Chwilę potem na scenie zainstalowali się Beltaine. Widać od razu, że to zespół przede wszystkim koncertowy. Nie znałem wcześniej ich twórczości, ale nie przeszkodziło mi mieć z ich występu radochy. Dwie gitary (jeden z obsługujących je panów czasem sięgał też po mandolinę albo dudy), bongosy, perkusja, bas, skrzypce, do tego wokalista obsługujący akordeon i whistle – skład wymarzony do żywego grania! Teraz, będąc na świeżo po przesłuchaniu Triu, mogę napisać – Beltaine potrafią świetnie improwizować na bazie swoich kompozycji, znacznie je wydłużają i – co najważniejsze – nie gubią po drodze dynamiki. Amatorzy tańca wytrzymali jeden utwór i znów wyskoczyli pod scenę. Ale tym razem była to mieszanka irlandzkich pląsów (tu celowały panie) ze starym dobrym pogo (preferowane przez panów). Wokalista Grzegorz Chudy trafnie określił to jako taniec celtycki w wersji freestyle. W ogóle jego konferansjerka to sama poezja. W chwilach wolnych od tras z zespołem spokojnie mógłby prowadzić imprezy kabaretowe (komu się przejadł Bałtroczyk – ręka do góry!). Rozbrajająco przedstawił zespół: "to o nas prezydent Komorowski powiedział, cytuję: nie znam gości!". Innym razem kazał kolegom przygotować scenografię do utworu Hophip, będącego połączeniem celtyckiego folkloru z muzyką Harlemu. Po czym skrzypek Adam Romański i gitarzysta Paweł Kulesza założyli czapki daszkiem do tyłu, a sam Chudy naciągnął kaptur bluzy. Przechodząc do Mad Song, z tekstem Williama Blake'a, powiedział: "to teraz zagramy coś wolniejszego, żeby mroczna młodzież poczuła się jak u siebie na cmentarzu". Aha, wnioskuję, że na widowni nie było Szkotek. Gdyby była choć jedna, Chudy nie dożyłby końca koncertu po tym, jak opisał ich wymiary. Tyle o wokaliście, a jak prezentowała się reszta zespołu? Nosiło ich po scenie, zwłaszcza Adama Romańskiego i gitarzystę Jana Gałczewskiego. Na twarzach całej kapeli malowały się szerokie uśmiechy. Takie szczere, nie doklejone na siłę. A niżej podpisany siedział i wyłapywał różne fajne smaczki. A to jakiś karaibski rytm (szachownica ska na kapeluszu Gałczewskiego to chyba nie przypadek), a to bujającą jazzową sekcję w Hophip, elektroniczne wtręty tu i tam. Beltaine grają swoje. Oczywiście bazują na szlachetnej tradycji Celtów, ale nie padają przed nią na kolana. Kapitalny koncert! Na luzie, ale z wykonawczą klasą. Z humorem, ale bez błazenady. Zostałem fanem „od pierwszego posłuchania”! Przerwę na wymianę sprzętu znów wypełnił występ Elphin.
