No właśnie, Johnny w kręgach bluesowych jest legendą. Już w latach 60tych i 70tych zdziałał wystarczająco wiele, by zapewnić sobie status – nie lubię tego słowa – kultowy. A jak ktoś już stał się kultowy, to bywa przez wyznawców czczony bezkrytycznie jak, za przeproszeniem, święta krowa. Lata płyną nieubłaganie, Winter dobiega dziś siedemdziesiątki, więc pytanie czy podoła własnej reputacji nie było wcale takie bezzasadne. Przyznam, że jechałem do Łodzi z lekką obawą. Tak, wiem, niepisana zasada głosi, że bluesman im starszy, tym lepszy, bo nasiąknął życiowym doświadczeniem. Sęk w tym, że Szalony Albinos przez ładnych parę lat nasiąkał także czym innym – alkoholem i twardymi dragami, co walnie przyczyniło się do jego dzisiejszego stanu. Ale po kolei, po kolei…
Pierwszą rzeczą, która zaskoczyła pozytywnie, była frekwencja – sala Wytwórni była nabita ludźmi, choć Johnny jako się rzekło w naszym kraju gości regularnie, a następnego dnia miał jeszcze dać show w Bydgoszczy. Przekrój wiekowy – bardzo szeroki. Równie dużo ludzi po dwudziestce, co w wieku okołoemerytalnym. Wszyscy rozochoceni, uśmiechnięci, spragnieni dobrej zabawy (pewnym zgrzytem był stojący, a raczej słaniający się przede mną osobnik, wrzeszczący ze strasznym akcentem: Kaman, Dżony!). Punkt 20ta na scenę wkroczył reprezentujący klub pan Krzysztof Padkowski i i stwierdził, że sam nie wierzy w to, co się dzieje. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że będę zapowiadał występ Johnny’ego Wintera, to powiedziałbym, że pora kończyć, bośmy za dużo wypili – stwierdził. Po nim na scenę wkroczył nadworny konferansjer Johnny Winter Band, wyglądający bardzo stylowo (czyli jak po tygodniowej pijatyce w jakiejś mordowni w Louisiannie), w hamerykanskim stylu zagaił „Are you ready?” i zszedł za kulisy, a na deskach zainstalowali się towarzyszący Mistrzowi panowie: Paul Nelson (gitara), Scott Spray (bas) i Vito Liuzzi (perkusja). Zagrali długi instrumentalny wstęp, podczas którego na scenę wprowadzony (!) i posadzony na krzesełku (!) został mocno nadszarpnięty zębem czasu i wspomnianymi środkami chemicznymi, przygarbiony Johnny Winter – tyle zostało z faceta, który na okładkach swoich wczesnych płyt zawsze pozował na chojraka. Image zresztą pozostał bez zmian – charakterystyczny kapelusz i fikuśna gitara wypisz wymaluj jak z okładki longplaya Serious Business. Tatuaże wywabione laserem nie zostały, a białe włosy i czerwone tęczówki Winter ma od urodzenia. Słowem – osobnik nie do pomylenia.
Już pierwszy utwór ujawnił modus operandi dzisiejszego zespołu Szalonego Albinosa – zespół gra, Winter dogrywa swoje. Określenie Paula Nelsona mianem gitarzysty rytmicznego byłoby krzywdzące, bo i umiejętności ma godne szacunku ( co udowodnił na swojej płycie, którą można było kupić na stoisku z merczem) i solówki zdarzało mu się grać, wcale nie tak rzadko. Johnny zaś miał spokojnie kontrapunktował Nelsona, na pełne obroty wkraczając tylko w solówkach. Krótko mówiąc – oszczędzał się. Sama gra Illustrated Mana nadal jednak pozostawała pełna elokwencji i jednocześnie dzikiej energii. A że Winter w wieku 68 lat nie jest już w stanie udźwignąć, jak za swoich złotych lat, formuły power trio? A pokażcie mi gitarzystę, który byłby do tego zdolny! Ludzki organizm ma pewne ograniczenia. Gorzej było ze śpiewem – palce Johnny’ego czas potraktował litościwie, strun głosowych już nie. Słychać było, że się stara, ale melodie wychodziły mu spłaszczone, a w głosie brakowało dawnego zadzioru. Vito Liuzzi, który wykonał zza swoich bębnów jedna piosenkę, w chwili obecnej jest tym lepszym wokalistą Johnny Winter Band. Mimo adekwatnego do wieku stanu maestro gra zespołu była jednak zjawiskowa. Pewien mądry muzyk powiedział mi kiedyś, że nikt nie zagra reggae tak jak Jamajczyk, jigu jak Irlandczyk i tak dalej. Amerykanie bluesa wymyślili i choćby się inne nacje Bóg wie jak starały nie zagrają go tak zadzierżyście, z takim ogniem i swingiem naraz. Tak się powinno wykonywać teksańskiego bluesa. Nic tylko nagrać koncert i umieścić taśmę w Sevres.
W repertuarze znalazły się zarówno bluesy jak i klasyczne rockandrolle na czele z Johnny B. Goode Chucka Berry, które Winter włączył do swoich występów w początkach kariery. Oczywiście standard ten był dla publiczności pretekstem do gorliwego dopingowania ulubieńca: „Go, Johnny, go!” (poza jednym wyjątkiem, tym typkiem od „Kaman Dżony”, wrr!). W ogóle sporo miejsca zajęły cudzesy, choćby Got My Mojo Workin’ Muddy Watersa. Ale któż ma większe prawo wykonywać ten utwór dziś, gdy Waters gra już w niebiańskim big bandzie? Przecież to właśnie Winter przyczynił się do renesansu popularności Muddy’ego produkując na przełomie lat 70tych i 80tych kilka jego przełomowych albumów. Było kilka utworów z promowanej właśnie płyty Roots – hołdu Albinosa dla czarnych muzyków z delty Mississippi. Sercem występu był jednak powolny, zawiesisty blues Black Jack – prawdziwi mistrzowie potrafią czarować także w utworach odgrywanych w żółwim tempie. To był koronny dowód, że Winter wciąż jest Mistrzem. Johnny wstał tylko raz, na koniec podstawowego setu, wykonując – co za perfidia! – All Over Now Stonesów. Nie dał się jednak długo prosić i zagrał na bis jeszcze kilka utworów, zmieniając tylko gitarę.
Winter to nadal wyśmienity gitarzysta. Niestety, czasy gdy był gitarzystą zjawiskowym, minęły bezpowrotnie. Mimo to jego koncert nie był li tylko podrożą sentymentalną, a wspaniałym, gorącym blues rockowym show. Johnny stwierdził kiedyś, że w ostatnich latach cały czas jest w drodze. Jestem szczęśliwy, że nasze drogi przecięły się choć na moment.
Relacjonował: Paweł „Trybik” Tryba
{gallery}koncerty/jonnywinter{/gallery}