Błąd
  • JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: /images/koncerty/MHF2010
Uwaga
  • There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder:
A+ A A-

Metal Hammer Festival - 27.08.2010

W piątek 27 sierpnia w katowickim Spodku odbyła się piąta, jubileuszowa edycja festiwalu Metal Hammer, gromadzącego gwiazdy muzyki metalowej. W tym roku impreza miała rewolucyjny charakter, gdyż większość zespołów reprezentowała nurt progresywny. Wystąpili Votum, Jurojin, Katatonia, Pain of Salvation, Riverside, Opeth, a gwiazdą był amerykański zespół Korn.
Największym dla mnie problemem był sam dojazd, a raczej kiepskie połączenia, przez które przegapiłem trzy pierwsze występy. Jednak fakt, że zaraz zobaczę PoS na żywo spowodował, że dystans 450 kilometrów pociągiem minął mi w mgnieniu oka. Dworzec Katowice – Aleja Wojciecha Korfantego – podziemne przejście i jestem na miejscu!!!

„Szwedzi przygrzali konkretnie, mimo że daleko im do równika” - występ Pain of Salvation

Na początek drobna refleksja: jak można zaplanować występ takiej grupy o godzinie 16:30? Przecież ludzie o tej porze jeszcze pracują, dopiero się schodzą. Rozumiem, festiwal startował o 13.30, kapele trzeba jakoś rozmieścić, ale jeśli impreza ma progresywną etykietę, to jakim prawem pionierzy gatunku grają o tak wczesnej porze? Z całym szacunkiem dla następnej kapeli, Riverside, ale wydaje mi się, że kolejność powinna być odwrotna, tym bardziej, że każda kolejna grupa dostawała więcej czasu na swój występ. Mam o to wielki żal do organizatorów i nie zamierzam kryć swojego niesmaku.

Wracając do koncertu:
PoS od kilku dobrych lat mają we mnie wiernego fana. Zastanawiałem się czy ich fenomen widać tylko na zmasterowanych wydaniach typu „BE: Original Stage Production”, czy „On Two Deaths of Pain of Salvation”?  Wreszcie miałem okazję się dowiedzieć, zobaczyć swoich guru w akcji. Gdy zespół się rozstawiał, ja walczyłem wiernie o dobre miejsce przy barierkach, co nie było trudne z racji niskiej frekwencji. Zakładam, że to kwestia godziny, ale już mniejsza o to. Wszyscy już na swoich miejscach, koncert się zaczął. Polacy przyjęli wchodzących muzyków ciepło i wnet usłyszeli monumentalne dźwięki „Of the Two Beginnings”, oraz  „Ending Theme” pochodzące z krążka „Remedy Lane”. Świetny początek, muzycy wyznali:

To były utwory, których nie graliśmy od pięciu lat” – wyróżnienie?

Krótkie przywitanie i przyszła kolej na „People Passing By” z debiutanckiego krążka „Entropia”. Byłem już w ciężkim szoku, czułem, że to będzie godzina, której na pewno nie zapomnę.
Pain of Salvation w maju tego roku wydali album „Road Salt One”, tak więc repertuar zawierał także utwory z tej płyty: „Linoleum” oraz „No Way”. Brzmiało to niesamowicie. Każdy dźwięk był świetnie słyszalny, wszystkie instrumenty selektywne. Był to bez wątpienia najlepiej nagłośniony koncert. Przed rozpoczęciem kolejnego utworu  Daniel Gildenlow dał Polakom upomnienie.

Jak to jest możliwe, że ja jestem bardziej spocony od was, ludzi ściśniętych w tłumie?

Razem z grupką kilku osób entuzjastycznie pomagaliśmy Szwedom śpiewając razem z nimi, wyróżniając się z drętwej masy. Większość ludzi przyszła raczej z ciekawości. Ich zdziwione miny po koncercie - bezcenne. Zakładam, że PoS zyskał po koncercie sporo nowych słuchaczy, dzięki czemu może niedługo znów nas odwiedzą. Po ostrej uwadze wokalisty, sytuacja zmieniła się diametralnie. Podczas dynamicznego „Used” z mojej ulubionej płyty „The Perfect Element I” publika szalała jak nigdy wcześniej, ludzie unoszeni na rękach latali nad głowami, przez co ochrona miała naprawdę dużo roboty.
Masz mistrzu co chciałeś!!

