Pierwszy zagrał Jeremiah Cymerman. Z pięknym, potwornie koślawym akcentem wyjąkał „dobry wieczór”, wytłumaczył – po angielsku – że jego przodkowie mieszkali w Polsce, stąd u niego znajomość paru zwrotów w języku polskim. Po tym miłym wstępie od razu zaczął grać. Dziwna to była muzyka. Nie wiem, na ile widownia była w stanie ją znieść, ale mnie się bardzo podobała. Facet podłączył mikrofon do efektu, grał na klarnecie i bawił się elektroniką. Brzmiało to, jak połączenie free improvisation, w małej dawce, ale bardzo mocnym wydaniu z intelektualnym ambientem. Urodziłem się o kilkadziesiąt lat za późno, żeby pamiętać nastrój przełomu lat 60. i 70., ale jak tam siedziałem na podłodze, w grupie innych ludzi i słuchałem odjazdów Cymermana, to pomyślałem sobie, że tak to wtedy mogło wyglądać. Nie wiem, może dla kogoś to była kakofonia i bezład, ale mnie się ta muzyka i cała jej otoczka kojarzyła z ogromną duchową wolnością. I chociaż nie dziwi mnie, że Pan Jeremiah ze swoją radykalną grą nie był atrakcją wieczoru, to jednak znakomicie wprowadził mnie w niesamowity klimat koncertu, który z każdą chwilą coraz mocniej był odczuwalny.
Po nim na scenie pojawiła się grupa Tatar Lamb 2. Jest to poboczny projekt Toby Drivera i skrzypaczki / wiolonczelistki Mii Matsumiya. Niestety Mia nie zawitała do Polski więc zarówno Tatar Lamb jak i Kayo Dot musiały sobie radzić bez niej. Twórczość grupy jest w porównaniu z Kayo znacznie bliższa muzyce klasycznej. Rocka jest tu niewiele, natomiast awangardowych odjazdów i to naprawdę mocnych mamy pod dostatkiem. Jako że zespół wspomagał Jeremiah Cymerman (stąd Tatar Lamb 2) ich muzyka była miejscami naprawdę bardzo free. Na scenie, poza Tobym (gitara i bas) i Jeremiah były dwa saksofony i trąbka. I właśnie brzmienie instrumentów dętych najmocniej atakowało uszy słuchaczy. Czasami poziom dysonansów był tak wielki, że aż zęby szczękały. Miejscami ten występ był bardzo interesujący, zwłaszcza w chwilach całkowitego zgiełku, ale dopiero kiedy na scenie pojawili się perkusista i gitarzysta, zastępując klarnet, a zespół przemianował się na Kayo Dot zobaczyłem jak brzmieć powinna naprawdę dobra awangarda.
Jak już wspomniałem Mia Matsumiya w Krakowie się nie pojawiła, a co za tym idzie muzyka Kayo Dot tam zaprezentowana musiała się różnić od tej, którą znamy z albumów studyjnych w sposób znaczący. I różniła się, że ho ho. Skrzypce pomagają Kayo budować ponury, ciężki nastrój, charakterystyczny dla avat-proga. Kiedy ich zabrakło z jednej strony ich muzyka stała się odrobinę bardziej zwyczajna, ale z drugiej... No właśnie! Dostała takiego kopa, że nie mogłem uwierzyć, że to ten sam zespół!
Mówi się powszechnie, że dobra kapela na żywo gra lepiej niż w studiu. No i faktycznie, pełno jest live albumów, na których muzyka takiego czy innego zespołu, chociaż na dobrą sprawę ta sama, brzmi dosadniej, bardziej naturalnie, ma nieco ostrzejszy pazur niż na płytach. Tylko że w wypadku Kayo Dot różnica jest po prostu kolosalna. W studiu to jest taka ot awangarda – dobra, czerpiąca z korzeni, ale generalnie raczej budująca nastrój gdzieś w tle. Natomiast to, co w klubie „Re” usłyszałem to było potężne, hipnotyczne łojenie, które wgniotło mnie w posadzkę, na której siedziałem. I wcale nie chodzi mi o to, że było dobre nagłośnienie (chociaż fakt, było dobre). Rzecz w tym, że Kayo na płytach w zasadzie nie akcentuje mocniej żadnego motywu, raczej wszystko dzieje się na jednej płaszczyźnie.
