Zanim przejdę do relacji z koncertu, wrzucę kamyczek do ogródka organizatorów koncertu. Naprawdę, nie znajduję uzasadnienia dla tak ślamazarnej obsługi stojącej przy bramkach i pracującej w klubie. Dzięki ich „zaangażowaniu” trzeba było spędzić ponad pół godziny najpierw w kolejce do klubu, a potem w następnej kolejce – tym razem do szatni. Na przyszłość warto by może pomyśleć o jakichś usprawnieniach?
Przedarłszy się przez rozmaite kontrole (– Co pan ma w plecaku? tylko ciuchy? muszę sprawdzić!) i pokonawszy opór obsługi szatni (– Zostawia pan plecak na własne ryzyko, położymy go gdzieś na podłodze, chyba nie ma pan w środku nic cennego?) udałem się na przeszpiegi, by sprawdzić co też Steven Wilson przygotował dla fanów w swoim sklepiku z gadżetami. I tu rozczarowanie. Kto spodziewał się płyt z trudno dostępnymi solowymi nagraniami pana Stefana (a jest tego trochę, np. Unreleased Electronic Music, Tape Experiments czy jakieś rzadkie single) musiał się obejść smakiem. Dostępne były, zdaje się, tylko film Insurgentes i ostatni album Grace for Drowning w rozmaitych postaciach (winyl, CD, blue-ray), a także odzież wierzchnia pod postacią bluz i koszulek. Pewną wesołość wśród fanów wzbudziły natomiast gadżety w rodzaju kostek do gitary zaprojektowanych przez Stevena Wilsona (można się było stać ich posiadaczem za jedyne 100 PLN), czy pałeczek, których używa perkusista. – Dobrze, że gaci nie sprzedają – zgryźliwe skomentował jakiś malkontent*.
Po dokonaniu zakupów (bluza) ruszyłem na salę. Zająłem ulubione miejsce pod kolumną i... I nic. Pan Stefan umyślił sobie, że wprowadzi słuchaczy w nastrój, serwując im półgodzinną dawkę drum’n’bassowych rytmów, czy czegoś w tym rodzaju, i wyświetlając na płótnie oddzielającym scenę od publiczności niepokojące zdjęcia okutanej w prześcieradła postaci na plaży, filmowanej z różnych ujęć. Nie powiem, gdy wyświetlono zdjęcie panoramy plaży oglądanej przez okno jakiegoś domostwa, a za tymże oknem poruszać się zaczął punkt zwiększający się stopniowo do postaci przypominającej Nazgûla, ciarki przeszły mi po plecach. Nie da się jednak ukryć, że muzycznie było dość monotonnie, co i pewnie publika odczuła, coraz głośniej domagając się wyjścia muzyków na scenę i nagradzając rzęsistymi brawami pana technicznego, który w przysłowiowym międzyczasie poprzesuwał nieco instrumenty na scenie.
Aż wreszcie nadszedł ten moment. Na scenie pojawił się najpierw perkusista, i zaczął wybijać szybki rytm, wprowadzając słuchaczy do No Twilight Within The Courts Of The Sun. Za nim pojawili się pozostali muzycy i wreszcie sam lider, smagający niemiłosiernie uszy metalowymi riffami. I tu mała uwaga: mam wrażenie, że koncert, choć muzycznie selektywny, został przesadnie nagłośniony. W momentach, gdy zespół naprawdę dawał czadu, hałas po prostu urywał głowę. Być może gdyby pan realizator skupił się na koncercie, a nie na odpalaniu od siebie kolejnych papierosów (co tam zakaz palenia!) i popijaniu piwka, to skorygowałby nieco potencjometry. Tak się jednak nie stało, a szkoda.
