obok niego co chwilę, również w różnych strojach pojawiała się dziewczyna którą widzieliśmy przez chwilę na początku występu. Dodajmy do tego świetne światła oraz „pełnogwiaździste” niebo i mamy psychodelie jak się patrzy. To wszystko to jednak było dla Arthura za mało...
Podczas wykonania legendarnego „Fire” mistrz ceremonii jak zwykle miał wkroczyć na scenę z zapalonym hełmem na głowie. Tym razem ktoś jednak przesadził i gdy God Of Hellfire ukazał się nam z metrowym płomieniem, który podsmażał dyskotekową kulę wiszącą pod  sufitem, oraz jego własne włosy, wiedziałem, że szykuje się coś niedobrego. Arthur zdjął zabójcze nakrycie głowy w ostatniej sekundzie i w mgnieniu oka podpalił nim scenę! Szybko podbiegł pan z gaśnicą skutecznie niwelując zagrożenie a bóg nawet na chwileńkę nie przestawał wyrzucać z siebie słów „You're gonna burn! BURN! BURN!!!!”. {mosimage}Po swym wyczynie wpadł niemal w amok, podszedł na krawędź  sceny, zaczął rozdawać uściski dłoni nam wszystkim tam zebranym, cały czas śpiewając... Coś niesamowitego. Ciekawe, że konferansjer przed jego występem zapowiadał, że Arthur tak zakochał się Dolinie Charlotty, że ma życzenie, aby po śmierci rozsypać jego prochy nad okolicznym jeziorem. No i niewiele zabrakło, a dokonałoby się to tego wieczoru, w piątek trzynastego.
Pomiędzy tym wszystkim zespół The Crazy World Of Arthur Brown wykonał wiele utworów, nie tylko ze swego przesławnego debiutu, ale z całego niemal okresu kariery Arthura na rockowej scenie. Mnie najbardziej ucieszyło  „Spontaneous Apple Creation”, którego zabrakło mi rok temu. Byłem także bardzo uradowany z faktu powrotu do oryginalnych aranżacji najdawniejszych utworów, wyłącznie na perkusję, bas, klawisze i wokal. Przepiękny, psychodeliczny i niebezpieczny dla zdrowia i życia występ. Gdy po wszystkim udało mi się podejść do Arthura Browna po autograf byłem tak powalony jego majestatem, że jedyne co udało mi się wybąkać to „Thank you very much”, na co Mistrz podniósł oczy i uśmiechnął się do mnie, przez co zmieszałem się jeszcze bardziej.

Główna gwiazda pierwszego z sierpniowych dni Festiwalu Legend Rocka pojawiła się na nieco zwęglonych deskach amfiteatru witana głośnymi oklaskami.Pan Burdon, któremu akompaniowało The Animals (lub raczej coś w rodzaju tego zespołu, bo oczywiście o oryginalnym składzie nie było mowy) zaprezentował się fenomenalnie. Jego wokal wręcz grzmiał i świetnie sprawdzał się w repertuarze jaki zaprezentował. Było oczywiście „When I Was Young” „Don't Let Me be Misunderstood” (wykonywane tego wieczoru również przez Arthura Browna) „Boom Boom Boom Boom” oraz „House Of The Rising Sun” - zmory wszystkich rodziców, których pociechy próbują się uczyć grać na gitarze. Atmosfera koncertu była wręcz rewelacyjna, podobnie jak konferansjerka Burdona, który pozwalał sobie na teksty w rodzaju „this song is so personal that I forgot the lyrics!”. Po tym koncercie wszyscy rozeszliśmy bądź rozjechaliśmy się do domów. I tak skończył się dzień pierwszy...


„Dzień nastolatków”

W sobotę zgodnie z moimi przewidywaniami, w amfiteatrze królowali ludzie w koszulkach Marillion. Niektórzy mieli nawet tę nazwę wypisaną (dosłownie) na czole. Markerem... Nikt nie miał raczej wątpliwości przed rozpoczęciem koncertu, kto powinien być główną gwiazdą wieczoru.


{mosimage}Kolejny laureat konkursu młodych talentów, grupa Disperse, wypadł tego dnia bladziutko. Zespół, który promował swój debiutancki album „A Journey Through The Hidden Garden” zagrał moim zdaniem niezwykle słabo. I nie chodzi mi tu o niedociągnięcia wykonawcze. Po prostu zabrakło mi w ich występie mocy, co dziwi tym bardziej, że Disperse para się prog metalem. Drugi człon tej nazwy wyraźnie powinien wskazywać jakich dźwięków mamy się spodziewać. Niestety, w Dolinie ta „Podróż” którą zaproponowali nam młodzi muzycy nużyła. Kompozycje nie przykuwały uwagi, wokalista śpiewał dość przeciętnie a jeśli chodzi o jakieś zaistnienie na scenie, to chłopcy ograniczyli się do machania głową. Moją uwagę przykuła jedynie ciekawa gra perkusisty, który momentami wygrywał patenty ze szkoły Nicka Masona. Ale to w zasadzie tyle plusów jak dla mnie. Wśród publiczności znalazły się osoby z odczuciami podobnymi do moich, były również  te zachwycone występem Disperse zatem jak zwykle kiedy chodzi o kwestię gustu zdania są podzielone.

