Ale na scenie właśnie zaczynał się koncert Moongarden. Pstrykając zdjęcia mogłem z bezpośredniej bliskości przyjrzeć się muzykom. Cała 6-ka miała wojskowe spodnie i różnego typu podkoszulki - pełen luz. No przepraszam, z wyjątkiem szefa grupy Cristiano Reversi - ten był w koszuli z krawatem. Zaczęli, tak jak przypuszczałem od "Boromira" i najnowszej płyty "A Vulgar Display Of Prog". Wokalista jeszcze nie rozśpiewany, ale reszta muzyków w dobrej formie. Zauważyłem dodatkowego gitarzystę i nową twarz na perkusji. Jak się za później okazało był to współzałożyciel obecnej firmy wydawniczej Moongardena - bębniarz innej włoskiej kapeli Mangala Vallis - Gigi Cavalli Cocchi. Monumentalny wstęp: fajny gitarowy motyw, mocno bity rytm, stacatto "wykrzyczany tekst", częste zmiany rytmu , dużo melotronu. No i jako drugi "Aesthetic Surgery" (ta sama płyta). Również mocny, z perkusyjnym loopem, dudniącym basem, melodyjnym refrenem, kosmicznymi klawiszami i agresywnymi riffami gitar. Utwory niewiele różnią się od studyjnych wykonań. Kilkunastominutowa suita "Solaris" (płyta "Songs From The Lighthouse") z orientalnie brzmiącą częścią instrumentalną, wyciszeniem, megafonowo przetworzonym mikrofonem wokalisty, starym fortepianem fendera i finałową 3-minutową solówką na gitarze Davida Cremoni. Retroprog na całego. Następne pół godziny wypełnią znowu kawałki z "Vulgar...". To w końcu najnowsza płyta grupy i trzeba zachęcić widownię do jej kupna. "MDMA" z nowoczesnym podkładem syntezatorów i hacketowskim zakończeniem, instrumentalny "After The MDMA" w "kraftwerkowskim" sosie, ostry "Wordz And Badge ", pełen neoprogresywnych rozwiązań i metalowych riffów, tradycyjny progsymfoniczny "Demetrio And Magdalen", dostojny i patetyczny zarazem, z leniwie sączącym się solem Cremoniego, orientalny "Enter The Modem Hero" z perkusyjnymi przeszkadzajkami i wreszcie suita "Compression" z genesisowskim wstępem i dziwnowatymi improwizacjami (Archive). Nie ma co prawda wschodnich wokaliz jak w oryginale, ale rapowanek Baldini się nie boi. Bombowy motyw ratuje ten trochę przegadany utwór. Muzycy żegnają się z widownią i schodzą ze sceny, by wywołani krótkimi brawami wrócić na bis. Tak na dobrą sprawę nie było jeszcze tyle ludzi i Moongarden wrócił samowolnie bo miał ochotę sobie pograć. Balladowe "It's You"(2008) z akustyczną gitarą zachęca nawet widownię do rytmicznych oklasków. Riversi wyczarowuje ze swoich keybordów efekt pozytywki, Cremoni dokłada solo i pora się żegnać. 70 minut za nami.
Po krótkiej organizacyjnej przerwie wkraczają barwnym korowodem Brytyjczycy z Solstice. Jedyna okazja żeby zobaczyć kobiety na scenie. Szef grupy - gitarzysta Andy Glass przypomina mi trochę fryzurą Steve Howe'a. Jasna wzorzysta koszula i błękitne jeansy, ale przede wszystkim znakomita technika gitarowa - takim go zapamiętam.
On zapowiada utwory, on zagaduje publiczność. Tak jak Włosi Solstice prezentuje głównie muzykę z najnowszej płyty - "Spirit". Pierwsza parka to "Solomon's Bridge" i "Sky Path West". No nie wszystko zachwyca. Emma Brown co prawda nie fałszuje, ale śpiewa bardzo niepewnie. Andy Glass próbuje pomagać w chórkach, ale lepiej żeby tego nie robił. Bierz się chłopie za gitarę a dobrze na tym wyjdziesz. I rzeczywiście: chwilami słyszymy Gilmoura, chwilami Becka. Bardzo dobra jest sekcja rytmiczna i skrzypaczka Jenny Newman. Na widowni panuje atmosfera pikniku. Ludzie leżą na trawie, ktoś czyta książkę, inny śpi. Składane leżaki czy fotele to rekwizyty tych, którzy już od piątku biwakują na pobliskim polu campingowym. A do tego pełne słońce. Na scenie operatorzy świateł dwoją się i troją, 2 maszyny do dymu wdmuchują co chwile mgiełkę, ale to wszystko na nic - za jasno. Muzyka broni się jednak sama. Gitarzysta po przedstawieniu muzyków zapowiada "Oberon's Folly". Ten dwuczęściowy utwór najpierw wprawia w zadumę ("Puit d'Amour" z repertuaru Bronski Beat odśpiewany a'capella przez Emme Brown) by po chwili zaprosić do tańca ("Lady Muck" to popis na skrzypcach Jenny Newman). Robi się prawie jak na występach "Lord Of The Dance". Piknikowcy ruszyli się z miejsc i "dyniu dyniu" chopsają.