Ale wróćmy do muzyki. Partia kolejnych czterech nagrań po prostu mnie porwała. Najpierw niepokojący Index, z bardzo sugestywnymi wizualizacjami niczym z jakiegoś miejsca zbrodni (te manekiny...), wyświetlanymi na płótnie (przypomnę, że cały czas oddzielało ono zespół od widowni). Rewelacja! Po wczorajszym koncercie jeszcze bardziej lubię to nagranie. Potem pan Stefan zasiadł do instrumentów klawiszowych (i tu kolejna dygresja: nie bardzo rozumiem, czemu Steven Wilson, Theo Travis, Nick Beggs i Marco Minnemann ścisnęli się w jednym kącie sceny, zostawiając resztę dla dość wszak statycznych klawiszowca i gitarzysty), by rozpocząć urokliwy Deform To Form A Star, który wypadł co najmniej tak dobrze, jak na płycie. Zrobiło się miło, balladowo i bujająco. Ale nie na długo, bo już Sectarian wyraźnie pokazał, że Stevenowi Wilsonowi nieobce są fascynacje King Crimson z okresu Larks’ Tongues in Aspic czy Starless and Bible Black. Połamane rytmy chyba trochę zaskoczyły publiczność, a zwłaszcza tę jej część, która nie nabyła jeszcze nowego albumu pana Stefana. Dla mnie cichymi bohaterami tego utworu byli Theo Travis (flecista i saksofonista) i Nick Beggs (basista), wygrywający partie naprawdę przedniej urody – choć czasami skutecznie zagłuszał ich łojący w gary perkusista. Tę część koncertu zakończyła wisienka na torcie w postaci Postcard.
Gdzieś tak między Sectarian i Postcard kurtyna oddzielająca zespół od publiki opadła. Nawet nie zauważyłem dokładnie, kiedy to się stało, do tego stopnia dałem się ponieść muzyce. Z powrotem na ziemię przywołał mnie sam pan Stefan, mówiąc wesoło: – ha, pewnie myśleliście, że będzie tak wisieć do końca koncertu? Kto tak myślał, ręka w górę! Nie pozostało nic innego, jak unieść prawicę... Steven Wilson poinformował też widownię, że jest to nie tylko pierwszy występ zespołu na tej trasie, ale także pierwszy występ w ogóle, co spotkało się z dużym aplauzem widowni.
Kolejny fragment koncertu w postaci Remainder The Black Dog nie porwał mnie. Jakoś nie podeszło mi to nagranie w wersji studyjnej, i wersja koncertowa też mnie nie powaliła. Na szczęście szybko stan ten zmienił dublet utworów otwierających Insurgentes (i – moim zdaniem – najlepszych na tej płycie). Na płótnie (było jeszcze jedno rozwieszone za zespołem) tym razem pojawiły się wizualizacje znane z Insurgentes – jakieś postaci z głowami ptaków itp. Ponownie – rewelacja! Choć przy drone’owych riffach w Abandoner myślałem, że mi głowa odpadnie. Znakomicie wypadły też kolejne Like Dust I Have Cleared From My Eye, a zwłaszcza moje ulubione No Part Of Me, gdzie perkusję z automatu znaną z płyty z powodzeniem zastąpił szalejący za bębnami Marco Minnemann. To był jeden z najbardziej magicznych momentów koncertu. Magicznych dla mnie – dla zespołu niekoniecznie, bo to właśnie podczas tego utworu, o ile pamięć mnie nie zawodzi, lider po zakończeniu swojej partii wokalnej uciął sobie krótką pogawędkę z obsługą techniczną (widać coś nie działało należycie), po czym szybko wrócił na scenę, by zdążyć z partią gitarową.
Po No Part Of Me napięcie trochę siadło, niestety. Veneno Para Las Hadas z Insurgentes to taki typowy wilsonowski snuj, nieco usypiający i bardzo melancholijny. Że strawestuję klasykę: serce tak mi się uspokoiło, że prawie nie biło. Tętno publiczności przyspieszyło jednak niewątpliwie po zapowiedzi kolejnego utworu. Najpierw Steven Wilson zażądał entuzjazmu publiki, a gdy uzyskał zadowalającą reakcję widowni, rzekł: – Zagramy dla was jeszcze jeden utwór, ale za to bardzo długi. Po tej zapowiedzi było wiadomo, że musi wybrzmieć Raider II. No i cóż... choć nie jest to mój ulubiony utwór Stevena Wilsona i trochę za dużo w nim dłużyzn, to przyznać muszę, że zespół wyszedł obronną ręką z tej niełatwej próby. A już zgiełkliwa końcówka utworu, wspomagana zmieniającymi się w oszalałym tempie zdjęciami jakiś makabrycznych stworów i ludzkich twarzy powykrzywianych w grymasach i wrzaskach, nie mogła pozostawić obojętnym.
