Po dotarciu z przyjaciółmi do Progresji i tradycyjnym zakupie podkoszulka udało mi się spotkać Larsa, perkusistę Tiamat. Już na wstępie rozmowy zaskoczył mnie mówiąc, że swój set rozpoczną od numeru jakiego do tej pory nie grali na żywo. Zapowiadało się znakomicie.
Jako pierwsi na scenę, około godziny dwudziestej, weszli Niemcy z zespołu Orden Ogan.
Nie wiem dlaczego akurat ta grupa została wyznaczona do supportowania Tiamat. Czemu ze wszystkich kapel wybrano do tej roli najbardziej przeciętnego power metalowego wykonawcę pozostanie na zawsze dla mnie zagadką.
Choć panowie starali się jak mogli, to ich hity w rodzaju „Welcome Liberty” czy „We are Pirates” nie zrobiły na nikim większego wrażenia. W dodatku zespół namawiał ludzi do przywitania się z nimi w szczególny sposób. Prosił aby pokazywać im środkowy palec i krzyczeć „Fuck you pussy!”. Było to bardzo dziwne. Na koniec występu, wokalista grupy poprosił ludzi o filmowanie ich ostatniego kawałka komórką i potem wrzucenia tych filmów na youtube. Podobno ma być z nich złożony teledysk. Zabieg może i fajny, ale niezbyt oryginalny. Na plus można za to zaliczyć Orden Ogan fakt, że mieli całkiem niezłe brzmienie i że dość krótko grali.
Gdy po krótkiej przerwie technicznej scena zaczęła tonąć w kłębach niebieskiego dymu, cały klub skandował „TIAMAT!”. Powoli ukazywali się muzycy – na samym końcu zamigotała przed nami sylwetka Johana Edlunda. Wszyscy czekali na to, co się zaraz wydarzy a oni jak gdyby nigdy nic rozpoczęli swój set od... „Fireflower”. Wspaniały, rewelacyjny wręcz początek. Potężne brzmienie, wszystkie instrumenty świetnie i selektywnie nagłośnione. Na twarzach wielu ludzi odmalowało się jednak zdziwienie, gdy zobaczyli, że basista występujący z Tiamat to nie Anders Iwers. Stąd moja mała dygresja kwestią wyjaśnienia – Anders nadal gra w zespole i wszystko z nim w porządku, po prostu miał jakieś problemy związane z pracą przez które nie mógł uczestniczyć w tej trasie.
Ale wróćmy do koncertu.
Za muzykami co chwila rozbłyskał odwrócony krzyż, a wyraźnie zadowolony Johan zapowiedział „Children Of The Underworld”. Ten numer zawsze rozkłada na łopatki – w wersji koncertowej zyskuje na mocy. Później był „Cain” a cały występ nabrał bardzo szybkiego tempa. Utwór gonił utwór, a fani zebrani pod sceną wyraźnie zadowolenie krzyczeli na zmianę „Tiamat!” i „Johan!”. Set podstawowy ułożony był tak, aby nikt nie mógł czuć się zawiedziony. Był i potężny „Whatever That Hurts”, rozpędzony „Brighter Than The Sun” czy balladowy „Phantasma De Luxe”. Z ostatniego albumu poleciał tylko „Until The Hellhounds Sleep Again”. Tiamat skupił się tym razem na swoich koncertowych standardach. Usłyszeliśmy więc jeszcze „Vote For Love”, „Divided”, oraz „Cold Seed”, po którym grupa zeszła ze sceny.
Długo nie trzeba było jednak czekać na bis. Na początek „Wings Of Heaven” potem „Sleeping Beauty” (z gościnnym udziałem jednego z technicznych na wokalu) oraz „Gaia”. Takich numerów można słuchać bez przerwy. Szkoda tylko, że wraz z bisami koncert Tiamat trwał niewiele ponad godzinę. Ale grunt, że i my, fani byliśmy z niego bardzo zadowoleni i Johan także pokazywał nam cały czas kciuk uniesiony w górę.
Energia, żywiołowość i radość grania jakie tego dnia emanowały od Tiamat sprawiły, że pomimo tego że widziałem ich już sześć razy na żywo to bez wątpienia właśnie ten warszawski koncert lokuje się na pierwszym miejscu. Nie byłem zresztą odosobniony w tej opinii. Nawet Lars spotkany ponownie następnego dnia w Katowicach był zadowolony z tego występu.