Przyszła pora na eksportową kapelę Olsztyna. Eksportową w pełnym tego słowa znaczeniu. Shannon niedawno wrócili z tournee po Francji, szykują się na podbój Azji. Ale, jak to trafnie stwierdził Marcin Rumiński, nie ma jak w domu. Na Warmii Shannon ma grono odbiorców, które dorastało razem z zespołem. Szesnaście lat to przecież ładny kawałek czasu! Skupili się głównie na repertuarze z Celtification. Zaczęli od Smoking Pipes. Tytuł niestety okazał się proroczy. Dudy Marcina Rumińskiego okazały się nie w pełni sprawne. Lider oddał je technicznemu i więcej tego wieczoru już ich nie usłyszeliśmy. W żadnym razie nie odbiło się to jednak na koncercie. Praktycznie od początku występu publiczność w wieku, powiedzmy, przedmaturalnym dalej uskuteczniała dzikie harce. A później dołączyło do niej kilka osób mających niewiele do emerytury. Poważnie! Z tych żwawszych utworów usłyszeliśmy między innymi Three Reels, wiązankę Message To Julie/ The Gaelic Reel/ Jenny Picking Cokles. Maria Rumińska świetnie uzupełniała swoim rozmarzonym wokalem luzacki śpiew męża. Przy Clannadowym Sirius i Aililiu Na Gahmna można się było rozmarzyć. Ale że pani Maria ma też rockowy nerw, trzeba też wspomnieć o jej grze na klawiszach. Chwilami wydobywała z nich pyszne pasaże w najlepszym duchu Deep Purple i Uriah Heep. Na pierwszym planie oprócz Marcina Rumińskiego dzielnie uwijał się skrzypek Marcin Drabik. Rafał Rupiński jakby trochę z boku, poza zasięgiem głównych reflektorów, a przecież jego gitara współdecyduje o rockowym pierwiastku twórczości Shannon. Paweł Puszczało wtrącał na swoim basie jazzowe zagrywki, godne Wojtka Pilichowskiego. Całości odpowiednią motorykę nadawały bębny Przemka Nagadowskiego. A występ grupy uzupełniał taniec jednej z członkiń Elphin.
Fajnie rozładował atmosferę popis Marcina na whistle, czyli Goldfinch Jig & Goldfinch Reel. Natomiast Tri Martolod odegrane zostało zupełnie inaczej niż na albumie Shannon. Tam była to majestatyczna, powolna pieśń, tu zabrzmiało szybko i rytmicznie. Ale chwileczkę, Shannon to nie tylko folk podany na rockowo. To także wycieczki w inne rejony. W pewnym momencie Marcin Rumiński zaprosił wszystkich na odległą północ, do Tuwy i wydał z siebie głęboki gardłowy odgłos. Raczej pomruk niż śpiew. Niezorientowana młodzież pytała czy przypadkiem nie wzywa Rogatego, ale uspokajam – jego nauczyciel Gendos używał tych zaśpiewów do odpędzania złych duchów. Alikwotowy śpiew płynnie wymieszał się z celtycką galopadą instrumentalistów. Świetny moment! Podstawową część koncertu zwieńczył tytułowy utwór z ostatniej płyty. Muzycy zeszli ze sceny, ale tylko na chwilę. Nie dali się długo przekonywać publiczności (zwłaszcza, że zrobiło się niesamowicie zimno). I zagrali coś, czego od dawna na żywo nie wykonywali. Ziele! Jedyny znany mi prawdziwy przebój, który nie doczekał się wydania na płycie. Nie szkodzi, i tak wszyscy znali słowa. "Kiedyś byłem wojakiem, machałem tasakiem" – śpiewałem razem z innymi w rytm bujającego reggae i próbowałem opanować chichot.
Przez słotę ostatnich tygodni powoli szykowałem się do zimowego snu, ale pozytywne emocje, które wykrzesali Beltaine i Shannon skutecznie wybudziły mnie z marazmu. Jak to jest, że zespoły, których w tzw. opinioTFUrczych mediach nie uświadczysz, starają się na scenie jak mogą, a gwiazdy odwalają pańszczyznę? Nie pierwszy raz to zauważam. Shannon i Beltaine zasługują na większe audytorium, dajcie się ponieść ich muzyce. Albo nie, po prostu ją włączcie. Poniesie Was sama.