Ale to już był koniec zasadniczej części tego udanego koncertu. Jeszcze tylko bis, oklaski, przedzieranie się przez drogowe wykopki (Poznań – miasto remontów), sprint za tramwajem, dwudziestominutowy spacer i już byłem w domu, wspominając koncertowe przeżycia sprzed paru chwil. Bez wątpienia – warto było zobaczyć Stevena i kolegów w akcji. Może następnym razem zawita do Poznania z Porcupine Tree lub Blackfield? Stawię się niezawodnie.
A oto setlista koncertu:
1. No Twilight Within The Courts Of The Sun
2. Index
3. Deform To Form A Star
4. Sectarian
5. Postcard
6. Remainder The Black Dog
7. Harmony Korine
8. Abandoner
9. Like Dust I Have Cleared From My Eye
10. No Part Of Me
11. Veneno Para Las Hadas
12. Raider II
13. bis: Get All You Deserve
P.S. I jeszcze jedna refleksja na koniec. Koncert miałem „przyjemność” spędzić stojąc obok parki, która najwyraźniej otrzymała jakieś akredytacje, i pojawiła się w Eskulapie z obowiązku, a nie dla przyjemności. Koleś w kurtce motocyklisty od razu poinformował towarzyszącą mu pannicę, że w sumie to ten solowy Wilson to takie nie wiadomo co, takie to niby Porki, a nie Porki, a w ogóle to wolałby zobaczyć na żywo Blackfield. A potem przez cały koncert emablował ową pannicę, bądź też bawił się komórką. Aż szkoda, że go nie wywlokła ochrona (a działała ona dość ostro, gdy widziała, że ktoś chce zrobić zdjęcie lub nagrać część koncertu). Ludzie, na przyszły raz zostańcie w domu i nie przeszkadzajcie innym w słuchaniu muzyki! A bilety oddajcie tym, którzy będą z tego mieli jakąś frajdę.
* No dobrze, przyznam się. Ten malkontent to byłem ja.
Przedarłszy się przez rozmaite kontrole (– Co pan ma w plecaku? tylko ciuchy? muszę sprawdzić!) i pokonawszy opór obsługi szatni (– Zostawia pan plecak na własne ryzyko, położymy go gdzieś na podłodze, chyba nie ma pan w środku nic cennego?) udałem się na przeszpiegi, by sprawdzić co też Steven Wilson przygotował dla fanów w swoim sklepiku z gadżetami. I tu rozczarowanie. Kto spodziewał się płyt z trudno dostępnymi solowymi nagraniami pana Stefana (a jest tego trochę, np. Unreleased Electronic Music, Tape Experiments czy jakieś rzadkie single) musiał się obejść smakiem. Dostępne były, zdaje się, tylko film Insurgentes i ostatni album Grace for Drowning w rozmaitych postaciach (winyl, CD, blue-ray), a także odzież wierzchnia pod postacią bluz i koszulek. Pewną wesołość wśród fanów wzbudziły natomiast gadżety w rodzaju kostek do gitary zaprojektowanych przez Stevena Wilsona (można się było stać ich posiadaczem za jedyne 100 PLN), czy pałeczek, których używa perkusista. – Dobrze, że gaci nie sprzedają – zgryźliwe skomentował jakiś malkontent*.