Nowy album Coyote, który był w centrum ich występu w całości nabrał takich barw, że kiedy teraz słucham wersji studyjnej i porównuję ją z tym, co Toby z kolegami pokazali na żywo, to jestem wręcz sfrustrowany. Jeśli wsłuchamy się w ten album jesteśmy w stanie wychwycić wiele dosyć nośnych motywów, opartych na trasowym dudnieniu gitary basowej. No więc na koncercie te motywy były maksymalnie wyeksponowane, zagrane z takim kopem, że do dzisiaj mam dreszcze na samo wspomnienie. W trakcie koncertu co chwilę miałem wrażenie, że tsunami dźwięku spada na mnie i porywa ze sobą! Nie ukrywam, że czasami brzmiało to, jakby zespół coverował sam siebie. Abyss Hinge 2, który na płycie snuje się przez 13 minut i pozostawia po sobie dobre wrażenie, ale niewiele więcej, tutaj nagle okazał się po prostu kolosem. Toby grał na basie ten sam dźwięk przez kilka minut. W studiu też tak robił, tylko że na krakowskiej scenie było w tym tyle mocy, tyle niesamowitej energii, że nie mogłem uwierzyć, że to ten sam utwór. A co równie ważne, mógłbym to samo napisać o wszystkim co zagrali. Na przykład pod koniec Calonyction Girl jest taki wpadający w ucho temat z wokalem (jak ktoś zna nową płytę to kojarzy). I znowu – w studiu to było fajne granie, a na żywo? Jakby Tool pożyczył na chwilę energię od Jane's Addiction to by tak brzmiał! I nie mówię tak dlatego, że atmosfera była fajna i mi się wydawało, że grają niewiadomo jak. Po prostu zespół obudził cały, niesamowity potencjał, który drzemie w płytach studyjnych.
Bo, generalnie oni nie zagrali niczego innego, niż materiał, który jest na płytach. Były snujące się linie dęciaków, była zabawa brzmieniem gitary, mocna perkusja, klawisze (które nawet się zdążyły zepsuć w trakcie występu), charakterystyczny bas i wokal Toby’ego. Tylko skrzypiec i wiolonczeli nie było. Po prostu na żywo okazuje się, że muzyka Kayo Dot to nie jest ponure rzężenie, w którego struktury mogą się wgłębiać wyłącznie pokręceni intelektualiści. To jest mocne, żywiołowe energetyczne granie. Jednocześnie naprawdę awangardowe, ale też nieuciekające od post rockowych, czy post metalowych wpływów, które sprawiają, że przy odrobinie fantazji można się przy tym po prostu dobrze bawić.
Przyznam się, że patrząc na Kayo Dot przez pryzmat tego koncertu ciężko jest ich tak pogłaskać, żeby im nie przywalić. No bo dlaczego u licha zespół nie może tak grać w studiu?! Niby nie przystoi mi pouczać Pana Drivera na temat jego koncepcji artystycznych, ale jako słuchacz wolno mi chyba zaznaczyć, że jego muzyka w wersji mocnej i wyzwolonej brzmi po prostu znacznie lepiej. Nie powiem, że w „Re” wszystko było cudownie i idealnie, bo pod względem wokalnym melodramatyczna maniera Toby’ego była często naprawdę męcząca, ale nawet jestem w stanie ją przeboleć, jeżeli zespół częstuje mnie takim powerem, jak to miało miejsce w Krakowie. Nie wiem dlaczego chce to robić jedynie na żywo.
A i jeszcze jedno. To co wyrabiał Toby Driver było naprawdę niesamowite! Nie chodzi mi nawet o samą jego grę, ani tym bardziej o wokal. Rzecz w tym, że muzyka zarówno Tatar Lamb jak i Kayo Dot jest naprawdę połamana, bardzo dużo dzieje się w niej naraz i trudno ją ogarnąć. Wszyscy muzycy korzystali z zapisu nutowego. Wszyscy, za wyjątkiem Toby’ego. Ja wiem, że to jest jego muzyka, ale i tak zapamiętanie takich utworów to duże wyzwanie. Ale pamiętanie ich tak dobrze, żeby dyrygować – dosłownie! – zespołami, w których jest po pięć, sześć osób, no, to już naprawdę budzi respekt! Facet zrobił na mnie wrażenie wizjonera. Jasne, że nie tej klasy co Wyatt albo Frith, ale i tak zasługuje na ogromne uznanie.
