Koncert miał rozpocząć Andy Sears, były wokalista zespołu Twelfth Night. Jak się okazało, spora część widowni nie wiedziała nic nie tylko o samym wokaliście, ale nawet i o jego byłym zespole. Dla przypomnienia Twelfth Night to jeden z prekursorów rocka neoprogresywnego w Wielkiej Brytanii. Andy rozpoczął swój koncert o godzinie 20.00, a zakończył go po 45 minutach. Niestety jego występ muszę określić w ramach lekkiego rozczarowania. Wokalista wykonał tzw. one-man show prezentując w znacznej większości utwory swojego zespołu sprzed lat albo akustycznie (przy akompaniamencie gitary lub fortepianu) lub przy muzyce Twelfth Night… puszczonej z telefonu! Pierwsza sprawa, że wokal Andy’ego całkowicie nie nadawał się do akustycznych utworów (a sposób ich interpretacji przez wokalistę psuł jakikolwiek klimat), druga że brak zespołu grającego z Searsem był bardzo odczuwalny. O ile na początku chciałem, aby Andy jak najszybciej zszedł ze sceny, to muszę przyznać że w trakcie występu zmieniłem trochę swoje nastawienie oceniając że nie było wcale tak źle. Andy promieniował pewnością siebie, poczuciem humoru, rzucał żartami, ale jego inicjatywy śpiewania z publicznością, najpierw do pierwszego utworu, którego był praktycznie nie znany, a później do niezwykle sentymentalnej, wyciszonej kompozycji wyszły (zresztą jak sam to stwierdził) terrible. W każdym razie ja miałem przyjemność wysłuchania chociażby wiekowych Love Song oraz Fact and Fiction, a publiczność nagrodziła muzyka bądź co bądź niezwykle gorącymi owacjami.
Dość szybko minął krótki występ Andy’ego i przyszła pora na niekwestionowaną gwiazdę wieczoru czyi legendę muzyki progresywnej, zespół Pendragon. Co do frekwencji to nie byłem nią zaskoczony, byłem nią zszokowany! Porównując widownię na progresywnych zespołów starej daty w tym miejscu frekwencja była wprost wybitna. Na koncert przyszło naprawdę sporo ludzi, w tym nawet pokaźna ilość młodzieży więc nie czułem się wyobcowany w towarzystwie, jak to czasem ma miejsce na takich koncertach.
Rozpoczęło się tak, jak można było się spodziewać czyli od tytułowego numeru na nowym krążku zespołu pt. Passion przechodzącego w Back In the Spotlight z The World. Nick Barrett zapowiadał, że na polskiej trasie zespół będzie grał utwory, których nigdy jeszcze nie prezentował w naszym kraju albo te, których nie grał od dawien dawna. Back In the Spotlight do takich z pewnością należy. W dalszej kolejności otrzymaliśmy piękne Ghosts z mojego ulubionego albumu Brytyjczyków The Window of Life i zapowiedziane jako utwór, z którego warstwy lirycznej zespół jest naprawdę dumny, The World. Dość wnikliwie badałem wszystkie źródła z poprzedzających warszawski koncert występów zespołu w naszym kraju w poszukiwaniu setlisty, jednak nie udało mi się z zdobyć pewnych informacji co do repertuaru grupy. W napięciu oczekiwałem na utwór, który jak się okazało miał rozpocząć się trochę później. Klawiszowe tło Nolana… czy to ten? Czy to ten? Tak! Wejście do gry gitary Barretta rozwiało wątpliwości, że If I Were the Wind (and you are the Rain) właśnie się rozpoczęło. Trzeba przyznać, że muzycy byli w naprawdę wysokiej formie i widać było (szczególnie po postawie perkusisty), że cieszą ich występy scenicznie. Owacje, okrzyki i niezwykle gorące przyjęcie jakie zgotowała zespołowi warszawska publiczność chyba ich samych zaskoczyła. Oklaski (a później skandowanie nazwy zespołu) po zakończeniu utworów niemal nie ustawały. Kolejnym utworem okazał się pochodzący z Pure, cięższy od poprzedników, ale mimo tego dobrze przyjęty Freak