Wieczór rozpoczął się około 19, występem zespołu Division By Zero. Jako, że mieli niewiele czasu na swoje poczynania na scenie (po ok. 35 minut dla każdego polskiego zespołu) szybko przeszli do tego, co wychodzi im najlepiej. Repertuar opierał się na obu wydanych albumach. Niestety, z racji biegania z aparatem nie udało mi się zapamiętać poszczególnych utworów. Wszyscy muzycy odegrali swoje partie wzorcowo. Growl Sławka Wiernego mógł „rozwalić” nie jednego słuchacza. Piosenkarz, musi mieć fantastycznie usposobienie wokalne gdyż patrząc na niego nigdy bym nie pomyślał, że może wydawać z siebie taką moc. A jednak, pozory mylą. Energia zespołu rozgrzała zbierającą się powoli publiczność.
Po ataku Dywizji Zero, nastąpiła ekspresowa zmiana na scenie. Zrobiło się trochę spokojniej, ale bardziej mrocznie. To Dianoya. Dotychczas swoim świetnym albumem, a także licznymi koncertami, nie pozostawiła innych wrażeń, jak tylko te na plus. Tak samo jak w przypadku Division, mieli niewiele czasu na zaprezentowanie się słuchaczom. Cztery długie numery, które znamy z debiutu Obscurity Divine utwierdziły, że poziom festiwalu będzie równy i bardzo wysoki. Zaczęli tak samo jak na debiucie, Brainwave, potem Severence. Kolejnym nieradiowym hitem na scenie okazała się przepiękna Sepia by zakończyć energetycznym Turbid Mind And Season Madness. Tylko chwalić. Brakowało mi tylko Dreamlack, ale czas już nie pozwolił...
Nadal jesteśmy na szczycie polskiej muzyki rozrywkowej. Na scenę wyszli najmłodsi w zestawie. Disperse znów rozpoczęli inaczej swój występ (mam porównanie z ich wiosennym koncertem). Zupełnie inne intro przechodzące w Balance Of Creations. Tak jak w rozmowie przed koncertem z Marcinem Kicykiem... to samo ale inaczej. Cieszy, że swoje występy raczą takimi niespodziankami. Mimo krótkiego występu chłopaki zachowywali się jak na pełnym koncercie, więc zamiatanie podłogi włosami były na porządku dziennym. Rafał coraz chętniej nawiązuje kontakt z publicznością, a i reszta zespołu pokazuje, że ciągle doskonalą swoje umiejętności. Set był krótki, bo usłyszeliśmy jeszcze Spirit Of Age, Far Away i Let Me Get My Colours Back. Ostatni utwór był takim cięciem w ich występie, bo za kilka minut mieli się pojawić Oni.
Pierwsza wizyta w Polsce, ich trzeci koncert w naszym kraju - akurat w Warszawie (dwa dni wcześniej odwiedzili Piekary Śląskie, dzień wcześniej - Łódź). Jak się zaprezentuje zespół liczący ponad 40 lat? Zrobiło się przetasowanie wiekowe, bo na przód barierek wyszli Ci, dla których Oni byli idolami 40 lat temu. Iron Butterfly, bo o nich mowa, wyszli na scenę przywitani gromkimi brawami. Dla wielu było to żywe spotkanie z legendą, a dla innych (w tym również i autora niniejszego tekstu) zapoznanie się legendą rocka psychodelicznego.
Z każdym zagranym dźwiękiem moja sympatia dla czwórki wiekowych już artystów rosła. Zagrali odważnie, energetycznie. Publiczność szalała i słychać było wiernych fanów, śpiewających wraz z muzykami. Miedzy utworami wokalista i basista w jednej osobie, Lee Dorman, opowiadał historie związane z poszczególnymi utworami. Często te wspomnienia były barwne, a i humoru nie zabrakło, np. w pewnym momencie zostało ogłoszone, iż zespól musi na chwile przerwać, by zmienić swoją wizualność, po czym Lee odwrócił czapkę z daszkiem do tyłu, którą miał na głowie, oznajmiając, że już wrócili.
Utwory zaprezentowane przez zespół opierały się na standardowych brzmieniach i akordach granych na przełomie lat 60. i 70. Królował blues i hard rock. To, co najpiękniejsze w dorobku Amerykanów usłyszeliśmy pod sam koniec setu. Ale ta część trwała prawie godzinę. Najpierw gitarowy riff Charliego Marinkovicha oznajmił, że czas wyruszyć w podróż Harleyem Davidsonem. Easy Rider, bo tak brzmiał tytuł tego utworu zabrał nas w szybką podróż po amerykańskich drogach. Po tym utworze zespół zagrał jedyną balladę tego wieczora, a mianowicie Butterfly Blue. Oparty na klasycznym bluesowym brzmieniu utwór rozbujał zachwyconą widownię i lekko uśpił. A potem usłyszeliśmy opus magnum grupy, klasyk wśród klasyków. Na scenie „pojawiła się" In-A-Gadda-Da-Vida, ze wstępem w postaci toccaty Jana Sebastiana Bacha wykonanej przez klawiszowca oraz również wokalistę, Martina Gerschwitza. Klawiszowiec płynnie przeniósł historię muzyki klasycznej w historię muzyki rockowej. Na to czekali fani przez cały wieczór. Przez następne 30 minut mieliśmy popisy wszystkich muzyków. Martin zaprezentował Bacha, w połowie tego utworu mieliśmy ponad 5 minutowe solo na perkusji, a solówki gitarowe Charliego wprawiały w radość niejednego fana. Do tego zeskok ze sceny gitarzysty i runda honorowa wokół sali klubu by wejść na scenę z drugiej strony odgrywając ciągle solówkę, budzi we mnie pełen podziw i szacunek dla tych Gości.
I na tym by się to wszystko skończyło, bo muzycy zeszli ze sceny, ale dało się usłyszeć pytanie: are you happy? Po chwili, Martin ze sceny zapytał się publiczności, czy jest ona szczęśliwa? Jak zapytał, tak z głośników wydobyły się dźwięki ostatniego już utworu z repertuaru Iron Butterfly, Are You Happy? Właściwe pytanie we właściwym miejscu i czasie.
Człowiek, który nie znał, nie słyszał tej muzyki w ogóle, po tym show, jaki dali Starsi Panowie Czterej, można było wyjść usatysfakcjonowanym i radosnym. Pomimo wyczerpującego występu mieli jeszcze siłę i chęć na spotkanie z oczekującymi fanami, aby rozdać autografy i zrobić sobie zdjęcie. Nie ukrywali się, nie uciekli od razy do busa, bo jutro jest następny koncert. Chciało im się!
A i jeszcze jeden pozytyw. Na samo pożegnanie, Charlie, poprosił wszystkich zgromadzonych, którzy robili zdjęcia, by wysłali na ich stronę pamiątkę z tego jakże magicznego wieczoru. To jest klasa! Nie ma zakazów, chcesz, to rób, podziel się z nami, chyba takie motto mają Panowie z Iron Butterfly.
Wielkim fanem zespołu nie zostanę, ale i tak to, co dostałem przyjmuję z ogromnym zadowoleniem. Setlista powinna usatysfakcjonować każdego. I może tylko szkoda, że naszym młodym dano po tyle czasu. Mimo tego żaden z zespołów nie został przeze mnie potraktowany jako support Ironów. Dla mnie, wszyscy zagrali jako gwiazda wieczoru i wielkie dzięki za ich wkład w ten progresywny wieczór.