Koncert zaczął się formalnie, od ładnego gestu ze strony Miasta. Pani wiceprezydent Elżbieta Lęcznarowicz uhonorowała Mieczysława Górkę, Marka Stryszowskiego i Janusza Grzywacza orderami Honoris Gratia. Po tym krótkim wstępnie rozpoczęła się właściwa część koncertu. W rolę konferansjera wcielił się, ze znacznym trzeba przyznać powodzeniem, Marek Stryszowski. Zanim zagrało Laboratorium na scenie miały się pojawić „artystyczne dzieci” niektórych członków zespołu.
Jako pierwsze zagrało trio The Gravity Mieczysława Górki. Panowie zaprezentowali nam różne odcienie jazzu. Od transowej nostalgii po motywy lżejsze i nieco frywolne. Nie ukrywam, że dla mnie ciekawsze były jednak te pierwsze. Niezwykle interesująco zaprezentował się kontrabasista Grzegorz Piętak, w którego grze naprawdę wiele było słychać wolności, a którego ucieczki od wygrywania jednostajnego rytmu były, przynajmniej dla mnie, najciekawszym elementem tego występu. Trąbka Adama Kawończyka stylistycznie biegła od Stańki do Davisa (czasami niemal cytując It’s About This Time). Gra Górki z bogatym wykorzystaniem talerzy dodatkowo podkreślała nastrój tej muzyki. Muzyki, której największym atutem była chyba przestrzeń. Gravity nie zaprezentowało wprawdzie nic, co można by postawić obok późniejszych występów Townera czy Laborek, ale miejscami był to naprawdę kawał dobrego jazzu.
Kolejną grupą, która pojawiła się na scenie krakowskiej „Uciechy” była Little Egoists Marka Stryszowskiego. Rozrzut stylistyczny pomiędzy trzema zaprezentowanymi utworami był znaczny – od blues-soul-jazzu w typie Blood Sweet & Tears, czy wczesnego Chicago, przez muzykę etniczną i fusion, aż po reggae. Przy okazji tego występu Stryszowski pokazał, że możliwości wokalne ma naprawdę niemałe i chociaż zarówno jego sposób śpiewania jak i stylistyki, w których Mali Egoiści się poruszali sporadycznie tylko gościły w rejonach dla mnie przyjemnych, to jednak należy oddać grupie sprawiedliwość – grać to oni potrafią! A już to, co za zestawem perkusyjnym wyczyniał Grzegorz Grzyb przyprawiało słuchacza o opad szczęki. Oglądanie jego gry niezwykle pozytywnie nastrajało w kontekście zbliżającego się wielkimi krokami występu Laborek.
Little Egoist zamknęli pierwszą część koncertu. Po krótkiej przerwie na scenie miał się pojawić Ralph Towner. Zespół Oregon, podobnie jak Laboratorium obchodzi właśnie czterdziestolecie działalności. W ramach tej rocznicy grupa ruszyła w trasę koncertową i 7.11. była pomiędzy występem w Bielsku a koncertem w Warszawie. Nie udało się na jubileusz Laborek ściągnąć całego Oregonu, udało się natomiast zaprosić lidera tej grupy Ralpha Townera. To naprawdę wielki zaszczyt zarówno dla krakowskiego festiwalu jak i zespołu Laboratorium, bo Towner to jeden z czołowych jazzmanów świata. Poza legendarnym przecież Oregonem współpracował z takimi firmami jak Weather Report, Jan Garbarek, Gary Burton, John Abercrombie, Eberhard Weber czy Bill Bruford. Dlatego nie ukrywam, że ciekaw byłem jak będzie mi się słuchało muzyki Laboratorium, kiedy wyjdą na scenę po kimś takim.
Towner to multiinstrumentalista, jednak na krakowskim koncercie jego narzędziem pracy była wyłącznie gitara. Grał sam, przy akompaniamencie światła i zahipnotyzowanej samą jego obecnością publiczności. Muzyka Ralpha Townera ma w sobie pewien pierwiastek, który sprawia, że niezmiernie kojarzy mi się ona z folkiem. Przywodzi na myśl obrazy lasu, łąk, zmieniającego się w ciągu dnia nieba. Jest bardzo obrazowa, niezwykle lekka, ale jednocześnie dość intelektualna.
Jazz grany solo zawsze brzmiał dla mnie bardzo intymnie i nie inaczej było tym razem. Dzięki temu, że Towner występował sam mogłem, jako widz poczuć się częścią tej muzyki. Dźwięki gitary (na ogół klasycznej, choć zdarzało mu się w trakcie tego występu sięgnąć po elektryczną), naprawdę rzadko kiedy brzmią tak szlachetnie, jak kiedy gra na niej ten człowiek. A grał utwory zarówno bardzo piękne, jak Green and Golden i Jamaican Stopover, jak i pełne intelektualnego wyrachowania jak Nardis autorstwa Milesa Davisa. Już po pierwszym uderzeniu w struny było słychać jak niezwykłym muzykiem jest Towner. I nie chodzi nawet o tą niesamowitą, magiczną atmosferę, którą natychmiast można było poczuć, ale o to, że ledwo tylko dotknął gitary od razu było słuchać jego styl! No ilu znacie Państwo muzyków, którym kilka dźwięków mogłoby służyć za podpis, pesel i numer dowodu osobistego? Własny język Townera, w połączeniu z tym, że występował solo sprawiał, że jako słuchacz miałem wrażenie rozmowy, prowadzonej na innym, głębszym poziomie. Proszę mi wybaczyć te metafizyczne opisy, ale naprawdę ciężko inaczej ująć tamten występ. Bo to nie była muzyka, której się słucha tupiąc nogą. Wątpię, żeby dało się odczuć to, o czym opowiadam słuchając tego z płyty, albo oglądając gdzieś na Youtube. Trzeba było tam być. Jeżeli ktoś nie był, to ma czego żałować.
