Błąd
  • JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: /images/koncerty/DolinaCharlotty2011
Uwaga
  • There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder:
A+ A A-

Bruce Lee w Dolinie Charlotty

{mosimage}Na V Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty w tym roku jechałem z nastawieniem, że będę świadkiem czegoś niezwykłego. Bo przecież zobaczyć takich artystów jak TSA, Saxon, UFO (piątek), Boogie Chilli, Colosseum, Alvin Lee (sobota) oraz Dżem, Vanilla Fudge i Jack Bruce (niedziela) w jednym miejscu to nie lada gratka, a dla wielkiego fana starych brzmień to już po prostu konieczność.

Pierwszy koncertowy dzień przywitał nas niestety rzęsistym deszczem, ale pomimo wielu narzekań ze strony fanów, że pogoda pokrzyżuje rockowe święto, w momencie wyjścia TSA na scenę przestało padać. Zresztą deszcz odpuścił już na resztę dnia. Występ TSA na rozgrzewkę przed Saxon zdecydowanie mógł się podobać. Wokalna forma Piekarczyka bez zarzutów, repertuar nie zawiódł chyba nikogo. Pojawiły się zarówno utwory spokojniejsze, balladowe, jak i żywiołowe, dynamiczne killery. Na wstępie wokalista podziękował za zaproszenie na święto rock’n’rolla. Na koniec natomiast stwierdził, że czas ich goni, więc muszą zrobić miejsce dla tych, którzy kiedyś byli ich nauczycielami. Trudno się z tym nie zgodzić, ale z pewnością cieszy taka pokorna postawa muzyków wobec legend heavy metalu. Publiczność bardzo ciepło przyjęła naszą rodzimą legendę, ale widać było już rosnące napięcie. TSA skończyło grać ok. 21.40. W przerwie oczywiście tradycyjna już „rockowa karkówka”, kiełbaski i piwo. Z telebimów zawieszonych po obu stronach sceny dobiegały krótkie reklamówki regionu i samej Doliny Charlotty ze wszystkimi jej atrakcjami. Ale wróćmy do meritum, bo kwadrans po 22.00 wyszedł długo oczekiwany Saxon.

 Wyszli i od razu rozległo się głośne „Polaaaand!”. Zagrali niemal perfekcyjnie to, na czym każdy fan metalu się wychował. Gitary brzmiały bardzo drapieżnie i mocno. Biff Byford po raz kolejny udowodnił, że gardło ma nie do zdarcia. A zdzierał je przy niemal każdym utworze. Nie zabrakło takich klasyków jak: Heavy Metal Thunder, Never Surrender, Motorcycle Man, And the Bands Played On, Denim and Leather, Princess of the Night oraz na bis: Crusader, 747 (Strangers in the Night), Strong Arm of the Law i Wheels of Steel. Z numerów z najnowszej płyty Call to Arms usłyszeliśmy bardzo dobrze przyjęty Chasing the Bullet oraz utwór tytułowy. Nie zabrakło również nieodłącznych elementów każdego rockowego spektaklu, czyli ognistych solówek na gitarach, basie i perkusji. Szczególnie te gitarowe wykonane zostały niezwykle brawurowo. Momentami były to ultraszybkie przebieżki po gryfie. Biff, widząc to, co się dzieje pod sceną, stwierdził, że jesteśmy fantastyczną publicznością, a pod koniec występu obiecał, że zobaczymy się w listopadzie tego roku. Na pewno warto, bo Saxon skutecznie opiera się upływowi czasu i wcale nie zamierza odejść do lamusa. Było widać jak na dłoni, że na klasyczny, odschoolowy metal nadal jest ogromny popyt. Po półtorej godziny grania każdy fan ciężkich brzmień czuł się usatysfakcjonowany.