Jak tu nie wykorzystać takiej okazji. Solstice improwizuje w rytmie reggae coś na melodię "Morskich opowieści" i robi sie wesoło. Po paru minutach Glass tłumaczy, że są zobowiązani jednak grać materiał bardziej ambitny bo w końcu jesteśmy na Prog Festivalu w Loreley i nie wypada kombinować. "Here & Now" ze wschodnią melodią (a'la Kashmir), z nareszcie pewnym głosem wokalistki, solem na skrzypcach i ...popisami basisty i perkusisty. Najpierw Robin Phillips pokazuje jak na basie można zagrać całkiem fajne melodie (w tle z bębnami i melotronem). Jednak po chwili schodzą razem z klawiszowcem i zostawiają Pete Hensleya sam na sam z publicznością. Kłaniają się lata 70-e, dzisiaj te perkusyjne sola trącą trochę myszką. Ale nudno nie jest. Bębniarz pomaga sobie dogrywką z dysku: słyszymy "Dzwony rurowe" Oldfielda i temat z serialu "The Simpsons". Reszta muzyków wraca i wspólnie już kończą ten rozimprowizowany utwór zbierając duże brawa. "Flight" jeszcze bardziej podnosi temperaturę: yesowski rytm, niezapomniane "dua-deja-dua-dap-dap" Emmy Brown (sam próbowałem to zaśpiewać, z małym powodzeniem) i beckowskie solo wieńczą ten chyba najlepszy utwór Solstice. Na pożegnanie jeszcze 2 stare numery: z pierwszej płyty "Brave New World" (wpływy starego Genesis) i na bis powalający ścianą dźwięku "Pathways" (z "New Life").
I kolejna zmiana dekoracji: poszczególne stanowiska z instrumentami "grzecznie" wjeżdżają na scenę na podestach z kółkami. Nie ma na razie z tym żadnych kłopotów (pochwała dla organizatorów). Dopiero teraz przed sceną się zagęściło, bo przyszła kolej na miejscowego faworyta, hamburski Sylvan. Z wstępnej zapowiedzi Marco Glühmana (wokalisty grupy) dowiedzieliśmy się, że są już 3 raz na tej scenie i jest coraz lepiej. Zaczynają mocnym akcentem - "Presets". W ciągu kilkunastu minut otrzymujemy przegląd możliwości technicznych i scenicznych muzyków Sylvana: w ostrzejszej części pozorowana "walka na gryfy" obu gitarzystów, w spokojniejszej- żartobliwe podpuszczanie całej trójki (razem z Glühmanem) siedzącego za bębnami Mathiasa Hardera. W następnym "Force Of Gravity" tenże Glühman daje z kolei pokaz wokalnej akrobatyki - na żywo jest rzeczywiście bardzo dobry. Dziwne, ale chwilami przypomina mi Midge Ure'a. Za to metalowe "Folow Me" zabija niespotykaną agresją. Po tej parce z ostatniej płyty pora na większą sekwencję z wybitnego "Posthumous Silence": najpierw "Pane Of Truth" (Marillion z Fishem). Nareszcie dobre światła, floydowskie efekty pozamuzyczne, wyśmienite solo gitarowe Petersena - gęsia skóra. Dalej "Answer To Life" - tym razem ze sporą dawką fortepianu (na korzyść). Glühman dużo biega po scenie, przeżywa swój tekst. Z ćwierkaniem ptaków nadchodzi "A Kind Of Eden" (zaskoczenie: publiczność zna każdy wers). Wreszcie wokalista siada na krawędzi sceny i intonuje "Posthumous Silence"- wiadomo- burza oklasków - znane solo Petersena, orkiestracja Söhla - uwielbiam takie klimaty (nie wstydzę się łez). I wspomnień ciąg dalszy: "Deep Inside" z niezapomnianego "Artifical Paradise": są loopy, interesujące przejścia w ciekawym niebieskim świetle. Kolejnym dowodem różnorodności muzyki Niemców był "King Porn": to nie tylko podniosły neoprogresiv, ale i wściekłe, prawie metalowe riffy. Jest jazzrockowa, gitarowa solówka, jazzowe improwizacje fortepianu i hammonda. Naprawde bardzo bogata aranżacja. No i 10y, finałowy utwór "Vapour Trail" (kończący w oryginale "Force Of Gravity"). Wraca bombast i stary dobry Sylvan. Założyciel zespołu, klawiszowiec Volker Söhl tym razem w roli glównej. Petersen co rusz to zmienia gitary, komunikaty z dysku wytwarzają jakiś niepokój. Jednak dużo przejść i symfonicznych fragmentów uspokaja. Słowa "In My Eyes" śpiewane w refrenie przez Glühmana, zostają gdzieś z tyłu głowy. 15 minut z najwyższej półki. Owacyjne oklaski i błagania o bisy nie pomagają. Sylvan definitywnie opuszcza scenę. Organizatorzy walczą z czasem (duży zegar wisi nawet na bocznej ścianie amfiteatru).
