Przed Deep Purple wystąpić miał Kruk – Rzeszowianie sporo zawdzięczają Festiwalowi, w zeszłym roku poprzedzali na nim Arthura Browna dając się poznać miłośnikom klasycznego rocka. Zresztą wyrośli na etatowy support hard rockowychmistrzów podczas ich polskich występów. Grali już przed Thin Lizzy, Uriah Heep, przyszła kolej na Deep Purple. A może już starczy tego giermkowania? Na niedawno wydanej drugiej autorskiej płycie It Will Not Come Back Kruk potwierdził swoje kompetencje na polu mocnego grania. Mają własny styl. Fakt, grają muzykę, której granice dawno już wytyczono, ale czy kogoś to obchodzi skoro panowie komponują świetne kawałki i potrafią je sprzedać na żywo? Usłyszeliśmy głównie materiał z promowanego It Will Not Come Back, z Before He’ll Kill You zabrzmiały bodaj tylko Guillotine i Reality (tym razem po polsku). Przyznam, że o ile do formy instrumentalistów nie mam zastrzeżeń, o tyle Tomasz Wiśniewski w pierwszym utworze (a był to mój ulubiony kawałek z It Will Not Come Back – Now, When You Cry) wydawał się nie do końca zaangażowany. Potem na szczęście się rozbudził (efekt riffów Piotra Brzychcy?) i zaczął uskuteczniać wycieczki ze statywem po scenie, przybijał piątki fanom pod sceną – krótko mówiąc zachowywał się tak, jak hard rockowy frontman zachowywać się powinien. Koledzy Viśni to też wyjątkowo ruchliwa ekipa, zwłaszcza Krzysztof Walczyk wił się za swoimi klawiszami jakby chciał zza nich wyskoczyć. Zespół zebrał zasłużone brawa. Solidne brzmienie, porządne nagłośnienie, wykonanie bez zarzutu – to był więcej niż dobry koncert. Ale oldbojów Krukom niestety nie udało się przefrunąć.
Purple jacy są, każdy widzi – zakonserwowani. Nie mówię wyłącznie o tym, że legendarny kwintet ładnie się starzeje. Bardziej niepokoi to, że zachowuje się, jakby był własnej legendy zakładnikiem. Pewne utwory na ich koncercie zabrzmieć muszą – to jasne. Ale Purpurowi ograniczają się do swoich dokonań z lat 70tych i 80tych z premedytacją. Z ostatniego albumu, niezłego przecież Rapture Of The Deep, zagrali tylko jeden utwór. A poza tym żelazny repertuar – Highway Star na początek (Gillan już tak nie wyciąga refrenu), Smoke On The Water na koniec regularnego setu. W międzyczasie m.in. Strange Kind Of Woman, Knocking At Your Back Door, Perfect Strangers, Hard Lovin’ Man, Space Truckin’ – typowa przekrojówka przez czasy chwały. Na bis Hush i Black Night. To pierwszy koncert Deep Purple, który widziałem na żywo, więc nie mam porównania, ale od zagorzałych fanów, którzy widzieli ich po naście razy dowiedziałem się, że taka setlista funkcjonuje z drobnymi korektami od bardzo już dawna. I mógłbym tak dalej kręcić nosem i narzekać, że Purpurowi rozmieniają dawną chwałę na papierową walutę (bo na pewno nie drobne), gdyby nie jedno – dawno się tak dobrze nie bawiłem na koncercie. Kiedy trzeba wrzeszczałem razem z resztą amfiteatru „Come On” (a trzeba było w Space Truckin’, wiadomo), kiedy trzeba – „Na na na na” (Hush), podrygiwałem jak wariat przy Lazy, wyłem z radości kiedy Airey po długachnej popisówce odpalił pierwsze takty Perfect Strangers. Jak z mocami twórczymi w purpurowym obozie – nie mnie sądzić. Nowa płyta niby od lat powstaje, a i tak szybciej wychodzą kolejne solowe produkcje członków zespołu. Najnowszy album Rogera Glovera dopiero co się ukazał, za kilka dni kolejny krążek Dona Aireya. Deep Purple wydają się być cynicznie wręcz świadomi że jak dobrej płyty by nie nagrali – publika i tak będzie żądała starych hitów. Więc po co się spinać, po co wyznaczać sobie nieprzekraczalne terminy? Lepiej uatrakcyjnić show dając każdemu z instrumentalistów kilka minut na solowy popis. Taki Airey na przykład wplótł w swoją karkołomną partię cytaty z dzieł muzyki klasycznej, a nawet Mazurek Dąbrowskiego (o zgrozo, byli w amfiteatrze i tacy, którzy w tym momencie nie wstali). Steve Morse z kolei przy okazji rozbudowanego wstępu do When A Blind Man Cries wdał się w dialog ze skrzypkiem, który wychynął zza kulis i okazjonalnie wspomagał zespół. I nawet, jeśli uśmiechy muzyków były trochę profesjonalne, dałem się porwać muzyce, którą wielbię od lat. Purpurowi żerują na sentymentach fanów i przynajmniej z mojej strony uchodzi im to na sucho!