Nieco inaczej wyglądało to w przypadku UFO, które pojawiło się ok. wpół do pierwszej w nocy. Od razu dało się zauważyć, że wokalista Phil Mogg wygląda, jakby nie do końca był w pełni sił. Od czasu do czasu słaniał się na nogach. Także jego wokalna dyspozycja pozostawiała sporo do życzenia. Często przy mikrofonie wspomagał go Paul Raymond, klawiszowiec i rytmiczny gitarzysta w jednym. Najjaśniejszym punktem koncertu był jednak Vinnie Moore. Trzeba mu przyznać, że na gitarze zagrać potrafi prawie wszystko, a jego solowe popisy były prawdziwą ozdobą UFO-wych szlagierów. Tak więc chronologicznie usłyszeliśmy m.in. Saving Me, I’m a Loser, Hell Driver, This Kids, Ain’t No Baby, Only You Can Rock Me, Too Hot to Handle, Love to Love, Rock Bottom, Lights Out, Doctor Doctor oraz Shoot Shoot na bis. Na uwagę zasługuje bardzo rozimprowizowany Rock Bottom, w którym wspomniany Moore pokazał pełnię swoich “wioślarskich” umiejętności. W początkowej fazie występu publiczność wydawała się jednak nieco znudzona. Dziwić mógł też fakt wybrania przez zespół pewnych utworów, które na koncercie wypadły raczej blado. I mam tu na myśli choćby taki Ain’t No Baby czy Saving Me. Był taki moment, kiedy ktoś z fanów bardzo głośno domagał się Belladonny, na co Mogg odpowiedział, że następnym razem na pewno zagrają. Nie wiem tylko, czy ten następny raz będzie przez wielu aż tak wyczekiwany. Przykro to stwierdzić, ale wiele osób uznało, że to był najsłabszy koncert w ciągu trzech dni festiwalu i ja niestety się pod tym podpisuję. Skończyli tuż przed 2.00 w nocy. Uczucie niedosytu jednak pozostało. Nie tego można było się spodziewać po zespole, który kiedyś śmiało mógł konkurować z największymi tuzami ciężkiego rocka.

Pierwszy dzień zgromadził cały przekrój wiekowy, jednak gołym okiem widać było więcej fanów młodszej generacji niż w sobotę czy niedzielę. Piątek był zdecydowanie o profilu heavy-rockowym, natomiast dwa kolejne dni z pewnością ucieszyły każdego fana klasycznego rocka, zarówno tych gustujących bardziej w jazz-rocku, jak i tych, którzy wolą starą dobrą amerykańską psychodelię czy bluesa. Wszystko oczywiście w jak najlepszym wydaniu, ale o tym napisze już mój kolega Paweł Tryba.

Jakub Szwajkiewicz, Olsztyn

 O ile pierwszego dnia na scenie panoszyły się różne odmiany hard’n heavy, o tyle drugiego pałeczkę przejęli wykonawcy uprawiający  muzykę bardziej wyrafinowaną. Krajowi rozgrzewacze z Boogie Chilli może nie osiągnęli takiej popularności jak inne polskie zespoły otwierające w tym roku wieczory w Charlotcie, ale zaprezentowali się naprawdę godnie. Kiedy, jak odgrażają się we wkładce swojej cieplutkiej jeszcze koncertówki, opracują autorski repertuar, mogą zyskać na rozpoznawalności. Bo granie bluesowej klasyki wychodzi im znakomicie. Boom Boom Johna Lee Hookera, Little Red Rooster Willie Dixona czy Mannish Boy Muddy’ego Watersa w interpretacji poznaniaków zyskały na groovie I ciężarze, ale nadal był to blues a nie hard rockowe adaptacje. Mnie najbardziej ucieszył moment kiedy Boogie Chilli sięgnęli po You Look Like Rain Morphine. Do spuścizny ś.p. Marka Sandmana stosunek mam bezkrytyczny, a i starzy mistrzowie bluesa uznaliby go chyba za godne towarzystwo. Podobnie jak w wersji studyjnej You Look Like Rain pięknie swingowało. A że zabrakło charakterystycznego dla brzmienia Morfinistów saksofonu? Nic to, wersja z harmonijką też była zacna. Boogie Chilli to naprawdę solidna koncertowa firma. Gdybyż jeszcze muzycy się na scenie żywiej ruszali zamiast tylko stać za mikrofonami. Rozumiem co to jest majestat bluesa, ale małe show mogłoby poznaniakom tylko pomóc.