Show, a następnie utwór z Passion pt. Empathy. Na nową płytę zespołu trochę narzekałem, ale podany utwór wypadł doprawdy fenomenalnie, w mojej opinii chyba najlepiej z całej koncertowej stawki, a solo Barretta z tego utworu wystrzeliło wszystkich zgromadzonych na inną orbitę. This Green and Pleasent Land, które nastąpiło po Empathy, mimo że jest moim ulubionym kawałkiem z Passion, nie wypadło tak dobrze jak poprzednik i odrobinę mnie zawiodło, ale wspólnie z następnymi Shane i Feeding Frenzy z pewnością utrzymało wysoki poziom występu. Koncert dalej się rozkręcał. Publiczność do czerwoności rozgrzał tzw. koncertowy pewniak - Stargazing, a na wyżyny emocjonalnego uniesienia wyniósł wszystkich śpiewany przez publiczność The Last Man on Earth. Po tym utworze muzycy zeszli ze sceny, jednak warszawska publiczność nie dała za wygraną i usłyszeliśmy aż trzy bisy. Najpierw wypraszane już dużo dużo wcześniej przez część publiczności Indigo, później utwór, który uznałem za specjalny prezent dla mnie. Jeszcze dzień przed koncertem oczarowany utworem pt. Prayer z The World wzdychałem, że „jego jutro na pewno nie zagrają”, bo zespół nie zwykł go grywać od dłuższego czasu. Jakież było jednak moje zdziwienie, wzruszenie i niedowierzanie, kiedy runęły na mnie pierwsze nuty tegoż właśnie utworu! Była to dla mnie absolutna niespodzianka i chyba najmilszy moment wieczoru. Ostatnim utworem okazał się niezwykle ciepło przyjęty Paintbox, jedyna kompozycja pochodząca z albumu The Masquerede Overture, którą zagrał zespół. Tak właśnie zakończył się pierwszy w moim życiu koncert Pendragon trwający aż 2 godziny i 20 minut!
Był to naprawdę piękny, momentami wzruszający wieczór. Sam występ zespołu stał na naprawdę wysokim poziomie, muzycy mieli bardzo dobry kontakt z publicznością, a na ich twarzach widać było radość, o wszystkim zresztą mówiła mokra koszulka Barretta. Z utworów zaprezentowanych tego wieczoru najlepiej w mojej opinii wypadły Empathy, The Last Man on Earth, Indigo oraz Paintbox. Najnowsze utwory z Passion nie odbiegały poziomem od swoich kolegów z innych albumów. Ogólnie setlista zespołu okazała się bardzo trafną, chociaż jakby się tak zastanowić, czego zespół by nie zagrał i tak wypadłoby świetnie. Koncert na pewno będę wspominał bardzo ciepło, bo oprócz paru niedociągnięć dźwiękowo-organizacyjnych nie było na co narzekać. Naprawdę chciałoby się więcej takich wieczorów. Jak podsumował Nick Barrett, był to najlepszy wieczór jaki Pendragon spędził w Warszawie.
Po zakończeniu ostatniego utworu do pozostałej na swych miejscach widowni wyszli wszyscy muzycy formacji rozmawiając z fanami, żartując i rozdając autografy. Spełniły się więc marzenia co niektórych ;)
Setlista wieczoru, której jednak co do kolejności nie jestem pewny:
Passion
Back in the Spotlight
Ghosts
Not Of This World
If I Were the Wind (and You Were the Rain)
The Freak Show
Empathy
This Green And Pleasant Land
Shane
Feeding Frenzy
Nostradamus (Stargazing)
The Last Man on Earth
Bis 1: Indigo
Prayer
Bis 2: Paintbox
{gallery}koncerty/Pendragon2011{/gallery}
Dość szybko minął krótki występ Andy’ego i przyszła pora na niekwestionowaną gwiazdę wieczoru czyi legendę muzyki progresywnej, zespół Pendragon. Co do frekwencji to nie byłem nią zaskoczony, byłem nią zszokowany! Porównując widownię na progresywnych zespołów starej daty w tym miejscu frekwencja była wprost wybitna. Na koncert przyszło naprawdę sporo ludzi, w tym nawet pokaźna ilość młodzieży więc nie czułem się wyobcowany w towarzystwie, jak to czasem ma miejsce na takich koncertach.