Chciałem hard rockowej uczty i ją miałem. W przypadku Kruka - w wersji stuprocentowo autentycznej, u gwiazdy wieczoru było zdecydowanie więcej kalkulacji. Może jednak wyłączę tym razem zmysł analityczny i machnę ręką na postawę Deep Purple. Koncert sam w sobie był świetny, wracałem z Doliny z uśmiechem od ucha do ucha i zdartym od chóralnego śpiewania gardłem. A o to w tym wszystkim przecież chodziło!
P.S. Dziękuję Oli za wszelką okazaną przedstawicielom prasy pomoc , a Tomkowi i Mirkowi za długie i pełne polemicznej pasji dyskusje o klasyce rocka.
Purple jacy są, każdy widzi – zakonserwowani. Nie mówię wyłącznie o tym, że legendarny kwintet ładnie się starzeje. Bardziej niepokoi to, że zachowuje się, jakby był własnej legendy zakładnikiem. Pewne utwory na ich koncercie zabrzmieć muszą – to jasne. Ale Purpurowi ograniczają się do swoich dokonań z lat 70tych i 80tych z premedytacją. Z ostatniego albumu, niezłego przecież Rapture Of The Deep, zagrali tylko jeden utwór. A poza tym żelazny repertuar – Highway Star na początek (Gillan już tak nie wyciąga refrenu), Smoke On The Water na koniec regularnego setu. W międzyczasie m.in. Strange Kind Of Woman, Knocking At Your Back Door, Perfect Strangers, Hard Lovin’ Man, Space Truckin’ – typowa przekrojówka przez czasy chwały. Na bis Hush i Black Night. To pierwszy koncert Deep Purple, który widziałem na żywo, więc nie mam porównania, ale od zagorzałych fanów, którzy widzieli ich po naście razy dowiedziałem się, że taka setlista funkcjonuje z drobnymi korektami od bardzo już dawna. I mógłbym tak dalej kręcić nosem i narzekać, że Purpurowi rozmieniają dawną chwałę na papierową walutę (bo na pewno nie drobne), gdyby nie jedno – dawno się tak dobrze nie bawiłem na koncercie. Kiedy trzeba wrzeszczałem razem z resztą amfiteatru „Come On” (a trzeba było w Space Truckin’, wiadomo), kiedy trzeba – „Na na na na” (Hush), podrygiwałem jak wariat przy Lazy, wyłem z radości kiedy Airey po długachnej popisówce odpalił pierwsze takty Perfect Strangers. Jak z mocami twórczymi w purpurowym obozie – nie mnie sądzić. Nowa płyta niby od lat powstaje, a i tak szybciej wychodzą kolejne solowe produkcje członków zespołu. Najnowszy album Rogera Glovera dopiero co się ukazał, za kilka dni kolejny krążek Dona Aireya. Deep Purple wydają się być cynicznie wręcz świadomi że jak dobrej płyty by nie nagrali – publika i tak będzie żądała starych hitów. Więc po co się spinać, po co wyznaczać sobie nieprzekraczalne terminy? Lepiej uatrakcyjnić show dając każdemu z instrumentalistów kilka minut na solowy popis. Taki Airey na przykład wplótł w swoją karkołomną partię cytaty z dzieł muzyki klasycznej, a nawet Mazurek Dąbrowskiego (o zgrozo, byli w amfiteatrze i tacy, którzy w tym momencie nie wstali). Steve Morse z kolei przy okazji rozbudowanego wstępu do When A Blind Man Cries wdał się w dialog ze skrzypkiem, który wychynął zza kulis i okazjonalnie wspomagał zespół. I nawet, jeśli uśmiechy muzyków były trochę profesjonalne, dałem się porwać muzyce, którą wielbię od lat. Purpurowi żerują na sentymentach fanów i przynajmniej z mojej strony uchodzi im to na sucho!
Chciałem hard rockowej uczty i ją miałem. W przypadku Kruka - w wersji stuprocentowo autentycznej, u gwiazdy wieczoru było zdecydowanie więcej kalkulacji. Może jednak wyłączę tym razem zmysł analityczny i machnę ręką na postawę Deep Purple. Koncert sam w sobie był świetny, wracałem z Doliny z uśmiechem od ucha do ucha i zdartym od chóralnego śpiewania gardłem. A o to w tym wszystkim przecież chodziło!
P.S. Dziękuję Oli za wszelką okazaną przedstawicielom prasy pomoc , a Tomkowi i Mirkowi za długie i pełne polemicznej pasji dyskusje o klasyce rocka.
Paweł Tryba
{gallery}/koncerty/DP_2011{/gallery}