Zniecierpliwieni Norwedzy z Gazpacho wbiegają pozdrawiając liczne grono swoich fanów ( teraz dopiero skojarzyłem jak dużo ludzi miało koszulki z ich logo na plecach). Trochę inne ustawienie instrumentów: perkusja wędruje w lewy róg, klawisze bardziej na środek. Robiąc zdjęcia widzę, że grupa gra w innym składzie. Wokalista, Jan Henrik Ohme wyjaśnia od razu moje wątpliwości - brak gitarzysty J.A.Vilbo (od sierpnia przy córce na urlopie macierzyńskim). Zastępuje go długowłosy Michael Krumins (Green Carnation, Sirenia). Szkoda bo Vilbo to nieodłączna część Gazpacho. Z dysku lecą radiowe zapowiedzi (właściwie każdy z wykonawców się tym podpiera), to mocny "Put On The Air" (2004) od razu kupiony przez publiczność. A za chwilę parka z premierowego albumu "Missa Atropos": symfoniczne "River" i perkusyjne "Defense Mechanism". Od tego utworu zacząłem baczniej przyglądać się bębniarzwi Johansenowi: co za technika, co za lekkość (Phil Collins). Następne 35 minut wypełniły kawałki z płyty "Night". "Dream Of Stone" z hipnotyzującym rytmem w orientalnych klimatach: wysoki, właściwie kobiecy głos Ohme, udziwnione klawisze, poprawne solówki nowego gitarzysty (nauczył się chłopak), odlotowe skrzypce grającego też na gitarze Michaela Kromera. Psychodelia totalna ze wspomaganiem (znowu ten dysk). Owacje. Podobnie jest w "Chequered Light Buildings": w instrumentalnej części aż kotłuje się od efektów - prawdziwy progres. Dalej 10-minutowy "Upside Down": Johansen punktuje na trójkącie, kołysząco, prawie w rytmie reggae. Publiczność odlatuje. Do tego ten smuteczek skrzypiec Kromera...Bez żadnej przerwy wchodzi "Vulture" ("Firebird"). Ohme śpiewa tym razem normalnym głosem, Anderson odwala świetne solo na hammondzie. Perkusyjne loopy znowu płynnie przechodzą w "Sea Of Tranquility" ("Bravo"): piękna melodia, ludzie znają słowa (podziwiam), śpiewaja razem. To taki repertuarowy hit Gazpacho. Rozmarzony nie zauważyłem jak weszliśmy w materiał z płyty "Tik Tok". Półgodzinny blok czterech utworów zapoczątkowany ścianą bębnów i mocnymi gitarami z "Desert Flight": z Johansenem w roli głównej i z typowym, prawie schematycznym dla Gazpacho, skrzypcowym zakończeniem. Dwuczęściowy "The Walk" to coś co mogłoby by trwać wiecznie. Teraz widzę tańczące pary - piosenka dla zakochanych? Pojedynek skrzypiec, melotronu i instrumentów perkusyjnych zaprawione arabskim sosem. I ten pustynny wiatr z dysku - Gazpacho całkowicie zapanowało nad naszymi uczuciami. "Winter Is Never" kończy występ Norwegów. Jednak nie tak łatwo zignorować skandujący tłum. W efekcie mamy nieregulaminowy bis i to jaki: ze starej płyty ("Bravo") etniczna wersja "The Secret". Nogi same chodzą. Ale to był już naprawdę koniec.
Na scenie duży ruch, bo za chwilę wystąpi gwiazda wieczoru - Marillion. Chłopaki mają szczęście - jest już zupełnie ciemno i światła odegrają nareszcie swoją rolę. Pierwsze dźwięki...co? Przecież to stary kawałek z epoki Fisha: "Slainte Mhath". Coś we mnie pękło. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki "kupiłem" Marillion z Hogarthem. Czapki z głów panowie! To co zobaczyłem i usłyszałem w ciągu następnych 2 godzin przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Mr.H. śpiewa nie "beczy"; po aktorsku interpretuje swoje teksty, zmienia stroje, gra na gitarze i klawiszach. A kapela - szkoda gadać - mistrzostwo świata! Właściciel zamku we Francji, w długiej marynarce, z pomocnikiem do zmiany gitar gotowym na każde skinienie maestra - Steve Rothery - któż potrafi zagrać tak jak on? Basista przypominający wyglądem młodszego brata Boba Dylana (orli nos, szron na głowie, chudziak w rurkowych spodniach), skory do robienia jaj, ale gdy trzeba pomstujący na ekipe techniczną, grywający w Transatlanticu - Pete Trewavas. Z ogoloną głową, w białym sweet-shircie, z bazą komputerową odpowiedzialną za efekty pozamuzyczne i symfoniczne - wirtuoz klawiatury - Mark Kelly. No i ten ukryty za baterią bębnów, białowłosy, w czapce z dużym daszkiem, w bermudach i czarnym t-shircie, trochę jak Charlie Watts ze Stonesów - Ian Mosley. Tracklist objął 14 utworów z naciskiem na płyty "Marbles" (4), "Afraid of Sunlight" (3) i "Holidays in Eden" (2). Pojedyncze kawałki reprezentowały jeszcze płyty: "Clutching at Straws", "This Strange Engine", "Brave", "Happiness is the Road" i "Seasons End". Po zagranej trochę szybciej niż w oryginale, Fishowej "Slainte Mhath" pora na monumentalnego "Kinga" z pięknym solem Rotherego, rozpaczliwym śpiewem Hogartha i z finałową kaskadą bębnów Mosleya. "Fantastic Place" też nie nabija tempa - to taka artrockowa piosenka - Hogarth gra na keyboardzie (z inicjałem "H" i dziecięcym rysunkiem dziewczynki na obudowie). Wcześniej grał na czerwonej gitarze, później będzie trzymał w ręce piszczałkowy (chyba?!) mini-keyboard w kształcie butelki whisky (może ktoś z fanów Marillion mi wyjaśni do czego