Do klubu dotarłem jakieś pół godziny przed rozpoczęciem koncertu. Ludzi było wtedy jeszcze szokująco mało, jednak już przy pierwszym supporcie Studio wypełniło się szczelnie. Koncert sygnowany nazwą „Anathema and Friends” był faktycznie występem granych przez przyjaciół dla przyjaciół (niektórych fanów Vincent wymieniał nawet po imieniu!).
{mosimage}Około godziny dwudziestej na scenę wszedł Danny Cavanagh i zapowiedział pierwszego gościa – Pettera Carlsena z Norwegii. Jego twórczość jest w naszym kraju raczej nieznana, więc można było do tego występu podejść bardzo neutralnie, bez żadnego nastawienia. Sympatyczny Norweg szybko przeciągnął mnie na swoją stronę. Jego urocze piosenki, czysty głos i udział muzyków Anathemy oraz Anneke w kilku utworach sprawiły, że nie nudziłem się ani przez chwilę. Nie był to jeden z tych męczących i niepotrzebnych supportów. Wręcz przeciwnie, wprowadził on ludzi w pozytywny nastrój i otworzył drogę przed kolejnym przyjacielem zespołu, którym była Anneke Van Giersbergen.
{mosimage}Bardziej znana jako była wokalistka The Gathering, Anneke postawiła w przeważającej części na swój autorski, lekko folkowy i akustyczny materiał. Był też cover U2 (niestety, nie jest to dla mnie taki „great band” jak dla niej) oraz skorzystanie z pomocy chłopców z Anathemy oraz Pettera. Wraz z nimi zagrała „My Electricity” ze świetnej płyty The Gathering „How To Mesure A Planet?”. Publika była dla niej tak samo miła jak i dla Carlsena, a jeden z fanów krzyczał nawet coś w rodzaju „I think of you all night!” co siłą rzeczy mogło ją trochę spłoszyć :)
W przerwie między występami udało mi się ulokować mniej więcej pośrodku sceny. Światło zgasło niespodziewanie. Nagle z mroku zaczęły wyłaniać się sylwetki trójki braci Cavanagh. Właściwa część koncertu została rozpoczęta...
Anathema przygotowała na tę trasę coś specjalnego. Set był długi i wyczerpujący, tak aby nie pozostawić nikogo niezadowolonym. Atmosfera w klubie była elektryzująca już od pierwszych dźwięków i nie zmieniła się przez najbliższe trzy godziny. Nie wiem co powoduje tę miłość do Anathemy. Może jest to sposób w jaki patrzą publice w oczy? Może to przejmujący śpiew Vincenta? Świetne kompozycje i teksty? Pewnie to wszystko po trochu, plus bliżej nieokreślone „to coś” co jedne zespoły mają a inne nie.
{mosimage}Energia jaka biła tego wieczoru od Vincenta i Danny'ego jest nie do opisania. Gdy rozpoczęli swój set od „Thin Air”, niesieni entuzjazmem publiki zachowywali się niczym kapela z kręgu hc/punk. Vincent skakał jak opętany, a gdy już stanął w miejscu, to jego twarz wyrażała wszystkie emocje jakie tylko mogą się przewinąć przez człowieka.
{mosimage}Nie ma jednak co się łudzić. Anathema to już nie jest zespół młodzieżowy (szczególnie widać to było po Jamiem), więc i nie było raczej co liczyć na repertuar z kręgu doom metalu. Chłopcy z Liverpoolu cofnęli się w czasie jedynie do albumu „Alternative 4”. Zagrali za to całą nową płytę (wydaną w tym roku, o tytule "We're Here, Because We're Here). Oczywiście jak nie trudno się domyślić największą owacje dostały numery z „Alternative 4” oraz „Judgement”. Choć jak dla mnie najlepszymi momentami koncertu pozostaną wykonania „Closer”, „Are You There” (oba z albumu „A Natural Disaster”) oraz wiązanka utworów z „Alternative 4” czyli „Shroud Of False”, „Lost Control” oraz „Destiny”, podczas których najdobitniej było słychać, że Anathema to nie metalowy Radiohead (jak sami przez jakiś czas chcieli być postrzegani), lecz cięższa wersja Pink Floyd - Gilmourowskie partie gitary i momentami wpadający w Watersowska barwę wokal. Choć nie jestem zwolennikiem pisania o „ulatującej duszy” i tym podobnych bzdurach, to właśnie podczas słuchania tych utworów zdecydowanie coś we mnie się działo. Naprawdę piękne emocje.
{mosimage}Zadowolony Vincent wspominał, że kocha Kraków i że to najlepszy występ Anathemy w Polsce jak do tej pory. Wcale się nie dziwię, bo to co się wydarzyło w Klubie Studio na pewno przejdzie do historii jako jeden z najlepszych koncertów w historii zespołu. Mam nadzieję, że ktoś zrobił bootleg, bo aż strach pomyśleć, że można już więcej do tego magicznego dnia nie powrócić.
{mosimage}Malkontenci (a tacy zawsze się znajdą) powiedzą, że nie było nic z „Eternity”. Że Anathema to teraz bardziej prog niż doom. Że w składzie od dawna nie ma Duncana Pattersona. Ale każdy jeden z narzekających po wczorajszym występie i tak się cieszył i ja o tym wiem. Bo muzyka Anathemy obroni się zawsze i w każdych warunkach. I nawet nie potrzeba jej wizualizacji czy wydumanej scenografii. Wystarczą tylko bracia Cavanagh i kilka osób, które zechcą ich wysłuchać. A tacy w naszym kraju znajdą się zawsze i chwała im za to.
Rafał Ziemba