Zespól, publiczność i klub stanęli na wysokości zadania a nawet trochę wyżej. Jeśli Tiamat na kolejnej trasie zawita znów do Warszawy udam się tam z naprawdę wielką przyjemnością i dużymi oczekiwaniami :)
zobacz też: Tiamat
Jako pierwsi na scenę, około godziny dwudziestej, weszli Niemcy z zespołu Orden Ogan.
Nie wiem dlaczego akurat ta grupa została wyznaczona do supportowania Tiamat. Czemu ze wszystkich kapel wybrano do tej roli najbardziej przeciętnego power metalowego wykonawcę pozostanie na zawsze dla mnie zagadką.
Choć panowie starali się jak mogli, to ich hity w rodzaju „Welcome Liberty” czy „We are Pirates” nie zrobiły na nikim większego wrażenia. W dodatku zespół namawiał ludzi do przywitania się z nimi w szczególny sposób. Prosił aby pokazywać im środkowy palec i krzyczeć „Fuck you pussy!”. Było to bardzo dziwne. Na koniec występu, wokalista grupy poprosił ludzi o filmowanie ich ostatniego kawałka komórką i potem wrzucenia tych filmów na youtube. Podobno ma być z nich złożony teledysk. Zabieg może i fajny, ale niezbyt oryginalny. Na plus można za to zaliczyć Orden Ogan fakt, że mieli całkiem niezłe brzmienie i że dość krótko grali.
Gdy po krótkiej przerwie technicznej scena zaczęła tonąć w kłębach niebieskiego dymu, cały klub skandował „TIAMAT!”. Powoli ukazywali się muzycy – na samym końcu zamigotała przed nami sylwetka Johana Edlunda. Wszyscy czekali na to, co się zaraz wydarzy a oni jak gdyby nigdy nic rozpoczęli swój set od... „Fireflower”. Wspaniały, rewelacyjny wręcz początek. Potężne brzmienie, wszystkie instrumenty świetnie i selektywnie nagłośnione. Na twarzach wielu ludzi odmalowało się jednak zdziwienie, gdy zobaczyli, że basista występujący z Tiamat to nie Anders Iwers. Stąd moja mała dygresja kwestią wyjaśnienia – Anders nadal gra w zespole i wszystko z nim w porządku, po prostu miał jakieś problemy związane z pracą przez które nie mógł uczestniczyć w tej trasie.
Ale wróćmy do koncertu.
Za muzykami co chwila rozbłyskał odwrócony krzyż, a wyraźnie zadowolony Johan zapowiedział „Children Of The Underworld”. Ten numer zawsze rozkłada na łopatki – w wersji koncertowej zyskuje na mocy. Później był „Cain” a cały występ nabrał bardzo szybkiego tempa. Utwór gonił utwór, a fani zebrani pod sceną wyraźnie zadowolenie krzyczeli na zmianę „Tiamat!” i „Johan!”. Set podstawowy ułożony był tak, aby nikt nie mógł czuć się zawiedziony. Był i potężny „Whatever That Hurts”, rozpędzony „Brighter Than The Sun” czy balladowy „Phantasma De Luxe”. Z ostatniego albumu poleciał tylko „Until The Hellhounds Sleep Again”. Tiamat skupił się tym razem na swoich koncertowych standardach. Usłyszeliśmy więc jeszcze „Vote For Love”, „Divided”, oraz „Cold Seed”, po którym grupa zeszła ze sceny.
Długo nie trzeba było jednak czekać na bis. Na początek „Wings Of Heaven” potem „Sleeping Beauty” (z gościnnym udziałem jednego z technicznych na wokalu) oraz „Gaia”. Takich numerów można słuchać bez przerwy. Szkoda tylko, że wraz z bisami koncert Tiamat trwał niewiele ponad godzinę. Ale grunt, że i my, fani byliśmy z niego bardzo zadowoleni i Johan także pokazywał nam cały czas kciuk uniesiony w górę.
Energia, żywiołowość i radość grania jakie tego dnia emanowały od Tiamat sprawiły, że pomimo tego że widziałem ich już sześć razy na żywo to bez wątpienia właśnie ten warszawski koncert lokuje się na pierwszym miejscu. Nie byłem zresztą odosobniony w tej opinii. Nawet Lars spotkany ponownie następnego dnia w Katowicach był zadowolony z tego występu.
Zespól, publiczność i klub stanęli na wysokości zadania a nawet trochę wyżej. Jeśli Tiamat na kolejnej trasie zawita znów do Warszawy udam się tam z naprawdę wielką przyjemnością i dużymi oczekiwaniami :)
Relacja i zdjęcia: Rafał Ziemba
{gallery}koncerty/Tiamat2010{/gallery}zobacz też: Tiamat