to ustrojstwo służy?). W następnym "Out Of This World" H. pozostaje przy klawiszach i nic szczególnego się nie dzieje. Dopiero suita "This Strange Engine" wprowadza urozmaicenie: Kelly rzeźbi na syntezatorach, Rothery dokłada parę "wyciskaczy łez". "Afraid Of Sunlight" uświadamia mi, ze midtempo Marillionu nie usypia. Ludzie przeżywają, śpiewając teksty i tańcząc. Widzę często łzy wzruszenia. Tych łez przybywa w "The Great Escape": cóż za przepiekna melodia, jakie gardło Hogartha i te "od niechcenia" tracane struny przez Rotherego. "Asylum Satellite #1" to jeden z nowszych utworów grupy, bardziej improwizowany i trudniejszy w odbiorze. Następne 30 minut wypełnia trójeczka z "Marbles":1) "The Invisible Man" z loopem perkusyjnym, flamencowatymi oklaskami, dziwnym tańcem wokalisty, genesisowatymi klawiszami i floydowska gitarą, 2) "Neverland", pełnym patosu, gitarowych miniaturek, słynnych słów Hogartha powtarzanych przez pogłos , i klawiszy rodem z "Ciemnej strony" (pachnie mi tu najlepszym utworem koncertu; o powalających światłach nie wspomnę); 3) "Don't Hurt Yourself" z Hogarthem na akustycznej gitarze, przebojowym refrenie, luzacko-folkowym nastroju. No i kto by pomyślał, że po tym utworze muzycy zejdą ze sceny! Niemieckie "Zugabe"(dodatek) dobiegające z setek gardeł wywołało jednak Marillion na obligatoryjny bis. Rothery z Trewavasem zamieniają się rolami, Hogarth ma akustyczne pudło. Uuuu...będzie coś unplugged! "This Town" zagrany jako presleyowski rockandroll kończy się ogólną zabawą. "100 Nights" już na normalnych instrumentach prawie jak w orginale z "Holidays in Eden" (ach ta gitara). I zupełnie na koniec wspomnienie ze starutkiej "Seasons End" - "Easter". Każda nuta gitarowego sola Rotherego zostaje w sercu, wszyscy śpiewają "Tu duut..." a w ostatniej części nagrania rytmicznie klaszczą - to chyba taki rytuał. Marillion znika na zawsze a nam zostaje na pocieszenie kupno ich najnowszego, potrójnego boxu DVD "Out Of Season" (47 utworów i 6 godzin grania).
Jest już późno (22.30) a mamy jeszcze do obejrzenia The Enid - zespół zupełnie nieznany szerokiej publiczności. Gratką jest to, że po 34 latach działalności po raz pierwszy wystąpią poza Wielką Brytania. Ponad pół godziny trwa przygotowanie sceny razem z próbą instrumentów. Zaskakuje duża ilość instrumentów perkusyjnych, łącznie z używanymi tylko w orkiestrach symfonicznych kotłami i olbrzymim talerzem. Czy będzie więc grana muzyka klasyczna? Szef grupy, Robert John Godfrey z wyglądu przypomina trochę pastora kościoła anglikańskiego: czarny garnitur i koszula, siwa broda, wianuszek na głowie. Jego postać wywołuje drwiące uśmieszki na twarzach publiczności. Jego rowieśnik, bębniarz Dave Storey, posiwiały, zarośnięty, w okularach, za to w luźnej koszuli, wygląda na członka amatorskiej trupy dorabiającej na weselach. Są jednak w The Enid przedstawiciele młodszej generacji: gitarzysta Jason Ducker i basista Nick Willies, grający też na instrumentach perkusyjnych. Całości dopełniał śpiewający gitarzysta średniego pokolenia Max Read. Przeciągająca się próba trochę denerwowała, ale okazało się, że grupy ma nagrywać koncert na DVD - stąd też 3 kamerzystów i tak staranne przygotowania.. Ze wstępnej zapowiedzi Godfreya wynikało, ze usłyszymy w całości nową płyte The Enid, "Journey's End" a później obszerne fragmenty debiutanckiego albumu z lat 70-ch "In The Region Of The Summer Stars". Spojrzałem na zegarek, na kolegę i obaj stwierdziliśmy, że nie dotrwamy do końca. Tymczasem lawina etnicznych bębnów trochę rozgrzewa sceptycznie nastawioną publiczność. Fajne chórki, niezłe gitary - będzie dobrze. Po openerze "Terra Firma" następuje instrumentalny "Terra Nova" i tu zaczynają się pierwsze schody. Klasyczny fortepian, z drobną elektroniką, dla mnie zbyt wyciszony. Jak na tak późną porę to trochę niebezpieczne. A tu jeszcze pechowo młodemu gitarzyście Duckerowi wysiada wzmacniacz. Kilkustominutową akcję ekipy technicznej Godfrey wypełnia miniaturami fortepianowymi (pachnie filharmonią). Sporo ludzi traci cierpliwość i udaje się w kierunku wyjścia. Wreszcie gra gitara i słyszymy parsonowski "Space Surfing". Brzmi nawet przyjemnie, niektórzy nawet się cofają. Ale symfoniczna "Malacandra" wymaga już odpowiedniego skupienia i osłuchania w muzyce klasycznej. Wszystko pięknie-ładnie, ale zrobiło się na dodatek bardzo zimno. Niektórych zaczęło nieźle telepać. "Shiva" nadal w symfonicznym nadęciu (orkiestracje z sampli Godfreya) nie rozgrzewa. Całe szczęście, że kończący ten set "The Art Of Melody" nie był długi - pierwsza część koncertu The Enid zaliczona. Pozostałe na widowni 200 osób nagrodziło artystów oklaskami za odwagę. To rzeczywiście było granie nie dla tej publiczności i nie na tą porę. Zimno i zmęczenie zwyciężają - po 12u godzinach opuszczamy Loreley. Warto było tu być i myślę, że za rok też tu przyjedziemy.
