Jako drugi zagrał zespół Totem z sympatyczną Werą przy mikrofonie. Niepozornie wyglądająca dziewczyna na scenie naprawdę potrafiła ryknąć a między utworami zagadać do przybyłej publiczności. Grupa obchodziła tym koncertem swoje dziesiąte urodziny, więc występ był na swój sposób wyjątkowy. A muzyka? Szybko, ciężko i do przodu, czyli to czego można było od nich oczekiwać.
Po Totemie nastąpiła dłuższa przerwa. Blindead jak nie trudno się domyślić mieli trochę swoich gratów do rozłożenia. W międzyczasie można było wyjść się przewietrzyć i przy okazji pogawędzić na świeżym powietrzu z przesympatycznymi muzykami zespołu.
Kiedy ekipa uwinęła się już ze sporą ilością sprzętu muzycy pojawili się na scenie i od razu zaczęli mrocznymi dźwiękami „Self consciousness is desire„. W momentach mocniejszego przyłożenia naprawdę trzeba było się trzymać bo panowie nie oszczędzają strun ani głosu. Dalej, praktycznie bez przerw poleciały kolejne kawałki z Affliction. Kulminacją koncertu była chyba wspaniała kompozycja tytułowa, poziom emocji w tym utworze sięgnął zenitu.
Dopiero po odegraniu całej płyty wokalista dość nieśmiało przywitał się z publicznością stwierdzając przy okazji że „poszła płyta” a teraz będą niespodzianki.
Wspomniane niespodzianki to rzecz jasna kompozycje z wcześniejszych albumów grupy dopełniające dzieła zniszczenia mojego słuchu.
Szczególne wrażenie zrobiły oniryczne dźwięki „Distant Earths” wieńczące występ.
Wspomnieć trzeba o scenicznym zachowaniu grupy, które w zestawieniu z mocną muzyką wypada dość statycznie. Muzycy tylko czasami dają się ponieść emocjom, przez większość koncertu skupiając się raczej na niełatwych do odtworzenia dźwiękach. Próżno szukać tutaj jakichś programowych ruchów, gwiazdorskiej pozy czy trzymania gitary za głową z jednoczesnym wycinaniem solówki i piciem piwa.
Muzycy nie chcą na siłę pokazać że potrafią, oni po prostu grają. Jestem pod wrażeniem biegłości instrumentalistów, na scenie każdy ma swoje miejsce i nie wchodzi kolegom w drogę.
Nie mogę nie napisać zdania o Hervym. Cały czas dłubał przy swoich maszynach z niebywałym przejęciem, schowany za laptopem z charakterystycznym świecącym w ciemności logo Apple’a skojarzył mi się przez chwilę z Christianem Fenneszem.
Po koncercie muzycy poszli odpocząć a kiedy ochrona wycofała się spod bramek spokojnie można było iść za scenę, przybić piątkę za udany wieczór i zamienić kilka słów. Naprawdę niezwykle rzadko zdarza się żeby artyści byli tak otwarci na kontakt z fanami.
Koncertu nie da się podsumować inaczej jak bardzo dobrze ale jednak mam pewną refleksje. Uważam że grupa nie rozwinęła w pełni skrzydeł. Zaścianek pomimo że przytulny jest dla Blindead po prostu za mały, takiej muzyce jest potrzebna przestrzeń. Miejsce dla takiej twórczości to dobrze nagłośniona, duża sala.
Nie zmienia to jednak bardzo pozytywnego wrażenia, które pozostaje po tym wspaniałym koncercie. Warto było zobaczyć Blindead na żywo.
Po Totemie nastąpiła dłuższa przerwa. Blindead jak nie trudno się domyślić mieli trochę swoich gratów do rozłożenia. W międzyczasie można było wyjść się przewietrzyć i przy okazji pogawędzić na świeżym powietrzu z przesympatycznymi muzykami zespołu.
Kiedy ekipa uwinęła się już ze sporą ilością sprzętu muzycy pojawili się na scenie i od razu zaczęli mrocznymi dźwiękami „Self consciousness is desire„. W momentach mocniejszego przyłożenia naprawdę trzeba było się trzymać bo panowie nie oszczędzają strun ani głosu. Dalej, praktycznie bez przerw poleciały kolejne kawałki z Affliction. Kulminacją koncertu była chyba wspaniała kompozycja tytułowa, poziom emocji w tym utworze sięgnął zenitu.
Dopiero po odegraniu całej płyty wokalista dość nieśmiało przywitał się z publicznością stwierdzając przy okazji że „poszła płyta” a teraz będą niespodzianki.
Wspomniane niespodzianki to rzecz jasna kompozycje z wcześniejszych albumów grupy dopełniające dzieła zniszczenia mojego słuchu.
Szczególne wrażenie zrobiły oniryczne dźwięki „Distant Earths” wieńczące występ.
Wspomnieć trzeba o scenicznym zachowaniu grupy, które w zestawieniu z mocną muzyką wypada dość statycznie. Muzycy tylko czasami dają się ponieść emocjom, przez większość koncertu skupiając się raczej na niełatwych do odtworzenia dźwiękach. Próżno szukać tutaj jakichś programowych ruchów, gwiazdorskiej pozy czy trzymania gitary za głową z jednoczesnym wycinaniem solówki i piciem piwa.
Muzycy nie chcą na siłę pokazać że potrafią, oni po prostu grają. Jestem pod wrażeniem biegłości instrumentalistów, na scenie każdy ma swoje miejsce i nie wchodzi kolegom w drogę.
Nie mogę nie napisać zdania o Hervym. Cały czas dłubał przy swoich maszynach z niebywałym przejęciem, schowany za laptopem z charakterystycznym świecącym w ciemności logo Apple’a skojarzył mi się przez chwilę z Christianem Fenneszem.
Po koncercie muzycy poszli odpocząć a kiedy ochrona wycofała się spod bramek spokojnie można było iść za scenę, przybić piątkę za udany wieczór i zamienić kilka słów. Naprawdę niezwykle rzadko zdarza się żeby artyści byli tak otwarci na kontakt z fanami.
Koncertu nie da się podsumować inaczej jak bardzo dobrze ale jednak mam pewną refleksje. Uważam że grupa nie rozwinęła w pełni skrzydeł. Zaścianek pomimo że przytulny jest dla Blindead po prostu za mały, takiej muzyce jest potrzebna przestrzeń. Miejsce dla takiej twórczości to dobrze nagłośniona, duża sala.
Nie zmienia to jednak bardzo pozytywnego wrażenia, które pozostaje po tym wspaniałym koncercie. Warto było zobaczyć Blindead na żywo.
Gacek