Progres niejedno ma imię, ale niektórzy fani (zwłaszcza ci świeżej daty) ograniczają go do najpopularniejszych jego odmian – rocka neoprogresywnego i progmetalu. Na szczęście Piotr Kosiński i członkowie Quidam mają szerszą wizję i starają się dbać o zróżnicowanie stylistyczne. Na Ino zawsze można też liczyć na występ Legendy. Artysty bądź zespołu, który zapisał się w historii rocka złotymi zgłoskami. Widzieliśmy już na deskach inowrocławskiego amfiteatru Focus, Steve’a Hacketta i Ozric Tentacles. Tym razem rola klasyka przypadła Brendanowi Perry’emu, co wywołało wśród bywalców imprezy pewne kontrowersje. Czy Perry jest wielkim innowatorem, który szefując Dead Can Dance na nowo odczytał tradycję europejskiego, orientalnego i afrykańskiego folku? Oczywiście! Czy zasługiwał na rolę headlinera? No jasne! Dziwnym wszakże trafem koneserzy proga nie zawsze uważają dorobek Brendana za „swój”. Może z uwagi na niewielką zawartość rocka w jego twórczości, tylko malejącą na kolejnych płytach? Perry jest uważany za guru przede wszystkim przez wszelkiej maści Gotów, darkfolkowców, darwave’owców – no, ogólnie wszystkich ubranych na czarno melomanów. Sad but true. Stawkę uzupełniali niezmiennie w Polsce popularni progmetalowcy Pain Of Salvation, przez sporą (zwłaszcza młodszą) część publiki uważani za główną atrakcję, retro rockowe objawienie w osobach Wolf People i rodzimy zespół Lebowski, który płynnie łączy proga z muzyką filmową. Czyli dla każdego coś miłego.
Organizatorom udało się uniknąć czasowego poślizgu, jaki miał miejsce rok wcześniej. Bramę otwarto o 16:30, a dokładnie pół godziny później redaktor Radia PiK Adam Droździk jak co roku ogłosił początek imprezy. Na rozgrzewkę oczywiście poszli Polacy. Lebowscy w świetle dziennym zostali pozbawieni immanentnego elementu swoich występów – filmowych wizualizacji. Ale nic to, i tak się obronili. Utwory z debiutanckiego Cinematica zostały przemieszane z nowymi, niezarejestrowanymi kompozycjami, które pokazywały nowe, bardziej drapieżne oblicze szczecinian. To już nie romanse i filmy szpiegowskie, to mogłyby być ilustracje do solidnego thrillera. Bohaterem koncertu był według mnie gitarzysta Marcin Grzegorczyk, balansujący płynnie pomiędzy solówkami ostrymi i dostojniejszymi.
Po kilkudziesięciu minutach przerwy ( w sam raz by potłoczyć się po coś do jedzenia w jedynym punkcie gastronomicznym, wrr!) na scenie zameldowali się Wolf People. Kudłaci Anglicy dwoma wydanymi w 2010 roku albumami dali się poznać jako miłośnicy dźwięków sprzed dobrych czterdziestu lat. Blues, folk psychodelia – wszystkie te ingrediencje można było usłyszeć na Tidings i Steeple. Okazuje się jednak, że Wolf People to przede wszystkim żywioł koncertowy. Ich kawałki na żywo zyskały na rock’n rollowej mocy – sekcja wyraźniej swingowała, gitary brzmiały mocniej. Tylko głos Jacka Sharpa pozostał delikatny jak na płytach, ale to akurat dobrze – jego śpiew to ważny element stylu zespołu. Adam Droździk słusznie nazwał Wolf People czarnym koniem festiwalu. Kojarzyło ich pewnie najmniej osób, ale swoim koncertem po prostu porwali zebranych. Spory tłumek tańczących pod sceną był tego najlepszym dowodem. Kapela udowodniła też swoją muzyczną erudycję kowerując Tale Of Taliesin Soft Machine i wplatając w jeden z utworów fragment… Poszłabym za tobą Breakoutu. Zresztą Jack Sharp w wywiadzie, który miałem przyjemność z nim przeprowadzić kilka miesięcy temu dał się poznać jako zapalony kolekcjoner płyt z różnych stron świata. Zgodnie z obietnicą po koncercie wręczyłem mu kilka polskich evergreenów. Z satysfakcją stwierdzam, że żadnego nie miał na półce. Ale już perkusista Tom Watt takie Niemen Enigmatic kojarzył świetnie i wypowiadał się o nim z wielkim uznaniem.
