A zaczęli Supersuckers. Wyszli punkt 20.00 i od razu „dołożyli do pieca” swoją bezkompromisową i żywiołową mieszanką amerykańskiego garażowego rocka, punku i country. Nie wiem, czy określanie siebie mianem najlepszego rock’n’rollowego zespołu świata (o czym raczył był wspomnieć lider formacji) nie jest lekkim nadużyciem, ale muszę przyznać, że słucha się tego nieźle. Momentami byli prawdziwym wulkanem punkowej energii. Krótkie i zwięzłe numery takie jak „Rock-N-Roll Records”, „Doublewide” czy chyba najbardziej znany „Pretty Fucked Up” miały w sobie potężny ładunek mocy, co stołeczna publiczność doceniła żywiołowymi reakcjami. A teraz mała łyżeczka dziegciu. Nie ukrywam, że zabrakło mi w ich występie tradycji amerykańskiego południa. Byłaby to chwilowa odskocznia od punk rocka, który jak dla mnie (i myślę, że dla innych entuzjastów klasycznego rocka również) w dużych dawkach bywa męczący. A wiem, że southern/country-rockowe klimaty też są tej kapeli nieobce i dobrze się w tej stylistyce czują. Tego niestety nie usłyszeliśmy. Ale jako aperitif przed Thin Lizzy sprawdzili się świetnie. Publiczność na pewno nie mogła narzekać na nudę podczas ich występu. Czterdzieści minut tak intensywnej gry zrobiło swoje.
Tuż po 21.00 pojawiła się główna gwiazda wieczoru w jakże doborowym składzie (ze starego składu aż trzech muzyków: Scott Gorham – gitara, Brian Downey – perkusja, Darren Wharton – klawisze; pozostali muzycy: Ricky Warwick – wokal, Marco Mendoza – bas, Vivian Campbell – gitara). Zaczęło się mocnym otwarciem w postaci „Are You Ready”, „Waiting for an Alibi” i niemal hymnowego „Jailbreak”. Od razu uwagę zwracała perfekcja wykonania, selektywne brzmienie oraz iście metalowa moc. Tak było już do samego końca, zespół już ani na chwile nie obniżył lotów. Potężnie i niezwykle przekonująco zabrzmiały takie hardrockowe klasyki jak: „Do Anything You Want To”, „Don’t Believe a Word”, „Dancing in the Moonlight (It’s Caught Me in Its Spotlight)”, „Emerald”, „Massacre”, „Cowboy Song” czy „The Boys Are Back in Town”, który zresztą niegdyś przysporzył Thin Lizzy największej popularności. Nieco wyciszenia przyszło wraz z przepięknym „Still in Love with You”, w którym rolę wokalisty przejął klawiszowiec Darren Wharton. Usłyszeliśmy też „Sha-La-La” i „Wild One”, które skutecznie utrzymały bardzo wysoką temperaturę koncertu. Za to bardzo progresywnie, żeby nie powiedzieć prog-metalowo, głównie za sprawą motywu klawiszy, zrobiło się w metalowej jeździe „Angel of Death”. Wcale nie lżej zabrzmiało nieśmiertelne „Whiskey in the Jar” – nie ukrywam, że bliżej było temu wykonaniu do wersji zaproponowanej przez grupę Metallica niż do pierwotnej z 1972 roku. Ale to akurat wyszło temu utworowi na dobre. Thin Lizzy bisowali w sumie 2 razy. Na pierwszy bis zagrali „Killer on the Loose” i „Rosalie/Cowgirl’s Song” (przed którym wokalista złożył hołd zmarłemu przed ćwierćwieczem Philowi Lynottowi) oraz „Black Rose”. Przed tym ostatnim utworem nastąpił wreszcie moment, na który czekałem (zresztą chyba nie tylko ja) – Ricky Warwick uhonorował w paru słowach nieodżałowanego Gary’ego Moore’a, który wraz z Lynottem był współautorem tej kompozycji. Krótkie to było wspomnienie, ale w tamtym momencie bardzo wymowne.
