A+ A A-

3D Tour i Iron Butterfly w warszawskiej Progresji

Dzień przed koncertem przeprowadziłem ciekawą rozmowę z nowo poznanym, kilka lat starszym kolegą, fanem muzyki lat 60. i 70. Znajomy twierdził, iż nie słucha nowszej muzyki, gdyż wszystko co miała ona do powiedzenia zostało już powiedziane, a dzisiejsze zespoły nie mają już nic ciekawego do przekazania. Szkoda, że nie mógł być obecny na niedzielnym koncercie w Progresji, gdyż byłby zmuszony do całkowitej zmiany zdania…
Bilet na Iron Butterfly, który był supportowany przez zespoły Dianoya, Disperse i Division by Zero kosztował 99 zł (w przedsprzedaży 85 zł). Osoby, które chciały się wybrać na występ polskich progresywnych perełek w większości musiały obejść się smakiem, gdyż cena była, bądź co bądź, zaporowa. Widać to było szczególnie wypatrując ludzi młodych wśród widowni czy fanów prawdziwie bawiących się na występach 3D… Takich desperatów jak ja, jadących do Progresji i płacących kilka razy więcej za bilety na naszych rodzimych twórców (w skali kraju ceny na 3D Tour wyniosły 20-30zł) było niewielu, o ile w ogóle takowi byli. Muszę przyznać iż Iron Butterfly traktowałem jako ciekawostkę, ponieważ twórczość tej legendarnej grupy nie zrobiła do tej pory na mnie zbyt wielkiego wrażenia.

Zaczęło się od niezbyt miłego faktu. Otóż na biletach zakupionych w empiku czas rozpoczęcia koncertu był określony na 18.00, klub otwierano o godzinie 17… Okazało się że wszystko miało rozpocząć się godzinę później, także około 30 osób (wspólnie ze mną) musiało marznąć, czekając na wejście do Progresji. Jednak warto było czekać, bo cierpliwi mieli możliwość rozmowy z muzykami z 3D oraz Michałem Łapajem i Piotrem Kozierodzkim (menadżerem Disperse i DbZ) z Riverside.

Pilotując losy 3D tour spodziewałem się, że suporty zagrają po ok. 45 minut. Podczas trasy sety trwały w okolicach godziny, a patrząc z perspektywy tego, że na scenie zagra Iron Butterfly domyślałem się, że czas ich występu zostanie skrócony. Jednak informacja zza kulis, że każdy z zespołów będzie miał do rozdysponowania 35 minut zszokowała mnie. Kolejną niespodzianką był fakt, iż kolejność ich występów jest mało zrozumiała. Zaczynało najbardziej znane i szanowane Division by Zero, a po nich grali tegoroczni debiutanci, Dianoya i Disperse. Ruch ten można było sobie tłumaczyć tym, iż DbZ gra najcięższą muzykę spośród wymienionych kapel z wieloma wstawkami growlingowymi, a taka muzyka mogłaby „wystraszyć” większość, przeważających w Progresji, „starszych” ludzi. Takie prawa koncertu…

O 19.00 na scenę weszło gorąco przeze mnie oczekiwane Division by Zero. Rozpoczęło się zgodnie z oczekiwaniami, od Ignition przechodzącego w Independent Harmony. Kolejno muzycy zaprezentowali nam Glass Face, True Peak, Don’t Ask Me oraz Wake Me Up czyli najlepsze spośród kompozycji na najnowszym albumie oraz jeden numer z debiutanckiego Tyranny of Therapy. Wrażenia? Całkowicie pozytywne! Każdy kawałek został nagrodzony gromkimi brawami mimo tego, że dużo osób występ grupy zlekceważyła (podobnie zresztą jak w przypadku Dianoya i Disperse). Mimo że stałem przy samych barierkach czuć i widać było, że przeważająca większość publiczności przyszła tylko i wyłącznie ze względu na Iron Butterfly. Na DbZ byłem po raz pierwszy, ale teraz uświadomiłem sobie dlaczego zespół reklamuje się jako grający progresywny death metal (na albumach występują tylko drobne elementy tego gatunku), a nie progresywny metal. Wokal Sławka Wiernego naprawdę „sieje postrach” i dodaje muzyce zespołu mrocznego, agresywnego oblicza. Występ całkowicie na plus, bardzo chciałbym zobaczyć zespół zamykający koncert ze „swoją” widownią. Kolejna szansa 13 listopada w Lublinie.