Z pewną ulgą przyjąłem zejście zespołu ze sceny oraz z rozbawieniem podaną przez konferansjera informację o tym, że Eric Burdon poszedł w Dolinie do kościoła, po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat. Może dziękował Bogu za to, że Arthur nie spalił nas wszystkich poprzedniego wieczoru :)

{mosimage}Gdy ujrzałem muzyków British Blues Quartet byłem w delikatnym szoku. Otóż dwóch z nich widziałem w zeszłym roku w składzie Spencer Davis Group. Ale ponieważ to świetni artyści, wiedziałem, że przygotują coś ciekawego. Tak tez było w istocie.
Wspierani przez Dave'a Kelly i Maggie Bell na wokalu, weterani bluesowo rockowej sceny zagrali dla nas rewelacyjnie cudowny zestaw bardziej i mniej znanych coverów. Mieliśmy więc chóralnie odśpiewane „Hoochie Coochie Man”, „Wishing Well”, „Respect Yourself” czy „110 in a Shade” i odegrany niemal wyłącznie przez basistę „Walking Blues”. {mosimage} Energii jaka biła z tych wielkich artystów nie da się porównać z niczym innym. Cudnie grali, śpiewali czystymi donośnymi głosami, żartowali, zbiegali ze sceny... Coś wspaniałego. I tu naszła mnie pewna, niewesoła refleksja. Widziałem już naprawdę wiele koncertów, młodych i starych zespołów. Niewielu niestety mogłem podziwiać młodych artystów, którzy energią, pasją i radością grania dorównywaliby tym Legendom Rocka. Smutne, prawda? Tym bardziej biorąc pod uwagę fakt, że na przykład perkusista British Blues Quartet, nazywany „nastolatkiem zespołu” ma 72 lata!

Po długiej owacji na stojąco, publika nagle się zorientowała, że bawiła się tak świetnie, że Maggie Bell i spółka musieli przedłużyć znacznie swój koncert i mimo nawoływań organizatora nie chcieli zejść ze sceny. Było tak wspaniale.

{mosimage}W czasie występu Marillion pod sceną zrobiło się z miejsca okropnie tłoczno. Oglądając się za siebie także zauważyłem ogromny tłum. I tu jest plus występów na świeżym powietrzu – nikt nie mdlał, było dość chłodno, nikomu nie brakowało oddechu chociaż ten mógł zostać  odebrany tym, którzy widzieli co na scenie wyczynia Hogarth.  Wokalista był tak niezwykle ekspresyjny, i tak przeżywał każdy wykonywany przez siebie utwór, że można by go podejrzewać o jakąś chorobę psychiczną (przy czym nerwica byłaby zbyt słabą diagnozą). Na szczęście wiemy, że oczywiście tak nie jest, a zachowanie sceniczne Steve'a to po prostu żywioł i pasja.
{mosimage} Ciekawe, że po odejściu Fisha, fani zespołu nazwali Hoggyego „nowym wokalistą” i w sumie tak zostało dla wielu do dziś. Tak więc, Marillion wraz z „tym nowym wokalistą” nie zaprezentowali nic z pierwszych czterech płyt zespołu. I choć to materiał dla nich najważniejszy, to tak naprawdę myślę, że żaden z fanów na niego nie liczył. Poleciały za to same kompozycje nie starsze niż dwadzieścia lat, w tym między innymi „Invisible Man”,„Afraid Of Sunlight” ,Fantastic Place, The Great Escape i Neverland.
Koncert sprawił mi wiele przyjemności, czego sam się nawet nie spodziewałem, gdyż ani ze mnie fan neo proga, ani znawca bardziej współczesnych dokonań Marillion. Zaskoczony byłem więc niezwykle pozytywnie i w świetnym humorze wracałem do domu.




„Bielszy odcień Purpury”

W niedzielę, ostatni dzień Festiwalu Legend Rocka, pogoda nie była łaskawa. Co chwilę deszcz męczył nas mżawką, by na koniec runąć potężną ulewą. Ale po kolei...

Ażeby zakończyć przedsięwzięcie z hukiem, organizatorzy postarali się o aż czterech wykonawców. Tradycyjnie jednak koncert rozpoczął się od zdolnych młodych.
Passion Fruit to bezsprzecznie największe objawienie tej odsłony Festiwalu. {mosimage} Naprawdę młode chłopaki nie dość, że pokazali jak się gra prawdziwego rocka, to jeszcze dali swoim kolegom pokaz zachowania scenicznego. Ogromne brawa! Zespół opiera się na klasycznych bluesowo-rockowych patentach i wychodzi im to świetnie. Ja osobiście nie słyszałem żadnej różnicy poziomu miedzy ich kompozycjami a coverami Cream czy Led Zeppelin. Wspaniałe solówki gitarowe, mocna sekcja rytmiczna i bardzo dobry, charyzmatyczny wokalista. Co prawda jeszcze z młodziaków wychodzi pewien brak obycia ze sceną widoczny w konferansjerce oraz pokusie lekkiego prowokowania (tytuł jednego z utworów - „Thank God I'm Not Gay”), ale to przecież wybaczalne grzechy młodości. Mam tylko jedną prośbę do zespołu – Panowie! Nie zepsujcie tego co już macie i trwajcie, bo w Was nadzieja na odrodzenie się klasycznego rocka w Polsce!

