Pierwsi na scenie pojawili się weterani skandynawskiego progu - szwedzki zespół Paatos. Zespół promuje właśnie swój ostatni album „Breathing”. Ich muzyka oscyluje w klimatach jazz rocka i progresu. Całość opleciona jest specyficznym klimatem, osadzonym w skrajnie neurotycznych emocjach tudzież nietuzinkowych harmoniach. Początek koncertu był dla muzyków pechowy. Przy pierwszym utworze „In that room” zespół minął się z samplem i wyszło z tego małe zamieszanie. Jak przystało na profesjonalistów, wszystko szybko wróciło do ładu. Kolejny numer „No more rollercoasters” zdominowała perkusja i gitara basowa. Sekcja rytmiczna oprócz swoich standardowych zadań próbowała odważnych w skutkach improwizacji, nadających nowego oblicza świetnie zaaranżowanemu utworowi. Mnóstwo polirytmicznych zagrywek świetnie współgrało z dynamicznym pulsem utworu. Pora na popis wokalistki Petronelli w „Fading out” oraz „Breathing”- tytułowym utworze z ostatniej płyty. W bezruchu, skupiała się wyłącznie na śpiewie, dając głosem upust swojej wielkiej ekspresji. Jej twarz była monitorem jej duszy. Podobało mi się także jak rozwijała swoje partie o improwizowane wokalizy. Dalej na set liście znalazły się utwory „Shells” i „Surrounded”- bogate w partie mellotronu puszczanego niestety! z taśmy. Mimo wszystko końcowy efekt był bardzo ciekawy. Utwory brzmiały nawet lepiej niż na płycie, a emocje w nich zawarte uderzały ze zdwojoną siłą. Po niecałej godzinie zespół pożegnał nas utworem "Over & Out" także ostatnim z płyty "Breathing". Mimo oklasków i skandowania, zespół nie wyszedł ponownie na scenę. Tymczasem ja ciężkim szoku poszedłem się przewietrzyć i zebrać siły na kolejny zespół.
Pora na drugiego gościa współtworzącego ten zacny jubileuszowy wieczór. Na scenie pojawił się angielski kwartet „Pineapple Thief”. Poza ostatnią płytą „Someone Here Is Missing” nie znałem dyskografii tej grupy.
Obawiałem się, że moja uboga wiedza przeszkodzi w dobrej zabawie. Koncert rozpoczęli utworem „3000 days”. Idealny start i mega zaskoczenie! To co Anglicy wyprawiali na scenie zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Dawno nie byłem świadkiem ekspansji takiego żywiołu. Przy kolejnych utworach było tylko lepiej. Wokalista i gitarzysta Bruce Soord sprawił pozytywne wrażenie głębokiego stanu ADHD. Był wszędzie udowadniając, że to jego miejsce i to jego scena.Świetnie się ich słuchało, czuło się każdą cząstkę płynącej energii.
Z naładowanymi bateriami przyszło mi czekać tylko na gwiazdę wieczoru!!!
Można powiedzieć tylko tyle, że z pierwszymi dźwiękami Behind the Eyelides zespół Riverside zmiótł dwa poprzednie zespoły z powierzchni ziemi. Dla mnie osobiście bardzo ciepłe wrażenia po występach Paatos i The Pineapple Thief prysły jak bańka mydlana w trakcie odgrywania pierwszego utworu przez zespół. Co prawda warto tu dodać, że z nagłośnieniem mówiąc delikatnie szwankowało i zespól nie brzmiał tak jak powinien, ale technicznym udało się z uporać z problemami (chociaż i po koncercie wiele razy spotkałem się z narzekaniami na akustykę całego występu). Po pierwszych utworach głos zabrał w końcu Mariusz Duda, zauważył że aż 10 lat zespół musiał czekać na to, żeby zagrać w Stodole (a warto dodać że była wypełniona po brzegi) i przy progresywnie odśpiewanych życzeniach stu lat przez publiczność muzycy przeszli do realizacji dalszej części programu. Riverside zaproponował warszawskiej publiczności dość przekrojowy set (w końcu była to trasa urodzinowa) na czele z największymi klasykami z REM, ADHD czy SLS, ale i dość zapomnianymi utworami z debiutu Out of Myself (bo tych było aż 4). Nie zabrakło oczywiście utworów z rocznicowo wydanej EPki Memories In my Head, którymi okazały się Forgotten Land oraz Living In the Past (który spotkał się z niesamowicie gorącym przyjęciem publiczności). Od naszej dumy narodowej czuć było niesamowitą pewność siebie, doświadczenie i obycie sceniczne oraz to, że po prostu grają w mieście, w którym robili swe pierwsze muzyczne kroki . Mariusz Duda wprost zawładnął warszawską publicznością, która robiła dosłownie to co zespół tylko chciał, a takie pełne humoru zagrywki jak przy zapowiadaniu utworu Left Out u wszystkich chyba wywołały uśmiech na twarzy. Nie mogło oczywiście zabraknąć bisów, a tych było aż trzy z wieńczącym wieczór The Curatin Falls i niestety koncert się zakończył. Mówię niestety, bo te dwie godziny zleciały niesamowicie szybko. Był to naprawdę wspaniały wieczór i choć wypadł w trakcie sesji egzaminacyjnej, to warto zwrócić uwagę, że młodych ludzi wśród publiczności było naprawdę sporo co na pewno niezbicie świadczy o tym jakim muzycznym magnesem jest zespół. Riverside z pewnością tym magnesem pozostanie dalej bo szczerze wątpię w to czy ktokolwiek wyszedł z tego koncertu nieusatysfakcjonowany. Ja wspomina go bardzo ciepło do tej pory… Mi (i zapewne Wam) pozostaje tylko czekać na kolejny występ Riverside bo naprawdę chciało by się ich więcej i więcej.