Po krótkiej organizacyjnej przerwie wkraczają barwnym korowodem Brytyjczycy z Solstice. Jedyna okazja żeby zobaczyć kobiety na scenie. Szef grupy - gitarzysta Andy Glass przypomina mi trochę fryzurą Steve Howe'a. Jasna wzorzysta koszula i błękitne jeansy, ale przede wszystkim znakomita technika gitarowa - takim go zapamiętam.
On zapowiada utwory, on zagaduje publiczność. Tak jak Włosi Solstice prezentuje głównie muzykę z najnowszej płyty - "Spirit". Pierwsza parka to "Solomon's Bridge" i "Sky Path West". No nie wszystko zachwyca. Emma Brown co prawda nie fałszuje, ale śpiewa bardzo niepewnie. Andy Glass próbuje pomagać w chórkach, ale lepiej żeby tego nie robił. Bierz się chłopie za gitarę a dobrze na tym wyjdziesz. I rzeczywiście: chwilami słyszymy Gilmoura, chwilami Becka. Bardzo dobra jest sekcja rytmiczna i skrzypaczka Jenny Newman. Na widowni panuje atmosfera pikniku. Ludzie leżą na trawie, ktoś czyta książkę, inny śpi. Składane leżaki czy fotele to rekwizyty tych, którzy już od piątku biwakują na pobliskim polu campingowym. A do tego pełne słońce. Na scenie operatorzy świateł dwoją się i troją, 2 maszyny do dymu wdmuchują co chwile mgiełkę, ale to wszystko na nic - za jasno. Muzyka broni się jednak sama. Gitarzysta po przedstawieniu muzyków zapowiada "Oberon's Folly". Ten dwuczęściowy utwór najpierw wprawia w zadumę ("Puit d'Amour" z repertuaru Bronski Beat odśpiewany a'capella przez Emme Brown) by po chwili zaprosić do tańca ("Lady Muck" to popis na skrzypcach Jenny Newman). Robi się prawie jak na występach "Lord Of The Dance". Piknikowcy ruszyli się z miejsc i "dyniu dyniu" chopsają.
Jak tu nie wykorzystać takiej okazji. Solstice improwizuje w rytmie reggae coś na melodię "Morskich opowieści" i robi sie wesoło. Po paru minutach Glass tłumaczy, że są zobowiązani jednak grać materiał bardziej ambitny bo w końcu jesteśmy na Prog Festivalu w Loreley i nie wypada kombinować. "Here & Now" ze wschodnią melodią (a'la Kashmir), z nareszcie pewnym głosem wokalistki, solem na skrzypcach i ...popisami basisty i perkusisty. Najpierw Robin Phillips pokazuje jak na basie można zagrać całkiem fajne melodie (w tle z bębnami i melotronem). Jednak po chwili schodzą razem z klawiszowcem i zostawiają Pete Hensleya sam na sam z publicznością. Kłaniają się lata 70-e, dzisiaj te perkusyjne sola trącą trochę myszką. Ale nudno nie jest. Bębniarz pomaga sobie dogrywką z dysku: słyszymy "Dzwony rurowe" Oldfielda i temat z serialu "The Simpsons". Reszta muzyków wraca i wspólnie już kończą ten rozimprowizowany utwór zbierając duże brawa. "Flight" jeszcze bardziej podnosi temperaturę: yesowski rytm, niezapomniane "dua-deja-dua-dap-dap" Emmy Brown (sam próbowałem to zaśpiewać, z małym powodzeniem) i beckowskie solo wieńczą ten chyba najlepszy utwór Solstice. Na pożegnanie jeszcze 2 stare numery: z pierwszej płyty "Brave New World" (wpływy starego Genesis) i na bis powalający ścianą dźwięku "Pathways" (z "New Life").