Następnie na scenie zobaczyliśmy warszawską formację Dianoya, której debiutancki album Obscurity Divine spotkał się z ciepłym odzewem recenzentów. Na ten występ czekałem najmniej, choć uważam album za świetny i bardzo oryginalny. Musze skłonić kark przed muzykami, zaprezentowali się naprawdę świetnie. Minusem było nagłośnienie, z pewnością nie było z nim źle, ale stanie przy barierkach… było niemożliwe. Musiałem odejść dość daleko od sceny żeby móc dobrze wsłuchać się w kompozycje. Usłyszeliśmy m.in. Brainwave, Severance, Turbid Mind And Session Madness, a na deser niesamowity utwór pt. Sepia. Bardzo dobrze, że zespół nie rezygnuje z odtwarzania kobiecego głosu podczas koncertu (to w przypadku wyżej wymienionego kawałka), bo nadaje on utworowi niesamowitej atmosfery. Koncert? Pozytywne zaskoczenie. Mimo że muzyka znajdująca się na albumie nadaje się raczej do słuchania w skupieniu, jest mroczna i tajemnicza, to koncertowo wypada naprawdę dobrze.

Następnym grającym w Progresji zespołem była formacja Disperse. O tym zespole napisano i powiedziano tak dużo, że mój komentarz co do umiejętności, ekspresji czy talentu muzyków wydaje się zbędny. Zespół zaprezentował bardzo ciekawy set. Utwory były przearanżowane w ten sposób, że mimo tego, iż całkiem nieźle znam ich dorobek muzyczny, ciężko było mi się zorientować co akurat grają. Zgodnie z moimi oczekiwaniami zespół zaczął od Balance of Creators z wplecionym na początku mocniejszym motywem wykorzystywanym podczas koncertów (chociaż mi osobiście wydaje się dosyć nużący), następnie mogliśmy usłyszeć motywy z Reflection of a Dying World i Spirit of Age. Pierwsza połowa koncertu utwierdziła mnie w przekonaniu, że zespół jest niesamowicie „płodny”, pomysły, nowe zagrania, ciekawe rozwiązania rytmiczno-instrumentalne przychodzą im z łatwością i nudzi ich granie takich samych utworów w kółko. Po tej intrygującej gonitwie mogliśmy usłyszeć według mnie najlepsze utwory zespołu czyli Far Away i Let Me Get My Colours Back, ale już bez żadnych nowinek. Gdy następnie zespół zabierał się do zagrania pięknego Circle’s Complete okazało się, że ich sceniczny czas się skończył i przy głośnym aplauzie warszawskiej publiczności musieli zejść ze sceny (choć z pewnością dalej chcieli grać). Z perspektywy osoby, która jest fanem jakiegoś zespołu, trudno bezstronnie ocenić jak zespół wypadł w oczach innych osób. Bezpośrednio po występie podszedłem więc do sklepiku 3D i na moich oczach, w czasie dosłownie paru minut, zostało sprzedanych parę albumów zespołu. Wniosek? Podobało się!

Jestem wielkim fanem polskiego progrocka, w moim przekonaniu polskie zespoły prezentują bardzo wysoki poziom, co pokazał nam chociażby występ 3D. Polska mentalność jest jednak taka, iż „wszystko co zagraniczne (no może z drobnymi wyjątkami) jest lepsze”. Dlatego tak trudno wybić się i naprawdę zaistnieć naszym polskim progresywnym perełkom. Osobiście uważam, że gdyby Riverside nie osiągnął takiego sukcesu za granicą, absolutnie nie miałby tyle fanów i takiej popularności w Polsce. Wniosek jest taki, że nasze zespoły powinny starać się ze wszystkich sił, aby trafić na rynek europejski. Automatycznie przełoży się to na zainteresowanie w kraju…

Wracając do koncertu. Po występach 3D dla mnie wieczór właściwie się skończył. Miałem już podobnie odczucia po Slayerze na Sonisphere Festival oraz Opeth na Metal Hammer Festiwal, gdzie główna gwiazda wieczoru zbytnio mnie nie interesowała. Nie miałem jednak nic do stracenia więc postanowiłem dać szansę Żelaznemu Motylowi, który jak się okazało, zrobił na mnie... piorunujące  wrażenie.