Przyszła kolej na ostatni utwór, a raczej medley „Falling – The Perfect Element”. Najmilsza niespodzianka tamtego wieczoru - ponad dziesięć minut zróżnicowanego łojenia w fantastycznym wykonaniu. Podczas finałowego utworu mogłem ponownie usłyszeć cieszący ucho złożony harmonicznie śpiew całej grupy oraz popisy instrumentalne, których podczas koncertu było wiele. Nadszedł koniec. Pomimo straconego głosu, razem z tłumem dumnie dziękowaliśmy za fantastyczny koncert, w głębi wierząc, że wyjdą jeszcze raz. Niestety, festiwale mają to do siebie, że wszystko jest ułożone w sztywne ramy, niezależne od muzyków. Szkoda.

Podsumowując, Szwedzi zagrali materiał nieznany szerszej publice, który spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Co do samego występu, to był on na najwyższym poziomie. Widziałem jak dużo przyjemności muzycy czerpią z grania. Udowodnili, że są niesamowicie koncertową kapelą. Daniel Gildenlow (gitara, główny wokal) zaśpiewał genialnie, nie było mowy o jakimś krzywym dźwięku. Komponując utwory postawił  sobie wysoko poprzeczkę, przez co jego wokalne wyczyny na koncercie jeszcze bardziej szokowały. Ze stojącym po boku Johanem Halgreenem (gitara, wokal)  machnął kilka imponujących solówek, jak w niezapomnianym „Used”.  Obaj przypominali tego dnia wulkan energii.
Leo Magarit (perkusja, wokal) zaskoczył mnie swoją grą na ostatniej płycie, wprowadzając do ich muzyki niesamowite elementy. Będąc w muzycznej furii zagrał koncert perfekcyjnie, co spotęgowało moje odczucia. Jego końcowa partia w „No Way”  zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Schowany z tyłu Frederik Hermansson (klawisz, wokal) to człowiek zagadka – zagrał cały koncert w ogóle nieoświetlony. Jego postawa bardzo kontrastowała z resztą zespołu, co nie znaczy, że wypadł źle, a wręcz odwrotnie, jego klawisz brzmiał jak trzeba! Na koncercie można było zobaczyć także basistę Per Schelandera, udzielającego się na koncertach. Co mnie rozbroiło, to jego image. Różnił go od Daniela tylko kolor włosów i ilość strun w gitarze ;)

Ja mogę od siebie dodać jeszcze tyle, że nie znam innej kapeli, która daje tak dużo od siebie, jednocześnie wymagając wiele. Bez wątpienia najlepszy występ wieczoru.

„Mury runą...” – czas na Riverside

Kolejne na scenie wystąpiło Riverside. Samego zespołu nie trzeba chyba przedstawiać z racji renomy, którą zdobył w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wydając w tym czasie sześć albumów studyjnych. Na wstępie obiecali, że nie będą przynudzać. No i dotrzymali słowa, jedynie pod koniec koncertu czegoś zaczęło brakować... Można rzec, że Riverside chodzi jak dobrze naoliwiona maszyna, której jednak brakuje trochę wigoru. Muzycy byli w bardzo dobrej formie, słuchało się ich świetnie. Publiczność przyjęła ich gorąco, co było widać podczas wspólnie śpiewanych partii z Mariuszem Dudą, którego śpiew najbardziej przypadł mi do gustu podczas występu zespołu.
Zagrali cały album „ADHD”, który sobie cenię, jednak z racji, że trasa promująca się już skończyła na koncercie miałem nadzieję usłyszeć większą rozpiętość materiału. Oprócz tego pojawił się utwór  „02 – Panic Room”, zapowiedziany jako „Mury Runą” z repertuaru Jacka Kaczmarskiego. Nie widzę żadnego powiązania pomiędzy tymi utworami; być może chcieli zmusić tłum do dłuższych rozważań...
Podsumowując; mimo średniej setlisty zespół zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Na pewno wdepnę jeszcze na ich koncert w przyszłości.