I kolejna zmiana dekoracji: poszczególne stanowiska z instrumentami "grzecznie" wjeżdżają na scenę na podestach z kółkami. Nie ma na razie z tym żadnych kłopotów (pochwała dla organizatorów). Dopiero teraz przed sceną się zagęściło, bo przyszła kolej na miejscowego faworyta, hamburski Sylvan. Z wstępnej zapowiedzi Marco Glühmana (wokalisty grupy) dowiedzieliśmy się, że są już 3 raz na tej scenie i jest coraz lepiej. Zaczynają mocnym akcentem - "Presets". W ciągu kilkunastu minut otrzymujemy przegląd możliwości technicznych i scenicznych muzyków Sylvana: w ostrzejszej części pozorowana "walka na gryfy" obu gitarzystów, w spokojniejszej- żartobliwe podpuszczanie całej trójki (razem z Glühmanem) siedzącego za bębnami Mathiasa Hardera. W następnym "Force Of Gravity" tenże Glühman daje z kolei pokaz wokalnej akrobatyki - na żywo jest rzeczywiście bardzo dobry. Dziwne, ale chwilami przypomina mi Midge Ure'a. Za to metalowe "Folow Me" zabija niespotykaną agresją. Po tej parce z ostatniej płyty pora na większą sekwencję z wybitnego "Posthumous Silence": najpierw "Pane Of Truth" (Marillion z Fishem). Nareszcie dobre światła, floydowskie efekty pozamuzyczne, wyśmienite solo gitarowe Petersena - gęsia skóra. Dalej "Answer To Life" - tym razem ze sporą dawką fortepianu (na korzyść). Glühman dużo biega po scenie, przeżywa swój tekst. Z ćwierkaniem ptaków nadchodzi "A Kind Of Eden" (zaskoczenie: publiczność zna każdy wers). Wreszcie wokalista siada na krawędzi sceny i intonuje "Posthumous Silence"- wiadomo- burza oklasków - znane solo Petersena, orkiestracja Söhla - uwielbiam takie klimaty (nie wstydzę się łez). I wspomnień ciąg dalszy: "Deep Inside" z niezapomnianego "Artifical Paradise": są loopy, interesujące przejścia w ciekawym niebieskim świetle. Kolejnym dowodem różnorodności muzyki Niemców był "King Porn": to nie tylko podniosły neoprogresiv, ale i wściekłe, prawie metalowe riffy. Jest jazzrockowa, gitarowa solówka, jazzowe improwizacje fortepianu i hammonda. Naprawde bardzo bogata aranżacja. No i 10y, finałowy utwór "Vapour Trail" (kończący w oryginale "Force Of Gravity"). Wraca bombast i stary dobry Sylvan. Założyciel zespołu, klawiszowiec Volker Söhl tym razem w roli glównej. Petersen co rusz to zmienia gitary, komunikaty z dysku wytwarzają jakiś niepokój. Jednak dużo przejść i symfonicznych fragmentów uspokaja. Słowa "In My Eyes" śpiewane w refrenie przez Glühmana, zostają gdzieś z tyłu głowy. 15 minut z najwyższej półki. Owacyjne oklaski i błagania o bisy nie pomagają. Sylvan definitywnie opuszcza scenę. Organizatorzy walczą z czasem (duży zegar wisi nawet na bocznej ścianie amfiteatru).
Zniecierpliwieni Norwedzy z Gazpacho wbiegają pozdrawiając liczne grono swoich fanów ( teraz dopiero skojarzyłem jak dużo ludzi miało koszulki z ich logo na plecach). Trochę inne ustawienie instrumentów: perkusja wędruje w lewy róg, klawisze bardziej na środek. Robiąc zdjęcia widzę, że grupa gra w innym składzie. Wokalista, Jan Henrik Ohme wyjaśnia od razu moje wątpliwości - brak gitarzysty J.A.Vilbo (od sierpnia przy córce na urlopie macierzyńskim). Zastępuje go długowłosy Michael Krumins (Green Carnation, Sirenia). Szkoda bo Vilbo to nieodłączna część Gazpacho. Z dysku lecą radiowe zapowiedzi (właściwie każdy z wykonawców się tym podpiera), to mocny "Put On The Air" (2004) od razu kupiony przez publiczność. A za chwilę parka z premierowego albumu "Missa Atropos": symfoniczne "River" i perkusyjne "Defense Mechanism". Od tego utworu zacząłem baczniej przyglądać się bębniarzwi Johansenowi: co za technika, co za lekkość (Phil Collins). Następne 35 minut wypełniły kawałki z płyty "Night". "Dream Of Stone" z hipnotyzującym rytmem w orientalnych klimatach: wysoki, właściwie kobiecy głos Ohme, udziwnione klawisze, poprawne solówki nowego gitarzysty (nauczył się chłopak), odlotowe skrzypce grającego też na gitarze Michaela Kromera. Psychodelia totalna ze wspomaganiem (znowu ten dysk). Owacje. Podobnie jest w "Chequered Light Buildings": w instrumentalnej części aż kotłuje się od efektów - prawdziwy progres. Dalej 10-minutowy "Upside Down": Johansen punktuje na trójkącie, kołysząco, prawie w rytmie reggae. Publiczność odlatuje. Do tego ten smuteczek skrzypiec Kromera...Bez żadnej przerwy wchodzi "Vulture" ("Firebird"). Ohme śpiewa tym razem normalnym głosem, Anderson odwala świetne solo na hammondzie. Perkusyjne loopy znowu płynnie przechodzą w "Sea Of Tranquility" ("Bravo"): piękna melodia, ludzie znają słowa (podziwiam), śpiewaja razem. To taki repertuarowy hit Gazpacho. Rozmarzony nie zauważyłem jak weszliśmy w materiał z płyty "Tik Tok". Półgodzinny blok czterech utworów zapoczątkowany ścianą bębnów i mocnymi gitarami z "Desert Flight": z Johansenem w roli głównej i z typowym, prawie schematycznym dla Gazpacho, skrzypcowym zakończeniem. Dwuczęściowy "The Walk" to coś co mogłoby by trwać wiecznie. Teraz widzę tańczące pary - piosenka dla zakochanych? Pojedynek skrzypiec, melotronu i instrumentów perkusyjnych zaprawione arabskim sosem. I ten pustynny wiatr z dysku - Gazpacho całkowicie zapanowało nad naszymi uczuciami. "Winter Is Never" kończy występ Norwegów. Jednak nie tak łatwo zignorować skandujący tłum. W efekcie mamy nieregulaminowy bis i to jaki: ze starej płyty ("Bravo") etniczna wersja "The Secret". Nogi same chodzą. Ale to był już naprawdę koniec.