Colosseum… Ciężko pisać o tym koncercie, bo raptem okazuje się, że pióro nie jest w stanie oddać tej  atmosfery. Brytyjscy weterani wznieśli się na dostępne nielicznym wyżyny.  Ich występ był koronnym dowodem na to, że rock bywa najwyższej próby Sztuką.  Umiejętności techniczne ma wielu muzyków. Znacznie mniej umie dzięki nim przekazać tak potężny emocjonalny ładunek. Colosseum składa się z sześciorga takich właśnie muzyków, na dodatek niesamowicie zgranych. Każdy z członków miał w to misterium swój istotny wkład. Jon Hiseman, którego perkusyjne solo było zdecydowanie najlepszym zaprezentowany na tegorocznym festiwalu. Balansujący między bluesowym i jazzowym frazowaniem gitarzysta Clem Clempson. Cudnie swingujący na Hammondzie Dave Greenslade. Mark Clarke, który oprócz mistrzowskiego opanowania basu popisał się kawałem mocnego tenoru. Barbara Thompson siedząca na barowym stołeczku, ale mimo tej statyczności znakomicie zastępująca na saksofonie nieżyjącego już Dicka Heckstall-Smitha. Zresztą członkiem rodziny Colosseum jest od zawsze, dosłownie i w przenośni. Na płytach zespołu pojawiała się gościnnie jeszcze w latach 70tych, a prywatnie jest żoną Hisemana. No i Chris Farlowe – przypadek wymagający szerszego omówienia. Niepozorny i. co tu ukrywać, nader korpulentny wokalista wciąż zachował siłę głosu, którą czarował jeszcze w latach 60tych, ale też można go nazwać szóstym dodatkowym instrumentem Colosseum. W dialogi pomiędzy poszczególnymi muzykami (a koncert naszpikowany był wręcz takimi improwizowanymi partiami) co rusz wtrącał swój scat. Ruszał się jak na tak zaokrągloną sylwetkę nader ofiarnie. Cieszył pamiętający czasy solowej kariery Chrisa Stormy Monday Blues. Podczas obowiązkowej Valentyne Suite Farlowe miał przerwę, za to moment wokalnej chwały miał Clarke. Tour de force całego składu (podobnie jak na fenomenalnych albumach koncertowych) okazało się Lost Angeles. Niesamowite, natchnione wykonanie! I don’t wanna be in Los Angeles – śpiewał Farlowe. I’d rather be in Poland – dodał z uśmiechem, wzbudzając owację. Co tu napisać więcej by oddać tę magię? Że potem bez wyjątku WSZYSCY zagadnięci słuchacze twierdzili, że był to najwspanialszy koncert tegorocznego Festiwalu Legend Rocka? Że spora ich część dodawała, że był najlepszym koncertem w całym ich życiu? Że byłem świadkiem jak pani nie znająca dotąd w ogóle twórczości Colosseum pędzi do sklepiku i pyta na której płycie znajduje się grany właśnie utwór? Możliwość uczestnictwa w takim muzycznym święcie to zaszczyt! Tym większy, że chodziły plotki jakoby miał to być przedostatni w ogóle koncert Colosseum. Na tej trasie został im jeszcze tylko występ w Hamburgu, a potem – zakończenie działalności koncertowej z uwagi na bardzo zły stan zdrowia jednego z członków.  Oby były to tylko plotki. Oby ukazała się zapowiadana przez zespół na konferencji prasowej kolejna płyta studyjna. Oby… Kronikarski obowiązek każe jeszcze dodać, ze ci, którzy kilka godzin wcześniej wybrali się na otwartą dla gości hotelowych próbę zespołu mieli okazje usłyszeć ciekawą wersję Trafficowego Dear Mr Fantasy, ze znacznie większą niż w oryginale rolą klawiszy.