Gitarowa jazda jak zwykle sprawdziła się w stu procentach. Taki duet „wioślarski” jak Vivian Campbell/Scott Gorham jest po prostu skazany na grę na najwyższym poziomie. Przy niektórych ich popisach po całym ciele chodziły dreszcze. Formą zachwycił także weteran Brian Downey, któremu koledzy z zespołu oddali pięć minut, by mógł zaprezentować swoje solo perkusyjne. Cała kapela wydawała się grać z nieskrywaną przyjemnością, a nie jest to aż tak oczywiste w przypadku, kiedy cały repertuar pochodzi sprzed minimum 28 lat (!). Prawdę mówiąc nie spodziewałem się aż tak dobrego koncertu, gdyż miałem w pamięci ich dość przeciętny występ z października 2008 roku. Wówczas zagrali bez polotu i przede wszystkim, jak na rockowe standardy, krótko, bo tylko 75 minut. Ale czasem otwarta głowa i nie wracanie do przeszłości się przydają. Tym koncertem Thin Lizzy udowodniło, że stary dobry hard rock ma się świetnie. Sto minut grania i jedyna w swoim rodzaju publiczność, która licznie wypełniła warszawską Stodołę. Chyba nikt poza dinozaurami rocka nie jest już w stanie zgromadzić takiej rzeszy pozytywnie zakręconych fanów.
Tuż po 21.00 pojawiła się główna gwiazda wieczoru w jakże doborowym składzie (ze starego składu aż trzech muzyków: Scott Gorham – gitara, Brian Downey – perkusja, Darren Wharton – klawisze; pozostali muzycy: Ricky Warwick – wokal, Marco Mendoza – bas, Vivian Campbell – gitara). Zaczęło się mocnym otwarciem w postaci „Are You Ready”, „Waiting for an Alibi” i niemal hymnowego „Jailbreak”. Od razu uwagę zwracała perfekcja wykonania, selektywne brzmienie oraz iście metalowa moc. Tak było już do samego końca, zespół już ani na chwile nie obniżył lotów. Potężnie i niezwykle przekonująco zabrzmiały takie hardrockowe klasyki jak: „Do Anything You Want To”, „Don’t Believe a Word”, „Dancing in the Moonlight (It’s Caught Me in Its Spotlight)”, „Emerald”, „Massacre”, „Cowboy Song” czy „The Boys Are Back in Town”, który zresztą niegdyś przysporzył Thin Lizzy największej popularności. Nieco wyciszenia przyszło wraz z przepięknym „Still in Love with You”, w którym rolę wokalisty przejął klawiszowiec Darren Wharton. Usłyszeliśmy też „Sha-La-La” i „Wild One”, które skutecznie utrzymały bardzo wysoką temperaturę koncertu. Za to bardzo progresywnie, żeby nie powiedzieć prog-metalowo, głównie za sprawą motywu klawiszy, zrobiło się w metalowej jeździe „Angel of Death”. Wcale nie lżej zabrzmiało nieśmiertelne „Whiskey in the Jar” – nie ukrywam, że bliżej było temu wykonaniu do wersji zaproponowanej przez grupę Metallica niż do pierwotnej z 1972 roku. Ale to akurat wyszło temu utworowi na dobre. Thin Lizzy bisowali w sumie 2 razy. Na pierwszy bis zagrali „Killer on the Loose” i „Rosalie/Cowgirl’s Song” (przed którym wokalista złożył hołd zmarłemu przed ćwierćwieczem Philowi Lynottowi) oraz „Black Rose”. Przed tym ostatnim utworem nastąpił wreszcie moment, na który czekałem (zresztą chyba nie tylko ja) – Ricky Warwick uhonorował w paru słowach nieodżałowanego Gary’ego Moore’a, który wraz z Lynottem był współautorem tej kompozycji. Krótkie to było wspomnienie, ale w tamtym momencie bardzo wymowne.
Gitarowa jazda jak zwykle sprawdziła się w stu procentach. Taki duet „wioślarski” jak Vivian Campbell/Scott Gorham jest po prostu skazany na grę na najwyższym poziomie. Przy niektórych ich popisach po całym ciele chodziły dreszcze. Formą zachwycił także weteran Brian Downey, któremu koledzy z zespołu oddali pięć minut, by mógł zaprezentować swoje solo perkusyjne. Cała kapela wydawała się grać z nieskrywaną przyjemnością, a nie jest to aż tak oczywiste w przypadku, kiedy cały repertuar pochodzi sprzed minimum 28 lat (!). Prawdę mówiąc nie spodziewałem się aż tak dobrego koncertu, gdyż miałem w pamięci ich dość przeciętny występ z października 2008 roku. Wówczas zagrali bez polotu i przede wszystkim, jak na rockowe standardy, krótko, bo tylko 75 minut. Ale czasem otwarta głowa i nie wracanie do przeszłości się przydają. Tym koncertem Thin Lizzy udowodniło, że stary dobry hard rock ma się świetnie. Sto minut grania i jedyna w swoim rodzaju publiczność, która licznie wypełniła warszawską Stodołę. Chyba nikt poza dinozaurami rocka nie jest już w stanie zgromadzić takiej rzeszy pozytywnie zakręconych fanów.
Jakub Szwajkiewicz, Olsztyn