Poza salą koncertową nie można było znaleźć praktycznie nikogo, wszyscy zgromadzili się pod sceną w oczekiwaniu na mający już ponad 40 lat zespół. Muzycy byli w dość podeszłym wieku, więc można było się spodziewać, że nie będą błyszczeć formą. Nic bardziej mylnego. Jakie też było moje zdziwienie widząc żywiołowego, pełnego energii, uśmiechniętego Martina Gerschwitza, którego zarówno wokal i gra na organach była bez zarzutu. Charlie Marinkovich, gitarzysta zespołu również prezentował się wyśmienicie, jego wyborne gitarowe solówki i wokal dostosowane były do poziomu kolegów z zespołu. Najbardziej jednak, nie będę się bał tego powiedzieć, wzruszyła mnie postawa basisty Lee Dormana. Muzyk udowodnił mi jak można kochać swój zawód, jakim magnesem i pasją może być muzyka. Ludzie tacy jak on w tym wieku siedzą przy kominku i zajmują się wnukami. Za to Dorman (mający 68 lat!!!), u którego zauważalne były już problemy z koordynacją ruchów (potrzebował pomocy asystenta przy ściąganiu i zakładaniu gitary czy przy zejściu ze sceny) z miłości do muzyki przemierza Europę, by (kto wie czy nie po raz ostatni) zaprowadzić nas do „Rajskiego Ogrodu”. Byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem poświęcenia muzyków, a w szczególności siwiutkiego już Dormana. Nie wspomniałem jeszcze o perkusiście. Jak tłumaczył Dorman, Ron Bushy ze względów zdrowotnych nie mógł wziąć udziału w trasie, tak więc w Progresji w jego miejsce zobaczyliśmy Raya Westona.

Nie jestem w stanie wymienić wszystkich utworów granych przez Amerykanów. Wiem że z In-A-Gadda-Da-Vida usłyszeliśmy utwór tytułowy, Most Anything You Want, Flower And Beads (zadedykowany wszystkim kobietom) oraz Are You Happy? Jako bis, z pewnością był też Easy Rider. Cóż, mogłem coś pominąć. Po pierwszych kilku minutach czułem, że będzie to wspaniały wieczór. Kompozycje zabrzmiały żywo, energetycznie, z polotem, całkowicie zmieniając moją opinię o zespole i jego muzyce (cóż, produkcja albumów w latach 60. nie stała na wysokim poziomie). Przerwy między utworami były poświęcane na bardzo ciekawe i barwne opowieści Dormana, jak się okazało, nie pozbawione poczucia humoru. Publiczność bardzo żywo reagowała na poczynania muzyków, warto dodać że była fantastycznie zagrzewana przez klawiszowca.

Każdy utwór wypadł naprawdę dobrze. Każdy czekał jednak na deser… jak się można było spodziewać usłyszeliśmy go na samym końcu. Był to oczywiście najbardziej znany utwór w dorobku Iron Butterfly czyli In-A-Gadda-Da-Vida. Jak mówił Martin, był on zadedykowany całej widowni i wszystkim Polakom. Gdy zabrzmiały pierwsze rytmy utworu publiczność jeszcze bardziej się ożywiła bardziej energetycznie pokrzykując i bijąc brawo. Punktem kulminacyjnym było solo Charliego, w którym ten starszy Pan nie dość, że dał popis gry na gitarze to… zeskoczył że sceny i przebiegł po sali wokół zaskoczonej widowni. Coś niesamowitego! Następnie usłyszeliśmy potężne, kilkuminutowe solo na perkusji, po czym zabrzmiały ostatnie słowa utworu: „Please take my hand…”, podczas których każdy wspólnie z Martinem wyciągnął dłoń ku niebu by uchwycić odlatującego motyla… Muzycy zeszli ze sceny, ale publiczność nie dała za wygraną. Usłyszeliśmy więc jeszcze jeden utwór, w którym Martin spytał (może lepszym słowem będzie „wykrzyczał”) poprawną polszczyzną: „Jak się bawicie?!?!”, po czym zapytał wszystkich (ale już w innej formie) czy jesteśmy szczęśliwi (Are You Happy?). Na tym skończył się występ gwiazdy wieczoru, chociaż miałem nadzieję, że usłyszymy jeszcze jeden utwór, gdyż widownia bardzo głośno się go domagała.

Półtora godziny muzycznej uczty. Na dokładkę można było dostać autograf czy zrobić sobie zdjęcie z Martina Gerschwitzem, który po kilkunastu minutach wyszedł do swych wiernych fanów.

O ile przed koncertem miałem wątpliwości czy warto wydawać 85 zł na 3D (w końcu mógłbym ich zobaczyć później za dużo mniejszą kwotę) oraz Iron Butterfly, którego muzyka nie robiła na mnie do tej pory szczególnego wrażenia, to po koncercie byłem pewny, że podjąłem świetną decyzję… Będę miał o czym opowiadać wnukom.

Czekała mnie jeszcze długa podróż nocnymi autobusami na drugą stronę Wisły, ale drogę uprzyjemniała mi lecąca ze słuchawek muzyka Iron Butterfly.

Paweł Bogdan

zobacz też: Iron Butterfly
© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.