Po występie Colosseum nikt się nie spodziewał, że Alvin Lee ich przebije. I nie przebił, bo nawet nie próbował. Niegdysiejsza podpora Ten Years After odstawiła gwiazdorskie fochy w najgorszym guście. Niepokój wzbudziło już odwołanie kilka godzin wcześniej konferencji, ale od biedy można je było zrzucić na karb koncentracji przed występem. Guzik prawda! Usposobienie z gatunku „bez kija nie podchodź” mistrz gitary zaprezentował także na deskach amfiteatru. Zagajenia były krótkie i od niechcenia, na twarzy Lee praktycznie nie gościł uśmiech. Powiedzmy oględnie, że kontakt z publiką nie był dla Alvina priorytetem. Szczytem nietaktu zaś było napominanie ludzi, by nie robili mu zdjęć. Zawsze myślałem, że tego typu sytuacje są w zawód artysty estradowego wpisane, ale Lee najwidoczniej myśli inaczej. Jego prawo. Przy wszystkich tych zastrzeżeń trzeba jednak oddać gitarzyście sprawiedliwość – wciąż jest w wybornej formie. Dawał prawdziwe popisy prędkości, mistrzowsko posługiwał się techniką sidle i tappingiem, traktował gitarę smyczkiem – wszystko z wielka maestrią. Szkoda tylko, że pustą, jakby pozbawioną radości. A mieszanka bluesa i boogie, którą z żelazną konsekwencją Lee uprawia od pół wieku, traci bez odrobiny uśmiechu połowę uroku. Obowiazkowe I’m Going Home i Love Like A Man (nota bene z pomylonym tekstem) czy I Don’t Give A Damn mogły się podobać, ale jednak z tyłu głowy kołatała się myśl, że mogłyby zabrzmieć znacznie lepiej, żywiej.  Cały występ służył uwypukleniu gry Lee, basista i perkusista dopełniający power trio spełniali tylko rolę służebną. Choć trzeba przyznać, że sięgnięcie w pewnym momencie po kontrabas było pewnym urozmaiceniem.  Zupełnie innym celom służyła taka sobie solówka bębniarza. Ponoć w jej trakcie Alvin za kulisami wykłócał się z organizatorami grożąc przerwaniem koncertu jeśli widzowie nie przestaną pstrykać mu fotki. To chyba wystarczy za podsumowanie występu pana Lee.

Vanilla Fudge błysnęli formą już na próbie, dlatego fani wiele sobie obiecywali po koncercie klasyków amerykańskiej psychodelii. Co prawda z oryginalnego składu jakiś czas temu wskutek urazu ręki odszedł Tim Bogert , ale nowy na pokładzie basista Pete Bremy znakomicie wpisał się w waniliową formułę (zadanie zresztą miał o tyle ułatwione, że wcześniej grał w pobocznym projekcie Vince’a Martella).  Lekko odmłodzeni Fudge zaczęli od pamiętającej czasy ich debiutu (bagatela 44 lata temu) przeróbki Ticket To Ride Beatlesów, a potem popłynęły kolejne klasyki: cudze i autorskie. Z twórczości Bitli zagrali jeszcze zdecydowanie zwolnioną Eleanor Rigby, z powrotnej płyty Out Through The In Door  - Dazed And Confused Led Zeppelin. Był oczywiście ich pierwszy przebój – wywrócone na lewą stronę You Keep Me Hanging On The Supremes. Były piękne harmonie wokalne w People Get Ready i pre-hard rockowa moc Season Of The Witch. A tak generalnie – było pięknie. Forma instrumentalna zaskoczeniem nie była – wiadomo, że Vanilla Fudge to fachowcy pierwszej wody. Udowodnił to zwłaszcza Carmine Appice, który w swoim perkusyjnym solo (którym to już podczas tego festiwalu?) połączył dzikość, pierwszorzędną technikę i kapitalny show. Nie da się zapomnieć chwili, gdy wyszedł zza zestawu i kontynuował grę uderzając pałeczkami o siebie. W zdumienie mogła natomiast wprawić witalność dżentelmenów, którzy dawno już przekroczyli sześćdziesiątkę. Korpulentny Martell żwawym krokiem przechadzał się ze swoją gitarą po całej scenie, Mark Stein miotał się za swoim Hammondem jak w ukropie, a najmłodszy w składzie Bremy pozwalał sobie nawet na podskoki. Panowie bez wyjątku pokazali też klasę jako wokaliści. Ich słodkie tematy i harmonie wywodzą się z tradycji doo-woop i to słychać. Całości dopełniała wspaniała gra świateł. Koncert Waniliowych był tylko odrobinkę mniej efektowny od występu Colosseum, o ile oczywiście zespoły uprawiające dwie tak różne dyscypliny w ogóle można porównywać. Oj, w starym piecu diabeł pali!

