Warszawski występ legendy mrocznego grania odbył się w klubie Proxima. Magiczny wieczór rozpoczął się o 21.30, tak samo jak nowy album, kawałkiem Thin Air. Na scenie mrok i efekty dymne, a na parkiecie - szaleństwo. Vincent, Danny i Jamie Cavanagh od razu przejęli inicjatywę na scenie. Energia wręcz rozpierała muzyków a publiczność im wtórowała. Widać było, że trasa promująca najnowszy krążek sprawia im wyraźną przyjemność.
Tego wieczora usłyszeliśmy cały premierowy materiał w kilku odsłonach, ale ułożonych tak jak na płycie. Myślę, ze to dobry zabieg, zważywszy, że mieli zagrać 28 utworów. Najpierw część energetyczna We’re Here..., tak na rozgrzewkę. Potem cofnęliśmy się w czasie do ostatniej regularnej płyty, A Natural Disaster, by poczuć odrobinę chłodu muzycznego. Balance, Closer z vokoderowym przesterem głosu Vince’a kończąc na cudownym utworze tytułowym z przepiękną partią Lee Douglas. Powiem szczerze, że jej vibratto przyprawiało o ciarki na plecach.
Po tym niedalekiej wycieczce w przeszłość wróciliśmy do nowego albumu na trzy najcudowniejsze momenty. Angels Walk Among Us, Presence i A Simple Mistake zabrzmiało zdecydowanie lepiej od wykonania tego sprzed trzech tygodni w Inowrocławiu. Do tej pory uważam ten fragment koncertu za najpiękniejszy. Gromkie brawa nie miały końca a tu zespół serwuje nam kolejny powrót do pięknej karty swej twórczości. Feel my heart burning, deep inside yearning... - i oczekiwanie zostało nagrodzone. Zagościła na scenie najlepsza ich płyta, Judgment. Po Deep była kolej na Pitiless, Forgotten Hopes oraz Destiny Is Dead.
Zespół nie zwalniał tempa i na scenie słyszeliśmy utwory z albumu Alternative 4. I w tym momencie duża część publiczności, wręcz oszalała. Przez wielu wszak właśnie ten album jest najważniejszym dokonaniem Anglików. Najpierw Shroud Of False a potem zespół pozwolił pośpiewać fanom kiedy z głośników leciały takty Lost Control. Chór znakomicie się spisał a zespół docenił znajomość tekstowo-wokalną nagradzając wielkimi brawami. Dalej, chwila z utworami z płyty A Fine Day To Exit, czyli, Panic i Temporary Peace, a na koniec tej części powrócili jeszcze raz, choć nie ostatni, do płyty A Natural Disaster, grając utworu Flying.
Cóż za przegląd nam zaserwowali muzycy, a pora, choć późna to nikt na zegarki nie patrzył, tylko czekał na następną porcję muzyki. Wtedy doczekaliśmy się ostatnich trzech fragmentów albumu We’re Here Because We’re Here. Cieszy bardzo, że Anathema gra również i instrumentalne utwory. Hindsight był ostatnim, podstawowym utworem setu. Na bisy w ogóle nie czekaliśmy. Na scenie został tylko Danny Cavanagh, przejął gitarę akustyczną i wiedzieliśmy, że zaraz będzie Are You There. Identycznie jak na Ino-Rock. Przepięknie wykonane. A potem...niespodzianka. Tego nie było na setliście! Jedyny cover w postaci Wish You Were Here, Pink Floyd. W tym momencie nie było osoby, która by nie śpiewała tego utworu. Dla mnie to było wielkie zaskoczenie. Piękna akustyczna wersja tego „hymnu”. Potem było Parisienne Moonlight ze wspaniałą pomocą publiczności jako wokalistów. Kiedy wszyscy czekali na Judgment to usłyszeliśmy Sleepless, kolejną niespodziankę, bo tego utworu również nie było na oficjalnej setliście. Jak bardzo zespół uwielbił sobie nasz kraj - można sobie samemu odpowiedzieć. W połowie koncertu Vincent mówi o 28 utworach a dostajemy 30 kawałków. Po prostu odlot. Na sam koniec zespół zostawił spokojne One Last Goodbye i energetyczne Fragile Dreams, po których nikt z będących w klubie nie narzekał.
Anathema zagrała wspaniały koncert. Na wykonanie, czy zestaw utworów nikt nie narzekał. Choć można byłoby jeszcze dłużej... Ale proszę mi powiedzieć, kto gra 30 utworów na jednym koncercie i kto spędza na scenie 2,5 godziny, bo tyle trwał spektakl?!
Warto wspomnieć jeszcze o gościach, którzy uczestniczyli w koncercie, czyli o Norwegu, Petterze Carlsenie i Holenderce Anneke van Giersbergen.
Szczerze powiedziawszy nie zachwycili mnie w jakiś sposób. Może ze względu, że ich twórczość jest dla mnie obca. Petter zagrał bardzo poprawnie bez większych wpadek, trochę sennie, ale skoro wieczór ma być energetyczny to nawet taki wstęp jest dobry. Po nim wyszła była wokalistka zespołu The Gathering i zaczęły się pojawiać problemy w postaci kilkukrotnego przerywania swoich piosenek z powodu złego tonu, błędnie zagranego akordu a może po prostu ogromnej tremy. Choć jeśli grywa się na scenie kilkanaście lat to chyba nie powinno się w taki sposób prowadzić swojego koncertu. Moim zdaniem nie było to profesjonalne przygotowanie. Ważnymi elementami obu „przedskoczków” było pojawienie się jako gościa specjalnego Vincenta Cavanagha i w obu przypadkach jego obecność zaważyła na podniesieniu jakości występów i Pettera oraz Anneke.
Wieczór był doskonały. Mam nadzieję tylko, że następnym razem Anathema nie wystąpi w Proximie. Jest to za mały klub na zespół tej klasy. Publiczność zachowała się fantastycznie wypełniając klub po brzegi oraz przyjmując zespół niezwykle ciepło.
To jest jak na razie koncert roku 2010. Poprzeczka została postawiona bardzo wysoko.
Tekst i zdjęcia
Robert Świderski
Robert Świderski
{gallery}koncerty/AnathemaProxima{/gallery}