Rozpoczęło się tak, jak można było się spodziewać czyli od tytułowego numeru na nowym krążku zespołu pt. Passion przechodzącego w Back In the Spotlight z The World. Nick Barrett zapowiadał, że na polskiej trasie zespół będzie grał utwory, których nigdy jeszcze nie prezentował w naszym kraju albo te, których nie grał od dawien dawna. Back In the Spotlight do takich z pewnością należy. W dalszej kolejności otrzymaliśmy piękne Ghosts z mojego ulubionego albumu Brytyjczyków The Window of Life i zapowiedziane jako utwór, z którego warstwy lirycznej zespół jest naprawdę dumny, The World. Dość wnikliwie badałem wszystkie źródła z poprzedzających warszawski koncert występów zespołu w naszym kraju w poszukiwaniu setlisty, jednak nie udało mi się z zdobyć pewnych informacji co do repertuaru grupy. W napięciu oczekiwałem na utwór, który jak się okazało miał rozpocząć się trochę później. Klawiszowe tło Nolana… czy to ten? Czy to ten? Tak! Wejście do gry gitary Barretta rozwiało wątpliwości, że If I Were the Wind (and you are the Rain) właśnie się rozpoczęło. Trzeba przyznać, że muzycy byli w naprawdę wysokiej formie i widać było (szczególnie po postawie perkusisty), że cieszą ich występy scenicznie. Owacje, okrzyki i niezwykle gorące przyjęcie jakie zgotowała zespołowi warszawska publiczność chyba ich samych zaskoczyła. Oklaski (a później skandowanie nazwy zespołu) po zakończeniu utworów niemal nie ustawały. Kolejnym utworem okazał się pochodzący z Pure, cięższy od poprzedników, ale mimo tego dobrze przyjęty Freak Show, a następnie utwór z Passion pt. Empathy. Na nową płytę zespołu trochę narzekałem, ale podany utwór wypadł doprawdy fenomenalnie, w mojej opinii chyba najlepiej z całej koncertowej stawki, a solo Barretta z tego utworu wystrzeliło wszystkich zgromadzonych na inną orbitę. This Green and Pleasent Land, które nastąpiło po Empathy, mimo że jest moim ulubionym kawałkiem z Passion, nie wypadło tak dobrze jak poprzednik i odrobinę mnie zawiodło, ale wspólnie z następnymi Shane i Feeding Frenzy z pewnością utrzymało wysoki poziom występu. Koncert dalej się rozkręcał. Publiczność do czerwoności rozgrzał tzw. koncertowy pewniak - Stargazing, a na wyżyny emocjonalnego uniesienia wyniósł wszystkich śpiewany przez publiczność The Last Man on Earth. Po tym utworze muzycy zeszli ze sceny, jednak warszawska publiczność nie dała za wygraną i usłyszeliśmy aż trzy bisy. Najpierw wypraszane już dużo dużo wcześniej przez część publiczności Indigo, później utwór, który uznałem za specjalny prezent dla mnie. Jeszcze dzień przed koncertem oczarowany utworem pt. Prayer z The World wzdychałem, że „jego jutro na pewno nie zagrają”, bo zespół nie zwykł go grywać od dłuższego czasu. Jakież było jednak moje zdziwienie, wzruszenie i niedowierzanie, kiedy runęły na mnie pierwsze nuty tegoż właśnie utworu! Była to dla mnie absolutna niespodzianka i chyba najmilszy moment wieczoru. Ostatnim utworem okazał się niezwykle ciepło przyjęty Paintbox, jedyna kompozycja pochodząca z albumu The Masquerede Overture, którą zagrał zespół. Tak właśnie zakończył się pierwszy w moim życiu koncert Pendragon trwający aż 2 godziny i 20 minut!
Był to naprawdę piękny, momentami wzruszający wieczór. Sam występ zespołu stał na naprawdę wysokim poziomie, muzycy mieli bardzo dobry kontakt z publicznością, a na ich twarzach widać było radość, o wszystkim zresztą mówiła mokra koszulka Barretta. Z utworów zaprezentowanych tego wieczoru najlepiej w mojej opinii wypadły Empathy, The Last Man on Earth, Indigo oraz Paintbox. Najnowsze utwory z Passion nie odbiegały poziomem od swoich kolegów z innych albumów. Ogólnie setlista zespołu okazała się bardzo trafną, chociaż jakby się tak zastanowić, czego zespół by nie zagrał i tak wypadłoby świetnie. Koncert na pewno będę wspominał bardzo ciepło, bo oprócz paru niedociągnięć dźwiękowo-organizacyjnych nie było na co narzekać. Naprawdę chciałoby się więcej takich wieczorów. Jak podsumował Nick Barrett, był to najlepszy wieczór jaki Pendragon spędził w Warszawie.
Po zakończeniu ostatniego utworu do pozostałej na swych miejscach widowni wyszli wszyscy muzycy formacji rozmawiając z fanami, żartując i rozdając autografy. Spełniły się więc marzenia co niektórych ;)
Setlista wieczoru, której jednak co do kolejności nie jestem pewny:
Passion
Back in the Spotlight
Ghosts
Not Of This World
If I Were the Wind (and You Were the Rain)
The Freak Show
Empathy
This Green And Pleasant Land
Shane
Feeding Frenzy
Nostradamus (Stargazing)
The Last Man on Earth
Bis 1: Indigo
Prayer
Bis 2: Paintbox
tekst: Paweł Bogdan
zdjęcia: Paweł Tryba
zdjęcia: Paweł Tryba
{gallery}koncerty/Pendragon2011{/gallery}