Pora na drugiego gościa współtworzącego ten zacny jubileuszowy wieczór. Na scenie pojawił się angielski kwartet „Pineapple Thief”. Poza ostatnią płytą „Someone Here Is Missing” nie znałem dyskografii tej grupy.
Obawiałem się, że moja uboga wiedza przeszkodzi w dobrej zabawie. Koncert rozpoczęli utworem „3000 days”. Idealny start i mega zaskoczenie! To co Anglicy wyprawiali na scenie zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Dawno nie byłem świadkiem ekspansji takiego żywiołu. Przy kolejnych utworach było tylko lepiej. Wokalista i gitarzysta Bruce Soord sprawił pozytywne wrażenie głębokiego stanu ADHD. Był wszędzie udowadniając, że to jego miejsce i to jego scena.Świetnie się ich słuchało, czuło się każdą cząstkę płynącej energii.
Z naładowanymi bateriami przyszło mi czekać tylko na gwiazdę wieczoru!!!
Można powiedzieć tylko tyle, że z pierwszymi dźwiękami Behind the Eyelides zespół Riverside zmiótł dwa poprzednie zespoły z powierzchni ziemi. Dla mnie osobiście bardzo ciepłe wrażenia po występach Paatos i The Pineapple Thief prysły jak bańka mydlana w trakcie odgrywania pierwszego utworu przez zespół. Co prawda warto tu dodać, że z nagłośnieniem mówiąc delikatnie szwankowało i zespól nie brzmiał tak jak powinien, ale technicznym udało się z uporać z problemami (chociaż i po koncercie wiele razy spotkałem się z narzekaniami na akustykę całego występu). Po pierwszych utworach głos zabrał w końcu Mariusz Duda, zauważył że aż 10 lat zespół musiał czekać na to, żeby zagrać w Stodole (a warto dodać że była wypełniona po brzegi) i przy progresywnie odśpiewanych życzeniach stu lat przez publiczność muzycy przeszli do realizacji dalszej części programu. Riverside zaproponował warszawskiej publiczności dość przekrojowy set (w końcu była to trasa urodzinowa) na czele z największymi klasykami z REM, ADHD czy SLS, ale i dość zapomnianymi utworami z debiutu Out of Myself (bo tych było aż 4). Nie zabrakło oczywiście utworów z rocznicowo wydanej EPki Memories In my Head, którymi okazały się Forgotten Land oraz Living In the Past (który spotkał się z niesamowicie gorącym przyjęciem publiczności). Od naszej dumy narodowej czuć było niesamowitą pewność siebie, doświadczenie i obycie sceniczne oraz to, że po prostu grają w mieście, w którym robili swe pierwsze muzyczne kroki . Mariusz Duda wprost zawładnął warszawską publicznością, która robiła dosłownie to co zespół tylko chciał, a takie pełne humoru zagrywki jak przy zapowiadaniu utworu Left Out u wszystkich chyba wywołały uśmiech na twarzy. Nie mogło oczywiście zabraknąć bisów, a tych było aż trzy z wieńczącym wieczór The Curatin Falls i niestety koncert się zakończył. Mówię niestety, bo te dwie godziny zleciały niesamowicie szybko. Był to naprawdę wspaniały wieczór i choć wypadł w trakcie sesji egzaminacyjnej, to warto zwrócić uwagę, że młodych ludzi wśród publiczności było naprawdę sporo co na pewno niezbicie świadczy o tym jakim muzycznym magnesem jest zespół. Riverside z pewnością tym magnesem pozostanie dalej bo szczerze wątpię w to czy ktokolwiek wyszedł z tego koncertu nieusatysfakcjonowany. Ja wspomina go bardzo ciepło do tej pory… Mi (i zapewne Wam) pozostaje tylko czekać na kolejny występ Riverside bo naprawdę chciało by się ich więcej i więcej.