Po bisach (żaden inny laureat konkursu ich nie grał!!!) Passion Fruit ustąpili miejsca konferansjerowi (tak na marginesie – brakowało mi w tej roli sympatycznego, brodatego Pana Lenarda), który zapowiedział kolejny zespół – Quidam. Na wielu twarzach pojawił się uśmiech, lecz na innych rozpacz bowiem było jasne, że przez to koncert przeciągnie się w czasie i skończy się grubo po północy.
{mosimage}Quidam zaprezentowali ten sam materiał co zawsze z tym samym skupieniem na najnowszym krążku, z tymi samymi fragmentami „Red” i „Riders On The Storm”. Nie ukrywam, że mam problem z tym zespołem. Zawsze jestem pod wrażeniem ich muzyki przez piętnaście minut, po czym zaczynają mnie nudzić niemiłosiernie. Wiem jednak, że mają oddanych fanów, i że dla wielu są już legendą. Ja mogę państwu zaoferować tylko swoje zdanie a według mnie występ ten był zupełnie zbędny.

Z utęsknieniem czekałem na występ Nicka Simpera więc kiedy tylko pojawił się na scenie i zabrzmiały pierwsze takty „And The Address” byłem wniebowzięty. Nie wiem sam ile razy już użyłem w tej relacji przymiotników „cudowny”, „genialny”, „fantastyczny” - ale taki właśnie był ten koncert. {mosimage} Zespół brzmiał dokładnie tak jak Deep Purple w 1967 roku. No może ciut nowocześniej. Niesamowite zwierzę estradowe w postaci Christiana Schmida, wokalisty austriackiego zespołu Nasty Habits, z którym przyjechał do Polski Nick oraz pozostali  muzycy dali taki show, że szczęka musiała opaść wszystkim. I tak tez się stało a jej uderzenie było tak mocne jak wykonania „Chasing Shadows”, „Wring That Neck”, „Kentucky Woman”, „Emmaretta”, „Why Didn't Rosemary?” czy w końcu chóralnie odśpiewanych „Hush”, „I'm So Glad” oraz – niespodzianka - „Roadhouse Blues”. W dodatku Nick wraz z całym zespołem to niesamowicie bezpretensjonalni i sympatyczni ludzie. Gdy dotarłem na backstage zdobyć autograf i zamienić kilka słów byłem aż zdumiony tym, jak miłymi ludźmi mogą być gwiazdy rocka. Nick nie tylko podpisał mi płytę, ale w dodatku podarował mi swój najnowszy krążek, który miał premierę właśnie tego dnia w Dolinie Charlotty. Byłem zachwycony.

{mosimage} Gdy Procol Harum rozpoczął swój set ludzie byli już bardzo zmęczeni, a w dodatku potężnie się rozpadało. Koncert „Procoli” był zupełnie odmienny w klimacie od pozostałych.Wyciszony, melodyjny, z bardzo rzadkimi, mocnymi akcentami. Spokojny Gary Brooker narzekał ciut na pogodę, opowiadał do tego z dawką nostalgii w głosie świetne anegdoty, ubierał piracką czapkę oraz grał jedną ręką fragment „Drunken Sailor” co w naszym kraju jest bardziej znane jako „Morskie Opowieści”. No i do tego wszystkiego grał na prawdziwym Hammondzie (jako jedyny podczas sierpniowej edycji Festiwalu) oraz   świetnie śpiewał.
{mosimage}Piękny koncert, zupełnie pozbawiony kompleksów. Stare utwory w rodzaju „Grand Hotel” czy „A Salty Dog” mieszały się z tymi z nowszych albumów jak na przykład „One Eye One The Future” z ostatniego studyjnego krążka, a wszystkie po prostu BRZMIAŁY. No i ten bis... długo oczekiwany „A Whiter Shade Of Pale” niemal mnie rozpuścił. Byłem nim tak przejęty, że właśnie to wykonanie, w tych strugach deszczu, zapamiętam jako jeden z najpiękniejszych momentów w moim muzycznym życiu. ..

Kolejna, czwarta już edycja Festwialu Legend Rocka w Dolinie Charlotty zakończyła się ogromnym sukcesem i była jeszcze lepsza niż poprzednia. Trochę mnie to przeraża, bo aż strach pomyśleć co w takim razie będzie się tam działo w przyszłym roku:)  

Gratuluję i dziękuję twórcom tego Festiwalu za to, że wiele, nie tylko moich muzycznych marzeń mogło się w tym roku spełnić. Jesteście państwo czarodziejami. Dziękuję.     



Tekst: Rafał Ziemba
Zdjęcia: Ewa Przemyska

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.