Po dokonaniu zakupów (bluza) ruszyłem na salę. Zająłem ulubione miejsce pod kolumną i... I nic. Pan Stefan umyślił sobie, że wprowadzi słuchaczy w nastrój, serwując im półgodzinną dawkę drum’n’bassowych rytmów, czy czegoś w tym rodzaju, i wyświetlając na płótnie oddzielającym scenę od publiczności niepokojące zdjęcia okutanej w prześcieradła postaci na plaży, filmowanej z różnych ujęć. Nie powiem, gdy wyświetlono zdjęcie panoramy plaży oglądanej przez okno jakiegoś domostwa, a za tymże oknem poruszać się zaczął punkt zwiększający się stopniowo do postaci przypominającej Nazgûla, ciarki przeszły mi po plecach. Nie da się jednak ukryć, że muzycznie było dość monotonnie, co i pewnie publika odczuła, coraz głośniej domagając się wyjścia muzyków na scenę i nagradzając rzęsistymi brawami pana technicznego, który w przysłowiowym międzyczasie poprzesuwał nieco instrumenty na scenie.
Aż wreszcie nadszedł ten moment. Na scenie pojawił się najpierw perkusista, i zaczął wybijać szybki rytm, wprowadzając słuchaczy do No Twilight Within The Courts Of The Sun. Za nim pojawili się pozostali muzycy i wreszcie sam lider, smagający niemiłosiernie uszy metalowymi riffami. I tu mała uwaga: mam wrażenie, że koncert, choć muzycznie selektywny, został przesadnie nagłośniony. W momentach, gdy zespół naprawdę dawał czadu, hałas po prostu urywał głowę. Być może gdyby pan realizator skupił się na koncercie, a nie na odpalaniu od siebie kolejnych papierosów (co tam zakaz palenia!) i popijaniu piwka, to skorygowałby nieco potencjometry. Tak się jednak nie stało, a szkoda.
Ale wróćmy do muzyki. Partia kolejnych czterech nagrań po prostu mnie porwała. Najpierw niepokojący Index, z bardzo sugestywnymi wizualizacjami niczym z jakiegoś miejsca zbrodni (te manekiny...), wyświetlanymi na płótnie (przypomnę, że cały czas oddzielało ono zespół od widowni). Rewelacja! Po wczorajszym koncercie jeszcze bardziej lubię to nagranie. Potem pan Stefan zasiadł do instrumentów klawiszowych (i tu kolejna dygresja: nie bardzo rozumiem, czemu Steven Wilson, Theo Travis, Nick Beggs i Marco Minnemann ścisnęli się w jednym kącie sceny, zostawiając resztę dla dość wszak statycznych klawiszowca i gitarzysty), by rozpocząć urokliwy Deform To Form A Star, który wypadł co najmniej tak dobrze, jak na płycie. Zrobiło się miło, balladowo i bujająco. Ale nie na długo, bo już Sectarian wyraźnie pokazał, że Stevenowi Wilsonowi nieobce są fascynacje King Crimson z okresu Larks’ Tongues in Aspic czy Starless and Bible Black. Połamane rytmy chyba trochę zaskoczyły publiczność, a zwłaszcza tę jej część, która nie nabyła jeszcze nowego albumu pana Stefana. Dla mnie cichymi bohaterami tego utworu byli Theo Travis (flecista i saksofonista) i Nick Beggs (basista), wygrywający partie naprawdę przedniej urody – choć czasami skutecznie zagłuszał ich łojący w gary perkusista. Tę część koncertu zakończyła wisienka na torcie w postaci Postcard.
Gdzieś tak między Sectarian i Postcard kurtyna oddzielająca zespół od publiki opadła. Nawet nie zauważyłem dokładnie, kiedy to się stało, do tego stopnia dałem się ponieść muzyce. Z powrotem na ziemię przywołał mnie sam pan Stefan, mówiąc wesoło: – ha, pewnie myśleliście, że będzie tak wisieć do końca koncertu? Kto tak myślał, ręka w górę! Nie pozostało nic innego, jak unieść prawicę... Steven Wilson poinformował też widownię, że jest to nie tylko pierwszy występ zespołu na tej trasie, ale także pierwszy występ w ogóle, co spotkało się z dużym aplauzem widowni.