Forma Jacka Bruce’a była zagadką. Podczas konferencji wydawał się trochę wycofany, a i zdrowie ma poważnie zszargane – przeszczepiona wątroba to nie to samo co oryginał. Obawy tylko wzmogły się, gdy na początku setu pojawił się kompletny rockowy skład wzmocniony sekcją dętą z … zupełnie innym basistą. Bruce zastąpił go dopiero w trzecim utworze, ale zamiast chwycić za służbową czterostrunową gitarę zasiadł za klawiszami i odśpiewał rzewną soulowa balladę. Część wątpliwości rozwiała się. Wokalnie Jack był wiarygodny, podniszczony lekką chrypą głos jak najbardziej pasował do obranej konwencji. Kiedy zaś chwycił wreszcie za bas, wszyscy odetchnęli z ulgą. To było to charakterystyczne niskie, gęste brzmienie. Nie do podrobienia.  Jack ujął publiczność… bijąc jej brawo za przybycie. Legendarny basista nie uskuteczniał może dzikich harców, ale jego dostojne spacery po deskach miały swój urok. Królował blues w odmianie zabawowej (dęciaki robiły swoje), ale grany z wielką klasą. Kiedy zaś Bruce wdawał się w dialogi z czarnoskórym gitarzystą Tonym Remy, robiło się poważniej, wręcz jazzrockowo. W ogóle Remy był dla wielu prawdziwym odkryciem festiwalu. Trzeba sprawdzić czy nie popełnił jakichś płyt pod własnym nazwiskiem, bo mogą być smakowite. Z klasyków Cream zabrzmiały m.in. Born Under A Bad Sign, owacyjnie witane White Room ( z długachnym solo głównego bohatera)  czy Sunshine Of Your Love. W tym ostatnim sekcja dęta przejęła prowadzenie wiodącego riffu. Całość zaś zwieńczyło z pasją odśpiewane przez Bruce’a Spoonful . Publiczność była wniebowzięta i dawała temu żywiołowy wyraz. Uśmiech na twarzy Jacka z pewnością nie był profesjonalny – to była szczera reakcja twórcy który cieszy się, że jego dzieło żyje w pamięci słuchaczy.

Piąty Festiwal Legend Rocka przeszedł do historii. Co najbardziej z niego zapamiętamy? Znakomitą muzykę w ogóle? Czyjś występ w szczególności? A może po prostu budujące wrażenie, że klasyczny rock ma się dobrze, skoro ma jeszcze tylu słuchaczy? Nie tylko w zaawansowanym wieku – sporo było w amfiteatrze młodzieży, która poznała tę wspaniała muzykę dzięki rodzicom. Bo prawda jest taka, że w korzeniach rocka nadal więcej jest witalności niż w całym współczesnym indie, post i innych podejrzanych mutacjach. Mody się zmieniają, kanony nie. Jak to ujął w Kingsajzie pomniejszony do rozmiarów krasnoludka Jerzy Stuhr: Skoro wbrew wszystkiemu nadal trwamy, to znaczy że jesteśmy potrzebni. Amen!

 P.S. Pragniemy podziękować osobom, bez których nasz pobyt w Dolinie nie byłby aż tak niezwykły. Dziękujemy Oli i Pawłowi za opiekę nad stroną logistyczną Festiwalu. Witkowi i Kazikowi dziękujemy za przemiłe towarzystwo, a zwłaszcza za pomoc w rozłożeniu namiotu (o trzeciej nad ranem. Po koncercie. W błocku po kostki.). Panu Piotrowi Zalewskiemu dziękujemy za bon mot, który wykorzystaliśmy jako tytuł powyższej relacji.

Tekst: Paweł Tryba


{gallery}koncerty/DolinaCharlotty2011{/gallery}

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.