Od początku dziwiłem się temu, że Laboratorium wystąpi po, a nie przed Townerem. Po jego występie dziwiłem się jeszcze bardziej. Wiem że to miał być ich wieczór, ale jednak zagrać po kimś takim to dość śmiały pomysł.
Przestałem się dziwić jak zaczęli grać! Była godzina 22:26 (mniej więcej), panowie weszli, powiedzieli że zagrają Nurka i ...!!! Wgnietli mnie w fotel! Każdy, absolutnie każdy z nich zarówno w tym numerze (jak dla mnie najlepszym z całego koncertu) jak i na przestrzeni całego występu wypadł fenomenalnie. A nie ukrywam, że nie każdy element ich muzycznej twórczości jest dla mnie atrakcyjny. Tylko że nawet jeżeli grali coś, co nie do końca mnie przekonuje, jak przepuszczone przez maszynerię wokalizy Stryszowskiego i Grzywacza, czy łagodne funkowe melodyjki, to robili to z taką klasą, że wszystko mi się podobało. No, a poza tym niezależnie od czego by zaczęli zawsze kończyło się to mocnym, jazz-funkiem, pełnym wyśmienitych popisów instrumentalnych i energii wręcz szokującej, biorąc pod uwagę, że jest to zespół z czterdziestoletnim stażem.
Jedynym numerem, który mnie nie ruszył był wykonany na sax i klawisze Makijaż. Tam już się nie dało odjechać. Natomiast to, co działo się wcześniej i później wyrywało człowieka z butów! Nawet nie wiem, którego z muzyków najpierw mam komplementować. Może zacznę od Ścierańskiego. Tylko, co można przy takim nazwisku napisać? Że niesamowity? Też mi odkrycie... Wiem! Bardzo podobały mi się momenty, w których Ścierański miał grać swoje sola basowe. Podchodził wtedy do Grzywacza, żeby ten się włączył. A Janusz Grzywacz grał wtedy piękne „Zawinulowe” akordy. Kolejna perełka tego koncertu.
Przepiękny obraz stanowili stojący obok siebie Marek Stryszowski i Marek Raduli. Saksofonista Laborek miał na sobie plastikowe różowe okulary, jakieś dziwne nakrycie głowy, co w połączeniu z jego bijącym ze sceny wesołym usposobieniem sprawiało, że prezentował się nader oryginalnie. Za jego plecami stał Raduli. Kulturalnie ubrany, dokładnie ogolony, skupiony na swojej grze, czasem delikatnie uśmiechnięty. Kiedy patrzyłem na tę parę (a stali tak blisko siebie, że trzeba było patrzeć na nich łącznie) przypomniało mi się to, co Tomasz Stańko mówi w Desperado, że to, co jest w jazzie najwspanialsze to to, że przychodzi dwóch gości, z czego jeden wygląda jak kompletny freak, a drugi jak księgowy i oni grają razem, wspólnie przeżywają swoją muzykę.
Laboratorium zaprezentowało materiał, który w innych okolicznościach uznałbym za odległy od tego, co w nich lubię najbardziej, jednakże na tym koncercie nawet Pokój nr 210 czy Aria Wilka wypadły wspaniale. Pochodzący z nadchodzącej płyty numer Pustynna Burza z Rasm al-Mashan wspomagającą wokalnie Marka Stryszowkiego to znowu wydawałoby się nie do końca moja bajka. Ale kiedy tylko skończył się wokalny początek zespół zaczął grać porywająco. Puls basu Ścierańskiego, niesamowite solo Raduliego, świetny groove całego zespołu. Nie wiem, może właśnie o to chodzi, żeby każdy znalazł w tym coś dla siebie, jeżeli tak, to muszę przyznać, że przynajmniej na żywo udaje się to znakomicie.
Od występu grupy Little Egoists czekałem na jakiś konkretny popis Grzegorza Grzyba. Doczekałem się go w utworze Latin Groove. Utwór jak zwykle, zaczął się nie po mojej myśli, za to rozwinął się przepięknie. Nie jestem miłośnikiem solówek perkusyjnych, w rocku w ogóle ich nie lubię, natomiast to co pokazał Grzyb zrobiło znakomite wrażenie. Naprawdę, słychać było, że pod względem instrumentalnym Laboratorium jest jednym z lepszych zespołów w Polsce.
7.11.2010 w krakowskim kinoteatrze „Uciecha” zobaczyłem bardzo dobry koncert. Niezwykle przyjemnie być na koncercie światowej klasy, ale jeszcze wspanialsze jest, kiedy ten światowy level generuje polski zespół. Nie wiem czy ich nowy album będzie mi się podobał, ale nawet jeżeliby nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia, to koncerty Laborek chyba zawsze pozostaną niesamowitym spektaklem.
Bartosz Michalewski
zobacz też: Laboratorium