Na scenie duży ruch, bo za chwilę wystąpi gwiazda wieczoru - Marillion. Chłopaki mają szczęście - jest już zupełnie ciemno i światła odegrają nareszcie swoją rolę. Pierwsze dźwięki...co? Przecież to stary kawałek z epoki Fisha: "Slainte Mhath". Coś we mnie pękło. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki "kupiłem" Marillion z Hogarthem. Czapki z głów panowie! To co zobaczyłem i usłyszałem w ciągu następnych 2 godzin przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Mr.H. śpiewa nie "beczy"; po aktorsku interpretuje swoje teksty, zmienia stroje, gra na gitarze i klawiszach. A kapela - szkoda gadać - mistrzostwo świata! Właściciel zamku we Francji, w długiej marynarce, z pomocnikiem do zmiany gitar gotowym na każde skinienie maestra - Steve Rothery - któż potrafi zagrać tak jak on? Basista przypominający wyglądem młodszego brata Boba Dylana (orli nos, szron na głowie, chudziak w rurkowych spodniach), skory do robienia jaj, ale gdy trzeba pomstujący na ekipe techniczną, grywający w Transatlanticu - Pete Trewavas. Z ogoloną głową, w białym sweet-shircie, z bazą komputerową odpowiedzialną za efekty pozamuzyczne i symfoniczne - wirtuoz klawiatury - Mark Kelly. No i ten ukryty za baterią bębnów, białowłosy, w czapce z dużym daszkiem, w bermudach i czarnym t-shircie, trochę jak Charlie Watts ze Stonesów - Ian Mosley. Tracklist objął 14 utworów z naciskiem na płyty "Marbles" (4), "Afraid of Sunlight" (3) i "Holidays in Eden" (2). Pojedyncze kawałki reprezentowały jeszcze płyty: "Clutching at Straws", "This Strange Engine", "Brave", "Happiness is the Road" i "Seasons End". Po zagranej trochę szybciej niż w oryginale, Fishowej "Slainte Mhath" pora na monumentalnego "Kinga" z pięknym solem Rotherego, rozpaczliwym śpiewem Hogartha i z finałową kaskadą bębnów Mosleya. "Fantastic Place" też nie nabija tempa - to taka artrockowa piosenka - Hogarth gra na keyboardzie (z inicjałem "H" i dziecięcym rysunkiem dziewczynki na obudowie). Wcześniej grał na czerwonej gitarze, później będzie trzymał w ręce piszczałkowy (chyba?!) mini-keyboard w kształcie butelki whisky (może ktoś z fanów Marillion mi wyjaśni do czego to ustrojstwo służy?). W następnym "Out Of This World" H. pozostaje przy klawiszach i nic szczególnego się nie dzieje. Dopiero suita "This Strange Engine" wprowadza urozmaicenie: Kelly rzeźbi na syntezatorach, Rothery dokłada parę "wyciskaczy łez". "Afraid Of Sunlight" uświadamia mi, ze midtempo Marillionu nie usypia. Ludzie przeżywają, śpiewając teksty i tańcząc. Widzę często łzy wzruszenia. Tych łez przybywa w "The Great Escape": cóż za przepiekna melodia, jakie gardło Hogartha i te "od niechcenia" tracane struny przez Rotherego. "Asylum Satellite #1" to jeden z nowszych utworów grupy, bardziej improwizowany i trudniejszy w odbiorze. Następne 30 minut wypełnia trójeczka z "Marbles":1) "The Invisible Man" z loopem perkusyjnym, flamencowatymi oklaskami, dziwnym tańcem wokalisty, genesisowatymi klawiszami i floydowska gitarą, 2) "Neverland", pełnym patosu, gitarowych miniaturek, słynnych słów Hogartha powtarzanych przez pogłos , i klawiszy rodem z "Ciemnej strony" (pachnie mi tu najlepszym utworem koncertu; o powalających światłach nie wspomnę); 3) "Don't Hurt Yourself" z Hogarthem na akustycznej gitarze, przebojowym refrenie, luzacko-folkowym nastroju. No i kto by pomyślał, że po tym utworze muzycy zejdą ze sceny! Niemieckie "Zugabe"(dodatek) dobiegające z setek gardeł wywołało jednak Marillion na obligatoryjny bis. Rothery z Trewavasem zamieniają się rolami, Hogarth ma akustyczne pudło. Uuuu...będzie coś unplugged! "This Town" zagrany jako presleyowski rockandroll kończy się ogólną zabawą. "100 Nights" już na normalnych instrumentach prawie jak w orginale z "Holidays in Eden" (ach ta gitara). I zupełnie na koniec wspomnienie ze starutkiej "Seasons End" - "Easter". Każda nuta gitarowego sola Rotherego zostaje w sercu, wszyscy śpiewają "Tu duut..." a w ostatniej części nagrania rytmicznie klaszczą - to chyba taki rytuał. Marillion znika na zawsze a nam zostaje na pocieszenie kupno ich najnowszego, potrójnego boxu DVD "Out Of Season" (47 utworów i 6 godzin grania).