„We play only shit songs” – czas na Opeth

O zespole Opeth słyszałem wiele. Jednak pomimo kilku okazji, nigdy nie zdarzyło mi się ich zobaczyć na żywo. Bardzo się ucieszyłem z wiadomości, że Painom, będą towarzyszyć ich rodacy, kumple po fachu, przez duże F. W tym przypadku nie będę mydlił oczu i od razu przejdę do rzeczy.
Na początek koncertu zaserwowali niesamowicie uroczy „Windowpane” podczas którego wszystkie dźwięki były „jeszcze” klarowne i trafiały bez przeszkód wgłąb mych uszu. Jak podkreślam jeszcze, gdyż muzyka Opeth oprócz lirycznych ballad, obejmuje nieokiełznane pokłady przesolidnego łojenia, jak w kolejnym „The Grand Conjuration”. Im mocniej tym mniej słyszalnie, ale taki urok koncertów odbieranych z poziomu płyty. Mimo wszystko nie było na co narzekać, a to za sprawą ludzi z sąsiedztwa. Gdy Opeth grał takie utwory jak „The Drapery Falls”, czy „The Lotus Eater”, z którego obecności cieszyłem się najbardziej, siali niezły popłoch na sali. Jedna rzecz szczególnie zrobiła na mnie szczególne wrażenie. W kolejnym „The Moor” podczas przerwy w szóstej minucie wśród tłumu zaczął tworzyć się wielki krąg, pusty w środku. Zastanawiałem się „O co chodzi?” Minęło 10 sekund i wszystko wyszło na jaw. Cała masa zgromadzonych wokół ludzi na dźwięk death metalowej części wbiegła do środka i zrobiła masakryczną zadymę. Kilkaset osób na płycie – rzeźnia!! Było widać uśmiech na twarzy wokalisty, być może nie spodziewał się, że Polacy potrafią się aż tak bawić. A propos samego Akerfeldta; zadziwił mnie sposób w jaki utrzymywał on kontakt z publicznością. Mikael jak się okazało to koleś o niezwykle specyficznym poczuciu humoru. Śmiesznie to wyglądało, gdy podczas utworów publika wierciła się w rytm przepotężnej muzyki Opeth, a w przerwach chichotała się z żartów szweda. Gdy spytał:
May it be good song or shit song?
Publika jednogłośnie wybrała to drugie, po czym Akerfeldt odrzekł:
Hmm right, ‘couse we play only shit songs! Help us and jump like idiots!
Dalej miałem przyjemność usłyszeć „Demon of the Fall” z płyty My Arms, Your Hearse, oraz „Bleak” z Blackwater Park. Jak zwykle publika nie zawiodła.
Gdyby nie zmęczenie po PoS, to sam bym wskoczył w tłum i powirował, chociaż nie wyobrażam sobie wtedy powrotu na dworzec...
Z racji tego, że Polacy w Spodku pokazali klasę, na zakończenie spodziewałem się czegoś wyjątkowego. Zagrali wszystkim świetnie znany „Deliverance”, który rozgrzał publikę do tego stopnia, iż na końcowe pytanie:
Do you fancy Korn?
No!!” – Jednogłośnie odpowiedzieli
Sztywne ramy po raz kolejny nie pozwoliły dłużej pozostać kapeli, która wytworzyła niesamowitą atmosferę i udowodniła, że Szwedzi mają muzyczny szósty zmysł!!
Mogę śmiało powiedzieć, że po tym koncercie Opeth podskoczył w moim rankingu o wiele pozycji, gdyż ich perfekcja, żywiołowość i przede wszystkim głos Akerfeldta, który na „czystym kanale” powodował ciarki na mym ciele, liczy się bardziej niż status gwiazdy wieczoru.
Mowa o Kornie, amerykańskiej kapeli grającej nu-metal, muzykę, która stylistycznie pasuje do poprzedników jak podręcznik „Współczesna wiedza o polimerach” do informatora turystycznego ew Świętej Lipce.
Zakładam, że większość osób przyszła właśnie na nich, co zresztą było widać po obecnych. Jestem zdania, że kto chciał usłyszeć swoje – usłyszał, niezależnie od obranego idola. Pod żadnym pozorem nie powinno się jednak przeszkadzać reszcie, czego przykłady można było zaobserwować podczas wcześniejszych koncertów. Ja z racji dobrego wychowania podziękowałem zespołowi Korn po jednym utworze i udałem się na posiłek i dłuższą odsiadówkę na dworcu.

Podsumowując, impreza od strony muzycznej jak najbardziej na plus. Oprócz godziny 16.30, której sprawę wcześniej przytoczyłem, nie mam żadnych uwag. Czułem się bezpiecznie, aktów wandalizmu nie widziałem, kolana mi się same uginały, krzyż bolał strasznie, ledwo mówiłem, także... impreza była udana!
Po długim powrocie do domu i należytym odpoczynku  doszło do mnie, że przeżyłem koncert swojego życia!

"Tack mina svenska bröder. Kom tillbaka igen!"

Mikołaj Grażul

{gallery}koncerty/MHF2010{/gallery}

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.