Pain of Salvation byli zdecydowanie najbardziej entuzjastycznie fetowanym tego wieczoru zespołem. i w sumie trudno się dziwić, bo wszelkie wytyczne rockowego show wypełniali idealnie. Widowiskowa gra świateł, dopracowane do perfekcji sceniczne ruchy, wymiany instrumentów ( w pewnym momencie Daniel Gildenlow usiadł za zestawem perkusyjnym) i repertuar obejmujący wszystkie dokonania formacji od debiutanckiej Entropii aż do wychodzącej na dniach Road Salt vol.2. Co dziwne, nie dało się wyczuć jakiegoś wielkiego rozdźwięku między wcześniejszymi dokonaniami PoS a materiałem z dyptyku Road Salt, zdecydowanie bliższym klasycznemu hard rockowi. Na koncercie Daniel i spółka potrafią nadać swoim odległym stylistycznie dokonaniom jednolite brzmienie. Dodajmy – brzmienie potężne. Znakomicie sprawdzały się firmowe harmonie wokalne. To był kawał świetnego, stylowego progmetalu. Dam jednak głowę, że na każdym koncercie obecnej trasy Paini z mniejszymi bądź większymi modyfikacjami odtwarzają te same pozy, w tych samych momentach na scenie zapada mrok, z którego wyłania się postać frontamana itp. Z całym szacunkiem dla profesjonalizmu Szwedów – nieopierzeni Wolf People wydawali się bardziej spontaniczni.
Czego spodziewać się po koncercie Brendana Perry’ego - wiedziałem. Miałem okazję oglądać go w zeszłym roku podczas kameralnego występu na dziedzińcu ostródzkiego zamku. Szczerze mówiąc – wtedy wypadł lepiej. I bynajmniej nie chodzi mi o formę wykonawczą. Baryton Brendana powinien być chroniony przez UNESCO jako dziedzictwo światowej kultury, a i akompaniujący mu zespół był świetnie zgrany (wszak promocja albumu Ark trwa już ponad rok!). Będę jednak podtrzymywał, że Perry znalazł się może i we właściwym miejscu, ale na pewno o niewłaściwej porze. Jego muzyka, czy to z czasów Dead Can Dance czy solowa, pełna jest spokoju i zadumy, a to niekoniecznie dobry pomysł na koniec festiwalu. Perry jako rozładowanie napięcia między energetycznymi występami Wolf People i Pain Of Salvation sprawdziłby się świetnie, ale grając na końcu był w stanie liczyć tylko na swoich żelaznych zwolenników – reszta mogła się lekko znudzić. Zanotować wypada, że Brendan zaprezentował dużo nowego materiału, zbliżonego do stylistyki Ark – jej następczyni może być naprawdę udana. Niestety odbyło się to kosztem utworów z pierwszego solowego albumu Brendana, Eye Of The Hunter. Nie zabrzmiał żaden z nich, nawet genialna Medusa. Z klasyki Dead Can Dance usłyszeliśmy m.in. Carnival Is Over i The Spirit.
Wobec sztuki trudno być obiektywnym. Opisałem czwarty Ino Rock taki, jakim go zapamiętam, choć zdążyłem się już spotkać z diametralnie odmiennymi opiniami. W tym akurat wypadku wszyscy się mylimy i jednocześnie mamy rację. Z ręką na sercu jednak mogę napisać, że tegoroczny festiwal dostarczył mi masy pozytywnych doznań. A za rok mały jubileusz – grzech nie przyjechać!
Organizatorom udało się uniknąć czasowego poślizgu, jaki miał miejsce rok wcześniej. Bramę otwarto o 16:30, a dokładnie pół godziny później redaktor Radia PiK Adam Droździk jak co roku ogłosił początek imprezy. Na rozgrzewkę oczywiście poszli Polacy. Lebowscy w świetle dziennym zostali pozbawieni immanentnego elementu swoich występów – filmowych wizualizacji. Ale nic to, i tak się obronili. Utwory z debiutanckiego Cinematica zostały przemieszane z nowymi, niezarejestrowanymi kompozycjami, które pokazywały nowe, bardziej drapieżne oblicze szczecinian. To już nie romanse i filmy szpiegowskie, to mogłyby być ilustracje do solidnego thrillera. Bohaterem koncertu był według mnie gitarzysta Marcin Grzegorczyk, balansujący płynnie pomiędzy solówkami ostrymi i dostojniejszymi.