Jest już późno (22.30) a mamy jeszcze do obejrzenia The Enid - zespół zupełnie nieznany szerokiej publiczności. Gratką jest to, że po 34 latach działalności po raz pierwszy wystąpią poza Wielką Brytania. Ponad pół godziny trwa przygotowanie sceny razem z próbą instrumentów. Zaskakuje duża ilość instrumentów perkusyjnych, łącznie z używanymi tylko w orkiestrach symfonicznych kotłami i olbrzymim talerzem. Czy będzie więc grana muzyka klasyczna? Szef grupy, Robert John Godfrey z wyglądu przypomina trochę pastora kościoła anglikańskiego: czarny garnitur i koszula, siwa broda, wianuszek na głowie. Jego postać wywołuje drwiące uśmieszki na twarzach publiczności. Jego rowieśnik, bębniarz Dave Storey, posiwiały, zarośnięty, w okularach, za to w luźnej koszuli, wygląda na członka amatorskiej trupy dorabiającej na weselach. Są jednak w The Enid przedstawiciele młodszej generacji: gitarzysta Jason Ducker i basista Nick Willies, grający też na instrumentach perkusyjnych. Całości dopełniał śpiewający gitarzysta średniego pokolenia Max Read. Przeciągająca się próba trochę denerwowała, ale okazało się, że grupy ma nagrywać koncert na DVD - stąd też 3 kamerzystów i tak staranne przygotowania.. Ze wstępnej zapowiedzi Godfreya wynikało, ze usłyszymy w całości nową płyte The Enid, "Journey's End" a później obszerne fragmenty debiutanckiego albumu z lat 70-ch "In The Region Of The Summer Stars". Spojrzałem na zegarek, na kolegę i obaj stwierdziliśmy, że nie dotrwamy do końca. Tymczasem lawina etnicznych bębnów trochę rozgrzewa sceptycznie nastawioną publiczność. Fajne chórki, niezłe gitary - będzie dobrze. Po openerze "Terra Firma" następuje instrumentalny "Terra Nova" i tu zaczynają się pierwsze schody. Klasyczny fortepian, z drobną elektroniką, dla mnie zbyt wyciszony. Jak na tak późną porę to trochę niebezpieczne. A tu jeszcze pechowo młodemu gitarzyście Duckerowi wysiada wzmacniacz. Kilkustominutową akcję ekipy technicznej Godfrey wypełnia miniaturami fortepianowymi (pachnie filharmonią). Sporo ludzi traci cierpliwość i udaje się w kierunku wyjścia. Wreszcie gra gitara i słyszymy parsonowski "Space Surfing". Brzmi nawet przyjemnie, niektórzy nawet się cofają. Ale symfoniczna "Malacandra" wymaga już odpowiedniego skupienia i osłuchania w muzyce klasycznej. Wszystko pięknie-ładnie, ale zrobiło się na dodatek bardzo zimno. Niektórych zaczęło nieźle telepać. "Shiva" nadal w symfonicznym nadęciu (orkiestracje z sampli Godfreya) nie rozgrzewa. Całe szczęście, że kończący ten set "The Art Of Melody" nie był długi - pierwsza część koncertu The Enid zaliczona. Pozostałe na widowni 200 osób nagrodziło artystów oklaskami za odwagę. To rzeczywiście było granie nie dla tej publiczności i nie na tą porę. Zimno i zmęczenie zwyciężają - po 12u godzinach opuszczamy Loreley. Warto było tu być i myślę, że za rok też tu przyjedziemy.
Tekst i zdjęcia: Wojtek Ludwig
{gallery}koncerty/NightOfTheProg2010{/gallery}