Nie ukrywam, że Kayo niezwykle pozytywnie mnie zaskoczyli swoim występem. Muzyka którą zaprezentowali okazała się zaskakująco uniwersalna i wyjątkowo dobra. Niby miałem wcześniej świadomość, że oni absolutnie sroce spod ogona nie wypadli, że Toby Driver nie od dziś jest na scenie, że jak ktoś nagrywał dla Zornowego Tzadika, to naprawdę zalicza się do elity. Niby o tym wszystkim wiedziałem, ale nie spodziewałem się zobaczyć występu tak niesamowitego. Mam nadzieję, że Kayo Dot jeszcze przyjadą do Polski, na przykład przy okazji promowania kolejnego albumu. Na pewno pójdę na ich koncert i zabiorę ze sobą znajomych. I to nie tylko fanów awangardy!
Po nim na scenie pojawiła się grupa Tatar Lamb 2. Jest to poboczny projekt Toby Drivera i skrzypaczki / wiolonczelistki Mii Matsumiya. Niestety Mia nie zawitała do Polski więc zarówno Tatar Lamb jak i Kayo Dot musiały sobie radzić bez niej. Twórczość grupy jest w porównaniu z Kayo znacznie bliższa muzyce klasycznej. Rocka jest tu niewiele, natomiast awangardowych odjazdów i to naprawdę mocnych mamy pod dostatkiem. Jako że zespół wspomagał Jeremiah Cymerman (stąd Tatar Lamb 2) ich muzyka była miejscami naprawdę bardzo free. Na scenie, poza Tobym (gitara i bas) i Jeremiah były dwa saksofony i trąbka. I właśnie brzmienie instrumentów dętych najmocniej atakowało uszy słuchaczy. Czasami poziom dysonansów był tak wielki, że aż zęby szczękały. Miejscami ten występ był bardzo interesujący, zwłaszcza w chwilach całkowitego zgiełku, ale dopiero kiedy na scenie pojawili się perkusista i gitarzysta, zastępując klarnet, a zespół przemianował się na Kayo Dot zobaczyłem jak brzmieć powinna naprawdę dobra awangarda.
Jak już wspomniałem Mia Matsumiya w Krakowie się nie pojawiła, a co za tym idzie muzyka Kayo Dot tam zaprezentowana musiała się różnić od tej, którą znamy z albumów studyjnych w sposób znaczący. I różniła się, że ho ho. Skrzypce pomagają Kayo budować ponury, ciężki nastrój, charakterystyczny dla avat-proga. Kiedy ich zabrakło z jednej strony ich muzyka stała się odrobinę bardziej zwyczajna, ale z drugiej... No właśnie! Dostała takiego kopa, że nie mogłem uwierzyć, że to ten sam zespół!
Mówi się powszechnie, że dobra kapela na żywo gra lepiej niż w studiu. No i faktycznie, pełno jest live albumów, na których muzyka takiego czy innego zespołu, chociaż na dobrą sprawę ta sama, brzmi dosadniej, bardziej naturalnie, ma nieco ostrzejszy pazur niż na płytach. Tylko że w wypadku Kayo Dot różnica jest po prostu kolosalna. W studiu to jest taka ot awangarda – dobra, czerpiąca z korzeni, ale generalnie raczej budująca nastrój gdzieś w tle. Natomiast to, co w klubie „Re” usłyszałem to było potężne, hipnotyczne łojenie, które wgniotło mnie w posadzkę, na której siedziałem. I wcale nie chodzi mi o to, że było dobre nagłośnienie (chociaż fakt, było dobre). Rzecz w tym, że Kayo na płytach w zasadzie nie akcentuje mocniej żadnego motywu, raczej wszystko dzieje się na jednej płaszczyźnie.
