Warszawiacy postanowili na ten wieczór zaprosić zaprzyjaźniony zespół z Działdowa, o nazwie Mjut. Przyznam szczerze, formację o której dotąd jeszcze nie słyszałem, ale myślę, że warto się będzie tym zespołem bliżej zainteresować. Mjut to zespół poruszający się gdzieś pomiędzy rockiem psychodelicznym a brit-popem. Bardzo charakterystycznym elementem ich muzyki są nietuzinkowe teksty oraz dość odważne zastosowanie samplingu i innych tego typu efektów elektronicznych. Wszystko to pozornie sprawia wrażenie małego, melodyjnie-dźwiękowego zamieszania, ale gdy zamknąć oczy i dać się ponieść tej nieco dziwnej muzyce, to potrafi ona porwać i zauroczyć. Zespół Mjut tworzą: Dawid Jaroszewski (perkusja, sample, loopy i szumy), Marcin Świątek (gitary), Mateusz Lewandowski (bas) oraz Patryk Kienast (gitarzysta i wokalista z charakterystyczną manierą a’la Artur Rojek). Muzycy z Działdowa zagrali dość krótki, ale ciekawy set i z całą pewnością rozbudzili oczekującą na koncert Tides From Nebula, łódzką publiczność.
Po przerwie technicznej wreszcie pełnym blaskiem rozbłysnęła planeta Ziemia. Bynajmniej nie dlatego, że pan Camping dobrze przewidział datę armagedonu. Planeta Ziemia rozbłysnęła ze sceny, za sprawą muzyki (min z albumu "Earthshine") gwiazdy wieczoru, Tides From Nebula. Zespół z Warszawy widziałem już w akcji drugi raz. W piątkowy wieczór zaskoczyli mnie niesamowitą ekspresją ze sceny. Potwierdzili też, że gra wyłącznie instrumentalna potrafi malować słowa i obrazy w umyśle słuchacza co najmniej w taki sam sposób jak teksty, śpiewane przez frontmanów. Warszawiacy wokalisty w składzie nie posiadają, ale grają w taki sposób, że głos zespołowi jest zupełnie zbędny. Już samo zachowanie na scenie: Adama Waleszyńskiego (gitary), Macieja Karbowskiego (giatry i syntezator), Przemka Węgłowskiego (bas) oraz Tomasza Stołowskiego (perkusja) jest tak bardzo wymowne i tak obrazowe, że udziela się bardzo przeżywającej ich muzykę publiczności. Moc i melancholia, które na przemian dobiegały ze sceny, zdawały się ciąć na kwadraty bardzo duszną atmosferę panującą na sali łódzkiego klubu. Setlista opierała się głównie na utworach z promowanego właśnie albumu „Earthshine”, choć nie zabrakło oczywiście powrotów do albumu „Aura” (min. kultowego utworu „Tragedy Of Joseph Merrick”, którego na bis bardzo domagali się fani pod sceną).
Po udanym koncercie nie obyło się bez rozmów fanów z muzykami zespołu. Każdy, kto został po koncercie przy klubowym barku mógł bez problemu zrobić sobie zdjęcie z zespołem, porozmawiać z muzykami, zdobyć autograf i po prostu stuknąć się szklaneczką z piwem. Dla jednej i drugiej strony to z pewnością chwile bardzo wyjątkowe. Jak nam opowiadał po koncercie Adam Waleszyński, atmosfera polskich klubów niczym już nie odbiega od tych zagranicą. Polskie kluby kuleją tylko pod względem czysto technicznym. Niestety wciąż brakuje w nich niezbędnego wyposażenia. Mimo wszystko łódzki klub Improwizacja Jazz Lounge wspólnie oceniliśmy za zupełnie przyzwoity, i choć salka koncertowa jest dość ciasna to z pewnością charakteryzuje ją przyzwoita akustyka. Klub opuszczaliśmy wszyscy zadowoleni i nasyceni mocą wrażeń i muzyczną strawą duchową. Jesteśmy przekonani, że koncerty w innych miejscach Polski będą równie emocjonujące.
Po przerwie technicznej wreszcie pełnym blaskiem rozbłysnęła planeta Ziemia. Bynajmniej nie dlatego, że pan Camping dobrze przewidział datę armagedonu. Planeta Ziemia rozbłysnęła ze sceny, za sprawą muzyki (min z albumu "Earthshine") gwiazdy wieczoru, Tides From Nebula. Zespół z Warszawy widziałem już w akcji drugi raz. W piątkowy wieczór zaskoczyli mnie niesamowitą ekspresją ze sceny. Potwierdzili też, że gra wyłącznie instrumentalna potrafi malować słowa i obrazy w umyśle słuchacza co najmniej w taki sam sposób jak teksty, śpiewane przez frontmanów. Warszawiacy wokalisty w składzie nie posiadają, ale grają w taki sposób, że głos zespołowi jest zupełnie zbędny. Już samo zachowanie na scenie: Adama Waleszyńskiego (gitary), Macieja Karbowskiego (giatry i syntezator), Przemka Węgłowskiego (bas) oraz Tomasza Stołowskiego (perkusja) jest tak bardzo wymowne i tak obrazowe, że udziela się bardzo przeżywającej ich muzykę publiczności. Moc i melancholia, które na przemian dobiegały ze sceny, zdawały się ciąć na kwadraty bardzo duszną atmosferę panującą na sali łódzkiego klubu. Setlista opierała się głównie na utworach z promowanego właśnie albumu „Earthshine”, choć nie zabrakło oczywiście powrotów do albumu „Aura” (min. kultowego utworu „Tragedy Of Joseph Merrick”, którego na bis bardzo domagali się fani pod sceną).
Po udanym koncercie nie obyło się bez rozmów fanów z muzykami zespołu. Każdy, kto został po koncercie przy klubowym barku mógł bez problemu zrobić sobie zdjęcie z zespołem, porozmawiać z muzykami, zdobyć autograf i po prostu stuknąć się szklaneczką z piwem. Dla jednej i drugiej strony to z pewnością chwile bardzo wyjątkowe. Jak nam opowiadał po koncercie Adam Waleszyński, atmosfera polskich klubów niczym już nie odbiega od tych zagranicą. Polskie kluby kuleją tylko pod względem czysto technicznym. Niestety wciąż brakuje w nich niezbędnego wyposażenia. Mimo wszystko łódzki klub Improwizacja Jazz Lounge wspólnie oceniliśmy za zupełnie przyzwoity, i choć salka koncertowa jest dość ciasna to z pewnością charakteryzuje ją przyzwoita akustyka. Klub opuszczaliśmy wszyscy zadowoleni i nasyceni mocą wrażeń i muzyczną strawą duchową. Jesteśmy przekonani, że koncerty w innych miejscach Polski będą równie emocjonujące.
Krzysiek "Jester" Baran
zdjęcia: WlodaMic czyli Michał Włodarski
{gallery}koncerty/Tideslodz{/gallery}