Zaczęła Forma. Ostatnio najbardziej muzykalnych architektów w kraju widziałem na żywo półtora roku temu w składzie poszerzonym o dodatkowego gitarzystę. Muszę jednak przyznać, że w trio zażarło im znacznie lepiej. Forma nie tworzy łatwej muzyki. Owszem, miejscami jest ona melodyjna, chwilami wręcz przystępna czy, o zgrozo, przebojowa, ale te fragmenty poukładane są w nieprzewidywalną całość z poszarpanym metrum i pokręconym aranżem. Muzyka, w której ścierają się wpływy Adama Jonesa i Roberta Frippa z pomysłami godnymi Matta Bellamy’ego wymaga przestrzeni, nie powinna być zachwaszczona nadmiarem dźwięków. Ale też trzeba coś takiego umieć zagrać. A muzycy Formy umieją. I jeszcze w dodatku każdy z nich śpiewa. Najwięcej oczywiście basista, Maciej Przemysław Wróbel, ale Kacper Kempisty (gitara) i Jakub Tolak (perkusja i odpalanie samplera) dzielnie mu sekundowali. Zagrali krótki, ale bardzo energiczny set. Wróbel cały się spocił, a Kempisty w trakcie grania zrzucił bluzę z kapturem, pozostając tylko w T-shircie. Jedyną statyczną postacią pozostał ceramiczny kogut, nieodłączna ozdoba sceny na wszystkich koncertach Formy. Dobre zespoły poznaje się po tym, jak brzmią na scenie. Forma to dobry zespół. A debiutancka płyta w drodze… Publiczność doceniła starania muzyków, aplauz był szczery a headbanging, choć uprawiany na razie przez nielicznych, bardzo spontaniczny.
Thesis boleśnie przekonali się jak niewielką sceną dysponuje nasz stary Ander. Tam, gdzie dla trio miejsca było w sam raz, kwintet miał już pewne problemy. Bracia Rajkow-Krzywiccy na gitarach i Jan Kaliszewski na basie ustawili się w pierwszej linii, zestaw perkusyjny Pawła Stanikowskiego umieszczony był z boku, zaś Łukasz Krajewski skulił się… za plecami bębniarza. Błąd. Duży błąd. Nie dam złego słowa powiedzieć o muzyce Thesis, ich najbardziej piosenkowa i w sumie, jak się okazało, najspokojniejsza propozycja to udany kawałek wyszukanego, ale wciąż dość przystępnego rocka. Ale frontman dlatego nazywa się frontmanem, że stoi z przodu! Owszem, Krajewski kompetentnie prowadził konferansjerkę, a jego wokal zasługuje na wielką pochwałę (zarówno trochę cierpiętnicze czyste partie jak i potężny akerfeldtowski growl). Tyle, że tak ustawiony miał siłą rzeczy gorszy kontakt z publiką, co w połączeniu z nieruchomą resztą składu dało dobry rockowy koncert z zerową ilością show. Utwory z debiutanckiej Channel One przeplatały się z nowymi kawałkami – nieco cięższymi i bardziej zwartymi. Thesis pozostawiło pewien niedosyt. Chciałbym zobaczyć ich w akcji na bardziej przestronnej scenie.
Chwila przerwy i na scenie zainstalował się headliner. Bardziej interesujące, przynajmniej z początku, było jednak to co działo się pod sceną. Co za tłum! A ja myślałem, że z przedstawicieli polskiego progresu na taki tłok liczyć może tylko Riverside. Tymczasem Tides dwiema udanymi płytami i graniem stachanowskich ilości koncertów wyrobili sobie kto wie czy już nie porównywalną markę i to grając muzykę, której zagwizdać ani zanucić się nie da. Instrumentalne pejzaże w wersji ostrzejszej (czyli głównie z Aury) i delikatniejszej (głównie z Earthshine) w wersji koncertowej ukazały całą swoją siłę. Momentami słychać było jedną potężną ścianę dźwięku (zwłaszcza, że na początku w nagłośnieniu brakowało trochę górnych rejestrów), co nie przeszkadzało fanom w opętańczym tańcu. Elementem show TFN jest efektowne wyginanie się gitarzystów (w sumie to stały punkt repertuaru u każdej post rockowej kapeli) i sugestywna gra świateł. Piorunujące wrażenie robiły zwłaszcza stroboskopy. Publiczność chciwie chłonęła każdy dźwięk, a zespół potrafił docenić jej entuzjazm. Rolę rzecznika kapeli pełnił jak zwykle Adam Waleszyński, dziękujący licznie przybyłym. Było fantastycznie, ale w momencie, gdy techniczni zdemontowali oddzielające zespół od publiczności barierki, zrobiło się wręcz magicznie. Zwłaszcza, że w dalszej części koncertu pojawiły się głównie wolniejsze, bardziej kontemplacyjne kompozycje. Brak mi niestety odpowiedniego przymiotnika żeby opisać atmosferę podczas ostatniego bisu, gdy Rafał Karbowski i Adam Waleszyński wyskoczyli w tłum i odgrywali swoje partie wśród pogujących fanów. Coś niesamowitego! Mamy kolejny po Riverside zespół światowego formatu (różnej maści satanistycznego badziewia nie liczę).
Miałem sobie spokojnie spędzić wieczór przy melancholijnym rocku, a tymczasem doświadczyłem koncertowego tornado. Uwielbiam takie niespodzianki! Bardzo owocny maraton. Dwa dobre występy rozgrzewaczy i fenomenalna postawa głównej gwiazdy. Proszę nie gadać bzdur o kryzysie gitarowego grania w naszym kraju. Przynajmniej nie teraz, gdy grający hermetyczną muzykę Tides gromadzą taką publikę. Jeszcze Polska nie zginęła!
relacjonował: Paweł Tryba
{gallery}koncerty/TFN2{/gallery}