Po kilkudziesięciu minutach przerwy ( w sam raz by potłoczyć się po coś do jedzenia w jedynym punkcie gastronomicznym, wrr!) na scenie zameldowali się Wolf People. Kudłaci Anglicy dwoma wydanymi w 2010 roku albumami dali się poznać jako miłośnicy dźwięków sprzed dobrych czterdziestu lat. Blues, folk psychodelia – wszystkie te ingrediencje można było usłyszeć na Tidings i Steeple. Okazuje się jednak, że Wolf People to przede wszystkim żywioł koncertowy. Ich kawałki na żywo zyskały na rock’n rollowej mocy – sekcja wyraźniej swingowała, gitary brzmiały mocniej. Tylko głos Jacka Sharpa pozostał delikatny jak na płytach, ale to akurat dobrze – jego śpiew to ważny element stylu zespołu. Adam Droździk słusznie nazwał Wolf People czarnym koniem festiwalu. Kojarzyło ich pewnie najmniej osób, ale swoim koncertem po prostu porwali zebranych. Spory tłumek tańczących pod sceną był tego najlepszym dowodem. Kapela udowodniła też swoją muzyczną erudycję kowerując Tale Of Taliesin Soft Machine i wplatając w jeden z utworów fragment… Poszłabym za tobą Breakoutu. Zresztą Jack Sharp w wywiadzie, który miałem przyjemność z nim przeprowadzić kilka miesięcy temu dał się poznać jako zapalony kolekcjoner płyt z różnych stron świata. Zgodnie z obietnicą po koncercie wręczyłem mu kilka polskich evergreenów. Z satysfakcją stwierdzam, że żadnego nie miał na półce. Ale już perkusista Tom Watt takie Niemen Enigmatic kojarzył świetnie i wypowiadał się o nim z wielkim uznaniem.
Pain of Salvation byli zdecydowanie najbardziej entuzjastycznie fetowanym tego wieczoru zespołem. i w sumie trudno się dziwić, bo wszelkie wytyczne rockowego show wypełniali idealnie. Widowiskowa gra świateł, dopracowane do perfekcji sceniczne ruchy, wymiany instrumentów ( w pewnym momencie Daniel Gildenlow usiadł za zestawem perkusyjnym) i repertuar obejmujący wszystkie dokonania formacji od debiutanckiej Entropii aż do wychodzącej na dniach Road Salt vol.2. Co dziwne, nie dało się wyczuć jakiegoś wielkiego rozdźwięku między wcześniejszymi dokonaniami PoS a materiałem z dyptyku Road Salt, zdecydowanie bliższym klasycznemu hard rockowi. Na koncercie Daniel i spółka potrafią nadać swoim odległym stylistycznie dokonaniom jednolite brzmienie. Dodajmy – brzmienie potężne. Znakomicie sprawdzały się firmowe harmonie wokalne. To był kawał świetnego, stylowego progmetalu. Dam jednak głowę, że na każdym koncercie obecnej trasy Paini z mniejszymi bądź większymi modyfikacjami odtwarzają te same pozy, w tych samych momentach na scenie zapada mrok, z którego wyłania się postać frontamana itp. Z całym szacunkiem dla profesjonalizmu Szwedów – nieopierzeni Wolf People wydawali się bardziej spontaniczni.
Czego spodziewać się po koncercie Brendana Perry’ego - wiedziałem. Miałem okazję oglądać go w zeszłym roku podczas kameralnego występu na dziedzińcu ostródzkiego zamku. Szczerze mówiąc – wtedy wypadł lepiej. I bynajmniej nie chodzi mi o formę wykonawczą. Baryton Brendana powinien być chroniony przez UNESCO jako dziedzictwo światowej kultury, a i akompaniujący mu zespół był świetnie zgrany (wszak promocja albumu Ark trwa już ponad rok!). Będę jednak podtrzymywał, że Perry znalazł się może i we właściwym miejscu, ale na pewno o niewłaściwej porze. Jego muzyka, czy to z czasów Dead Can Dance czy solowa, pełna jest spokoju i zadumy, a to niekoniecznie dobry pomysł na koniec festiwalu. Perry jako rozładowanie napięcia między energetycznymi występami Wolf People i Pain Of Salvation sprawdziłby się świetnie, ale grając na końcu był w stanie liczyć tylko na swoich żelaznych zwolenników – reszta mogła się lekko znudzić. Zanotować wypada, że Brendan zaprezentował dużo nowego materiału, zbliżonego do stylistyki Ark – jej następczyni może być naprawdę udana. Niestety odbyło się to kosztem utworów z pierwszego solowego albumu Brendana, Eye Of The Hunter. Nie zabrzmiał żaden z nich, nawet genialna Medusa. Z klasyki Dead Can Dance usłyszeliśmy m.in. Carnival Is Over i The Spirit.
Wobec sztuki trudno być obiektywnym. Opisałem czwarty Ino Rock taki, jakim go zapamiętam, choć zdążyłem się już spotkać z diametralnie odmiennymi opiniami. W tym akurat wypadku wszyscy się mylimy i jednocześnie mamy rację. Z ręką na sercu jednak mogę napisać, że tegoroczny festiwal dostarczył mi masy pozytywnych doznań. A za rok mały jubileusz – grzech nie przyjechać!
Tekst: Paweł Tryba
Zdjęcia: Jan "Yano" Włodarski
{gallery}/koncerty/INOROCK2011{/gallery}
Zdjęcia: Jan "Yano" Włodarski
{gallery}/koncerty/INOROCK2011{/gallery}