Spinalni zawitali do Krakowa w swym najsilniejszym składzie: David St. Hubbins (gitara, wokal), Nigel Tufnel (gitara, harmonijka, mandolina, wokal) oraz Derek Smalls (bas, wokal). Dodatkowymi muzykami, zabranymi przez Spinal Tap w trasę okazali się Jeffery Vanston Jr. (klawisze, wokal) oraz Kenny McCormick (perkusja, wokal). Trzej liderzy, współtwórcy sukcesu grupy, grają ze sobą już ponad 40 lat. I wierzyć się nie chce, że od festiwali „legend rocka”, wolą występy w małych klubach. Salka krakowskiego Kwadratu może nie pękała w szwach, ale to, że wierni fani przybyli na ten koncert z całego kraju można było wywnioskować po przeróżnych tablicach rejestracyjnych samochodów tłoczących się na malutkim przyklubowym parkingu. Widownię dopełniła młodzież z kampusu politechniki, w końcu, można powiedzieć, że to oni byli gospodarzami w Kwadracie. To wystarczyło, by klimat był dobry i zabawa przednia. Tuż przed 20.00 pytanie było już tylko jedno: jak zaprezentuje się zespół?
Trudno mówić o oczekiwaniach, kiedy ma się świadomość, że będzie się uczestniczyć w wyjątkowym święcie muzyki. Spinal Tap niestety niezwykle rzadko koncertują i w zasadzie cudem można nazwać to, że udało się ich sprowadzić na ten jeden jedyny występ do Polski. Ze Spinalnymi jest też inaczej, niż z większością grup. Dla przykładu, gdy jedzie się do Spodka na koncert Deep Purple, to wszyscy dookoła doskonale wiedzą, co zespół zagrał na poprzednim koncercie, a co jeszcze wcześniej. W tym przypadku małe salki i niewielkie nagłośnienie medialne imprezy robią swoje. Jedyne co udało mi się ustalić, to fakt, że niecały tydzień wcześniej grupa dała niezwykły koncert w Medzilaborcach, na Słowacji, występując na dziedzińcu muzeum Andy'ego Warhola. Z Krakowa zaś Spinalni mieli się udać od razu do Molvanii, gdzie na Festiwalu Nowych Brzmień miała im przypaść wyjątkowa jak na nich rola supportu przed główną gwiazdą Festiwalu – lokalną legendą, zespołem Zlad.
Spinalni rozpoczęli z małym poślizgiem, związanym z drobnymi – jak tłumaczyli – problemami technicznymi, ale jak już pojawili się na scenie, to krakowski Kwadrat o mało nie eksplodował. Na początek publiczność mogła usłyszeć Smell the Glove z ich klasycznego albumu o tym samym tytule z 1982. Niestety starszych utworów zabrakło w dalszej części koncertu. Zespół postanowił skupić się na repertuarze wydanej w 2009 roku płyty Back from the Dead. I jedynie na bis zagrali Bitch School, The Majesty of Rock oraz – jakby sobie kpiąc z kalendarza liturgicznego – Christmas With the Devil (wszystkie trzy utwory z płyty Break Like the Wind z 1992 r.).
Niestety, nie obyło się bez drobnych wpadek. Przede wszystkim jakość dźwięku była w pierwszej części koncertu dość marna, a nieporadność akustyka ewidentnie drażniła zarówno tłum kłębiący się pod sceną, jak i samych muzyków. Zakaz robienia zdjęć był dość restrykcyjnie przestrzegany i przyznam się, że chyba po raz pierwszy spotkałem się z tym, że ochrona rekwirowała telefony komórkowe, które co chwila pojawiały się nad wzburzoną publicznością, by uchwycić cudowne chwile występu Spinalnych. Kuriozalna sytuacja miała miejsce podczas utworu (Funky) Sex Farm, kiedy to fragment instalacji elektrycznej oderwał się i – wydawać by się mogło – zaatakował McCormicka, który przy pomocy technicznych musiał opuścić scenę. Jego miejsce szybko jednak zajął Todd Schurmann. Sytuacja może wyjątkowa, ale z drugiej strony dla prawdziwych fanów tajemnicą nie jest, że zespół zawsze zabiera w trasę przynajmniej dwóch perkusistów.
Jak można podsumować ten wieczór? Mimo pewnych mankamentów krakowski koncert Spinal Tap był wyjątkowy. Orgia dźwięków, zwariowana metalowa hipnoza, ściana gitar – brakuje określeń, by ująć to, czego byliśmy świadkami.
Jacek Chudzik