Kolejny fragment koncertu w postaci Remainder The Black Dog nie porwał mnie. Jakoś nie podeszło mi to nagranie w wersji studyjnej, i wersja koncertowa też mnie nie powaliła. Na szczęście szybko stan ten zmienił dublet utworów otwierających Insurgentes (i – moim zdaniem – najlepszych na tej płycie). Na płótnie (było jeszcze jedno rozwieszone za zespołem) tym razem pojawiły się wizualizacje znane z Insurgentes – jakieś postaci z głowami ptaków itp. Ponownie – rewelacja! Choć przy drone’owych riffach w Abandoner myślałem, że mi głowa odpadnie. Znakomicie wypadły też kolejne Like Dust I Have Cleared From My Eye, a zwłaszcza moje ulubione No Part Of Me, gdzie perkusję z automatu znaną z płyty z powodzeniem zastąpił szalejący za bębnami Marco Minnemann. To był jeden z najbardziej magicznych momentów koncertu. Magicznych dla mnie – dla zespołu niekoniecznie, bo to właśnie podczas tego utworu, o ile pamięć mnie nie zawodzi, lider po zakończeniu swojej partii wokalnej uciął sobie krótką pogawędkę z obsługą techniczną (widać coś nie działało należycie), po czym szybko wrócił na scenę, by zdążyć z partią gitarową.
Po No Part Of Me napięcie trochę siadło, niestety. Veneno Para Las Hadas z Insurgentes to taki typowy wilsonowski snuj, nieco usypiający i bardzo melancholijny. Że strawestuję klasykę: serce tak mi się uspokoiło, że prawie nie biło. Tętno publiczności przyspieszyło jednak niewątpliwie po zapowiedzi kolejnego utworu. Najpierw Steven Wilson zażądał entuzjazmu publiki, a gdy uzyskał zadowalającą reakcję widowni, rzekł: – Zagramy dla was jeszcze jeden utwór, ale za to bardzo długi. Po tej zapowiedzi było wiadomo, że musi wybrzmieć Raider II. No i cóż... choć nie jest to mój ulubiony utwór Stevena Wilsona i trochę za dużo w nim dłużyzn, to przyznać muszę, że zespół wyszedł obronną ręką z tej niełatwej próby. A już zgiełkliwa końcówka utworu, wspomagana zmieniającymi się w oszalałym tempie zdjęciami jakiś makabrycznych stworów i ludzkich twarzy powykrzywianych w grymasach i wrzaskach, nie mogła pozostawić obojętnym.
Ale to już był koniec zasadniczej części tego udanego koncertu. Jeszcze tylko bis, oklaski, przedzieranie się przez drogowe wykopki (Poznań – miasto remontów), sprint za tramwajem, dwudziestominutowy spacer i już byłem w domu, wspominając koncertowe przeżycia sprzed paru chwil. Bez wątpienia – warto było zobaczyć Stevena i kolegów w akcji. Może następnym razem zawita do Poznania z Porcupine Tree lub Blackfield? Stawię się niezawodnie.
A oto setlista koncertu:
1. No Twilight Within The Courts Of The Sun
2. Index
3. Deform To Form A Star
4. Sectarian
5. Postcard
6. Remainder The Black Dog
7. Harmony Korine
8. Abandoner
9. Like Dust I Have Cleared From My Eye
10. No Part Of Me
11. Veneno Para Las Hadas
12. Raider II
13. bis: Get All You Deserve
P.S. I jeszcze jedna refleksja na koniec. Koncert miałem „przyjemność” spędzić stojąc obok parki, która najwyraźniej otrzymała jakieś akredytacje, i pojawiła się w Eskulapie z obowiązku, a nie dla przyjemności. Koleś w kurtce motocyklisty od razu poinformował towarzyszącą mu pannicę, że w sumie to ten solowy Wilson to takie nie wiadomo co, takie to niby Porki, a nie Porki, a w ogóle to wolałby zobaczyć na żywo Blackfield. A potem przez cały koncert emablował ową pannicę, bądź też bawił się komórką. Aż szkoda, że go nie wywlokła ochrona (a działała ona dość ostro, gdy widziała, że ktoś chce zrobić zdjęcie lub nagrać część koncertu). Ludzie, na przyszły raz zostańcie w domu i nie przeszkadzajcie innym w słuchaniu muzyki! A bilety oddajcie tym, którzy będą z tego mieli jakąś frajdę.
* No dobrze, przyznam się. Ten malkontent to byłem ja.
relacjonował: Michał Jurek