zobacz też: Shannon
{gallery}koncerty/Shannon_Olsztyn{/gallery}
Przyszła pora na eksportową kapelę Olsztyna. Eksportową w pełnym tego słowa znaczeniu. Shannon niedawno wrócili z tournee po Francji, szykują się na podbój Azji. Ale, jak to trafnie stwierdził Marcin Rumiński, nie ma jak w domu. Na Warmii Shannon ma grono odbiorców, które dorastało razem z zespołem. Szesnaście lat to przecież ładny kawałek czasu! Skupili się głównie na repertuarze z Celtification. Zaczęli od Smoking Pipes. Tytuł niestety okazał się proroczy. Dudy Marcina Rumińskiego okazały się nie w pełni sprawne. Lider oddał je technicznemu i więcej tego wieczoru już ich nie usłyszeliśmy. W żadnym razie nie odbiło się to jednak na koncercie. Praktycznie od początku występu publiczność w wieku, powiedzmy, przedmaturalnym dalej uskuteczniała dzikie harce. A później dołączyło do niej kilka osób mających niewiele do emerytury. Poważnie! Z tych żwawszych utworów usłyszeliśmy między innymi Three Reels, wiązankę Message To Julie/ The Gaelic Reel/ Jenny Picking Cokles. Maria Rumińska świetnie uzupełniała swoim rozmarzonym wokalem luzacki śpiew męża. Przy Clannadowym Sirius i Aililiu Na Gahmna można się było rozmarzyć. Ale że pani Maria ma też rockowy nerw, trzeba też wspomnieć o jej grze na klawiszach. Chwilami wydobywała z nich pyszne pasaże w najlepszym duchu Deep Purple i Uriah Heep. Na pierwszym planie oprócz Marcina Rumińskiego dzielnie uwijał się skrzypek Marcin Drabik. Rafał Rupiński jakby trochę z boku, poza zasięgiem głównych reflektorów, a przecież jego gitara współdecyduje o rockowym pierwiastku twórczości Shannon. Paweł Puszczało wtrącał na swoim basie jazzowe zagrywki, godne Wojtka Pilichowskiego. Całości odpowiednią motorykę nadawały bębny Przemka Nagadowskiego. A występ grupy uzupełniał taniec jednej z członkiń Elphin.
Fajnie rozładował atmosferę popis Marcina na whistle, czyli Goldfinch Jig & Goldfinch Reel. Natomiast Tri Martolod odegrane zostało zupełnie inaczej niż na albumie Shannon. Tam była to majestatyczna, powolna pieśń, tu zabrzmiało szybko i rytmicznie. Ale chwileczkę, Shannon to nie tylko folk podany na rockowo. To także wycieczki w inne rejony. W pewnym momencie Marcin Rumiński zaprosił wszystkich na odległą północ, do Tuwy i wydał z siebie głęboki gardłowy odgłos. Raczej pomruk niż śpiew. Niezorientowana młodzież pytała czy przypadkiem nie wzywa Rogatego, ale uspokajam – jego nauczyciel Gendos używał tych zaśpiewów do odpędzania złych duchów. Alikwotowy śpiew płynnie wymieszał się z celtycką galopadą instrumentalistów. Świetny moment! Podstawową część koncertu zwieńczył tytułowy utwór z ostatniej płyty. Muzycy zeszli ze sceny, ale tylko na chwilę. Nie dali się długo przekonywać publiczności (zwłaszcza, że zrobiło się niesamowicie zimno). I zagrali coś, czego od dawna na żywo nie wykonywali. Ziele! Jedyny znany mi prawdziwy przebój, który nie doczekał się wydania na płycie. Nie szkodzi, i tak wszyscy znali słowa. "Kiedyś byłem wojakiem, machałem tasakiem" – śpiewałem razem z innymi w rytm bujającego reggae i próbowałem opanować chichot.
Przez słotę ostatnich tygodni powoli szykowałem się do zimowego snu, ale pozytywne emocje, które wykrzesali Beltaine i Shannon skutecznie wybudziły mnie z marazmu. Jak to jest, że zespoły, których w tzw. opinioTFUrczych mediach nie uświadczysz, starają się na scenie jak mogą, a gwiazdy odwalają pańszczyznę? Nie pierwszy raz to zauważam. Shannon i Beltaine zasługują na większe audytorium, dajcie się ponieść ich muzyce. Albo nie, po prostu ją włączcie. Poniesie Was sama.
Paweł Tryba
zobacz też: Shannon
{gallery}koncerty/Shannon_Olsztyn{/gallery}