To było moje drugie spotkanie z Norwegami. Wcześniej, w 2004 roku byli gośćmi zespołu Marillion, który wówczas promował swój wspaniały album Marbles. Wtedy nie zwróciłem na nich uwagi. Zresztą przez długi okres czasu zespoły supportujące nie były dla mnie czymś interesującym, co po latach uznaję za swoistą porażkę, bo właśnie teraz, ci ówcześnie nieznani artyści podbijają rynki muzyczne.
Pierwotnie mieli zagrać 16 kwietnia, ale z powodu żałoby narodowej, związanej z katastrofą smoleńską, w której zginęło 96 osób w tym Para Prezydencka, musieli przełożyć mini trasę po Polsce. 25 września już nic nie stanęło na przeszkodzie by na żywo przedstawić się polskiej publiczności.
Scena od samego początku była przygotowana pod atrakcję wieczoru. Wiadomo bowiem było, że dzisiaj zagra tylko Gazpacho... choć quasi supportem okazał się odegrany z płyty, najnowszy album Anathemy We’re Here Because We’re Here.
Norwegowie rozpoczęli występ o 20:30 utworem Vulture, który otwiera album Firebird z 2005 r. Wejście zrobiło na licznie zgromadzonej publiczności ogromne wrażenie, która w odpowiedzi niezwykle ciepło przyjęła skandynawskich muzyków. Tuż przed występem, przy stoliku z gadżetami dowiedziałem się, że podczas dzisiejszego występu usłyszymy dwa nowe kawałki. Niedługo trzeba było czekać, bowiem następnym utworem był właśnie Defense Mechanism ze świeżo wytłoczonego krążka Missa Atropos. Utwór, ten narobił mi strasznego apetytu na cały album, a drugi premierowy kawałek, River, który pojawił się kilkanaście minut później tylko dopełnił formalności i przekonał mnie, by zakupić gazpachowskie „nowe dziecko” tuż pod koniec występu.
Z każdym utworem okazywało się, że jednak repertuaru z ostatniego longplaya nie będzie dużo. Zespół skupił się na ogólnym przeglądzie swojej twórczości. Można mieć, co do wyboru mieszane uczucia, jednak z każdą minutą robiło się mistycznie i odlotowo, i w trakcie setu nikt nie zastanawiał się, co będzie dalej tylko wsłuchiwał się w każdą nutę zaprezentowaną przez Norwegów. Zaraz, po Defense Mechanism usłyszeliśmy Desert Flight i dwie części The Walk, czyli fragmenty albumu Tick Tock. Sekstet nie pozwalał zebranym na żadną nudę... Wszyscy muzycy byli widoczni na scenie, nikt się nie chował, a sekcja rytmiczna, wraz z zastępującym głównego gitarzystę Jona-Arne Vilbo, Michaelem Kruminsem, była najbardziej dynamiczną częścią sceny.
Warto wspomnieć kilka słów o Michaelu. Świetnie sobie poradził jako zastępca Jona-Arne Vilbo, któremu urodziło się dziecko. Zachowywał się jak pełnoprawny członek zespołu. Partie przez niego prezentowane były wyraźane, jednocześnie odgrywane z najwyższą precyzją i kunsztem. Jak wiadomo w muzyce Gazpacho zbyt wielu gitarowych solówek nie ma, jednak grając „tryptyk” z płyty Night: Dream Of Stone, Chequered Light Buildings oraz Upside Down, Michael Krumins ukazał ich trochę inne oblicze. Myślę, że zespołowi brakuje więcej takich dźwięków, które wychodzą spod palców gitarzysty. Prawie 40 minut a tyle emocji zawartych w tych 3 fragmentach...
Zagrali jeszcze przepiękne Winter Is Never i to tyle było, jeśli chodzi o album Tick Tock, bo zaraz potem wrócili do swojego debiutu z 2003 w postaci utworu Bravo czym wszyscy byli usatysfakcjonowani. Tak zakończył się podstawowy set. Muzycy zeszli ze sceny, ale wiadomo było, że to jeszcze nie koniec, gdyż publiczność wzywała do powrotu, co uczynili po 3 minutach przerwy. Serdeczne podziękowania z ust wokalisty Jana Henrika Ohme w kierunku słuchaczy oraz przyrzeczenie o przyszłorocznym powrocie do Polski pozwala mieć nadzieję na częstsze wizyty Gazpacho w naszym kraju. Repertuar ciągle oscylował wokół początków działalności grupy, bo kiedy zaczęli bisować usłyszeliśmy utwór Snowman, a zaraz potem - ostatni tego wieczora - The Secret.
Bardzo często instrumentaliści nawiązywali do tradycji muzycznych swojego regionu, czego efektem były wstawki folkowe, w czasie, których m.in. Mikael Kromer, popisywał się na skrzypcach. Widać było, że świetnie się czują na scenie. A słuchacze też nie pozwalali im zapomnieć, że swoim zachowaniem sprawiają im radość. Na sam koniec jeszcze popis Larsa Erika Aspa na bębnach i koncert powoli dobiegał końca.
Udany wieczór. Muzycy dość szybko wyszli do zbierających autografy, a także liczących na wspólne zdjęcie fanów, wszak następnego dnia odwiedzali Poznań. Uśmiechnięci, radośni, rozmowni. Żadnych gwiazdorskich wyczynów. Co do setlisty mam nieodparte wrażenie, że gdyby nie tragedia narodowa na wiosnę, usłyszelibyśmy cały materiał z Tick Tock, a tak nowy album (do kupienia póki co na koncertach) trochę przewrócił repertuar do góry nogami. Musieli z czegoś zrezygnować, by zaprezentować część nowego materiału. A Missa Atropos jest naprawdę dobrym albumem. Czekam zatem na ich powrót, póki co zaznajamiając się ze świeżo zakupionym albumem.
Koncert zrelacjonował i fotografował
Robert Świderski
Robert Świderski
{gallery}koncerty/Gazpacho_Wwa_25092010{/gallery}