Nowy album Coyote, który był w centrum ich występu w całości nabrał takich barw, że kiedy teraz słucham wersji studyjnej i porównuję ją z tym, co Toby z kolegami pokazali na żywo, to jestem wręcz sfrustrowany. Jeśli wsłuchamy się w ten album jesteśmy w stanie wychwycić wiele dosyć nośnych motywów, opartych na trasowym dudnieniu gitary basowej. No więc na koncercie te motywy były maksymalnie wyeksponowane, zagrane z takim kopem, że do dzisiaj mam dreszcze na samo wspomnienie. W trakcie koncertu co chwilę miałem wrażenie, że tsunami dźwięku spada na mnie i porywa ze sobą! Nie ukrywam, że czasami brzmiało to, jakby zespół coverował sam siebie. Abyss Hinge 2, który na płycie snuje się przez 13 minut i pozostawia po sobie dobre wrażenie, ale niewiele więcej, tutaj nagle okazał się po prostu kolosem. Toby grał na basie ten sam dźwięk przez kilka minut. W studiu też tak robił, tylko że na krakowskiej scenie było w tym tyle mocy, tyle niesamowitej energii, że nie mogłem uwierzyć, że to ten sam utwór. A co równie ważne, mógłbym to samo napisać o wszystkim co zagrali. Na przykład pod koniec Calonyction Girl jest taki wpadający w ucho temat z wokalem (jak ktoś zna nową płytę to kojarzy). I znowu – w studiu to było fajne granie, a na żywo? Jakby Tool pożyczył na chwilę energię od Jane's Addiction to by tak brzmiał! I nie mówię tak dlatego, że atmosfera była fajna i mi się wydawało, że grają niewiadomo jak. Po prostu zespół obudził cały, niesamowity potencjał, który drzemie w płytach studyjnych.
Bo, generalnie oni nie zagrali niczego innego, niż materiał, który jest na płytach. Były snujące się linie dęciaków, była zabawa brzmieniem gitary, mocna perkusja, klawisze (które nawet się zdążyły zepsuć w trakcie występu), charakterystyczny bas i wokal Toby’ego. Tylko skrzypiec i wiolonczeli nie było. Po prostu na żywo okazuje się, że muzyka Kayo Dot to nie jest ponure rzężenie, w którego struktury mogą się wgłębiać wyłącznie pokręceni intelektualiści. To jest mocne, żywiołowe energetyczne granie. Jednocześnie naprawdę awangardowe, ale też nieuciekające od post rockowych, czy post metalowych wpływów, które sprawiają, że przy odrobinie fantazji można się przy tym po prostu dobrze bawić.
Przyznam się, że patrząc na Kayo Dot przez pryzmat tego koncertu ciężko jest ich tak pogłaskać, żeby im nie przywalić. No bo dlaczego u licha zespół nie może tak grać w studiu?! Niby nie przystoi mi pouczać Pana Drivera na temat jego koncepcji artystycznych, ale jako słuchacz wolno mi chyba zaznaczyć, że jego muzyka w wersji mocnej i wyzwolonej brzmi po prostu znacznie lepiej. Nie powiem, że w „Re” wszystko było cudownie i idealnie, bo pod względem wokalnym melodramatyczna maniera Toby’ego była często naprawdę męcząca, ale nawet jestem w stanie ją przeboleć, jeżeli zespół częstuje mnie takim powerem, jak to miało miejsce w Krakowie. Nie wiem dlaczego chce to robić jedynie na żywo.
A i jeszcze jedno. To co wyrabiał Toby Driver było naprawdę niesamowite! Nie chodzi mi nawet o samą jego grę, ani tym bardziej o wokal. Rzecz w tym, że muzyka zarówno Tatar Lamb jak i Kayo Dot jest naprawdę połamana, bardzo dużo dzieje się w niej naraz i trudno ją ogarnąć. Wszyscy muzycy korzystali z zapisu nutowego. Wszyscy, za wyjątkiem Toby’ego. Ja wiem, że to jest jego muzyka, ale i tak zapamiętanie takich utworów to duże wyzwanie. Ale pamiętanie ich tak dobrze, żeby dyrygować – dosłownie! – zespołami, w których jest po pięć, sześć osób, no, to już naprawdę budzi respekt! Facet zrobił na mnie wrażenie wizjonera. Jasne, że nie tej klasy co Wyatt albo Frith, ale i tak zasługuje na ogromne uznanie.
Nie ukrywam, że Kayo niezwykle pozytywnie mnie zaskoczyli swoim występem. Muzyka którą zaprezentowali okazała się zaskakująco uniwersalna i wyjątkowo dobra. Niby miałem wcześniej świadomość, że oni absolutnie sroce spod ogona nie wypadli, że Toby Driver nie od dziś jest na scenie, że jak ktoś nagrywał dla Zornowego Tzadika, to naprawdę zalicza się do elity. Niby o tym wszystkim wiedziałem, ale nie spodziewałem się zobaczyć występu tak niesamowitego. Mam nadzieję, że Kayo Dot jeszcze przyjadą do Polski, na przykład przy okazji promowania kolejnego albumu. Na pewno pójdę na ich koncert i zabiorę ze sobą znajomych. I to nie tylko fanów awangardy!
Relacjonował: Bartosz Michalewski